*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 30 kwietnia 2009

Dorosnąć...

Widzę po komentarzach, moje Drogie, że jednogłośnie orzekłyście, że najlepszym rozwiązaniem byłoby się jednak nie wyprowadzać… Cóż, mój zdrowy rozsądek też tak sądzi. Jeszcze nic nie zdecydowałyśmy, ale wygląda na to, że nasze drogi jednak się trochę rozejdą. Przynajmniej w kwestii mieszkaniowej. Ale mimo wszystko, strasznie będzie mi tego brakowało. 

W każdym razie dzisiaj już się tak nie dołuję. Zaczęłam szukać pozytywów. Na przykład przedwczoraj Dorota wróciła z imprezy po 2 i mnie obudziła. Już nie zasnęłam do rana niestety i byłam nieprzytomna cały dzień. Jak zostanę sama w pokoju, nie będzie już takiego problemu… 
A poza tym przeprowadziłyśmy wczoraj z Dorotą poważną rozmowę. O życiu. Okazało się, że nie tylko ja tak przeżywam całą sprawę z przeprowadzką i ryczę po kątach jak głupia, bo ona ma to samo. Płakała mamie trzy razy do telefonu. No tak, powinnam się była tego spodziewać, a niby dlaczego się tak dobrze rozumiemy? :) W każdym razie Dorota przynajmniej rozwiała moje wątpliwości, co do powodów jej chęci posiadania własnego pokoju. Prawda z tymi rzeczami i brakiem miejsca, ale głównie chodzi o to, że poczuła, że musi zrobić coś ze swoim życiem. Dołuje się tym brakiem zaczepienia i chce zmienić trochę swój tryb życia. Rozumiem ją, bo ja mam chociaż pracę i Franka, jej teraz nawet studia się skończyły… Do żadnych konkretnych rozwiązań nie doszłyśmy. Stwierdziłyśmy, że nawet jeśli zamieszkamy razem to i tak nie urządza nas to do końca, bo to będzie na chwilę. Ja potem będę kombinować coś z Frankiem, a ona w końcu będzie musiała przecież skończyć z tym studenckim życiem. No, ja zresztą też :) Zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie wynająć, albo nawet z pomocą rodziców, czy nie kupić kawalerki lub mieszkania… Bo jeśli nawet będzie szukać mieszkania z obcymi, to nie wie czy się z nimi dogada, a poza tym, to też będzie rozwiązanie chwilowe. Na razie nie postanowiłyśmy nic. Obiecałyśmy sobie tylko, że cokolwiek się nie zdarzy będziemy się spotykać na wspólne oglądanie You Can Dance, na zakupy, na picie, spanie u siebie, a jak się z Frankiem pokłócę to będę mogła do niej przyjść. Doszłyśmy do wniosku, ze nie możemy zmarnować naszej znajomości dziesięcioletniej, tym bardziej, że nie znamy innej „pary” podobnej nam, która by tak dobrze się rozumiała w kwestiach mieszkaniowych. Pięć lat w jednym pokoju. Robi wrażenie co?

Ostatni nasz wniosek jest dość prosty. Ktoś inny na naszym miejscu nie robiłby z igły wideł. Wyprowadziłby się i już. A my mamy problem, bo koniec wspólnego mieszkania, będzie oznaczało, że już naprawdę się postarzałyśmy. Koniec pewnego etapu w życiu. A co gorsza, że czas dorosnąć i zacząć myśleć poważnie… A tego chyba najbardziej się boimy. Prawda jest taka, że już dorosłam już parę lat temu, kiedy zaczęłam sama mieszkać, pracować, ale to cały czas było takie życie bez zobowiązań, chyba powoli nadchodzi czas na to, by coś zmienić.

wtorek, 28 kwietnia 2009

Mieszkaniowy problem

No dobra, to ostatnio było sielsko i anielsko a dzisiaj czas porozmawiać o problemach. Muszę przestać udawać, że na stole nie ma wielkiego słonia – że się tak posłużę idiomem angielskim… Problem mam już tak naprawdę od dobrych dwóch miesięcy, ale omijałam myślenie o nim jak tylko się dało. I nie tylko ja, podobnie robiła Dorota, której sprawa również dotyczy. 

Dorota postanowiła się wyprowadzić. A właściwie konkretniej chodzi jej o to, żeby mieć własny pokój Skończyła studia i nie wiem co zamierza dalej, ani nie wiem tak do końca dlaczego chce się wyprowadzać. Oficjalna wersja jest taka,że nie mieści się ze swoimi rzeczami. Jestem w stanie w to uwierzyć, bo mamy tylko po jednym segmencie i po połowie szafy a przez pięć lat trochę się mogło tego nazbierać. Nie wiem czy jest jakaś wersja nieoficjalna… Może chce się jeszcze bawić (bo ostatnimi czasy się bardzo rozrywkowa zrobiła) a ja jej sprawy nie ułatwiam chodząc spać przed 23 i wstając o 6. Chociaż kiedy nie wychodzi, nieraz kładzie się spać nawet przede mną, więc nie jestem taka pewna, że rzeczywiście o to chodzi. Może chce mieć więcej swobody, albo coś zmienić w swoim życiu… Nie wiem, pomysłów jest dużo… A może wcale nie ma żadnej wersji nieoficjalnej. W każdym razie, powiedziała, że chciałaby mieszkać ze mną nadal, tylko w osobnych pokojach. I mamy problem. 

Najbardziej pasowałoby nam nie zmieniać mieszkania. Mamy świetną lokalizację i czujemy się tam po pięciu latach świetnie. Ale jest jeszcze Ela, której nie możemy przecież „eksmitować”, mimo, że mieszka dopiero od roku z nami. Tak się po prostu nie robi. Z Elą sprawa wygląda tak, że ona uczy się  w jakimś studium, zajęcia ma w weekendy, dość nieregularnie. Nie pracuje. Często więc jest tak, że przyjeżdża w czwartek, zostaje do poniedziałku i wyjeżdża na dwa tygodnie. Mniej więcej połowę miesiąca jej w ogóle nie ma. Miałyśmy taką cichą nadzieję, że ona stwierdzi, że jej się nie opłaca po prostu wynajmować to mieszkanie, wtedy zostałybyśmy we dwie na dwóch pokojach. Niestety przeprowadziłyśmy z Elą rozmowę i ona o wyprowadzce nie myślała. I teraz każda z nas ma problem. Ja jednak skupię się tylko na moim dylemacie. Opcje są dwie – albo zostaję z Elą na starym mieszkaniu, albo przeprowadzam się z Dorotą. Ela jeszcze wspomniała o poszukaniu mieszkania z trzema pokojami, ale opcja szybko odpadła kiedy zobaczyłyśmy jakie są ceny wynajmu…
Nie wyobrażam sobie mieszkać bez Doroty. Nie i już. Eli prawie nie ma w Poznaniu, a nawet jeśli jest, to przeważnie siedzi zamknięta w pokoju. Boję się, że będę miała permanentnego doła spowodowanego brakiem Doroty. Ja nawet nie lubię sama spać w pokoju… Teoretycznie więc powinnam się wyprowadzić razem z Dorotą. Ale tu sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. Jeśli już miałabym się wyprowadzać, to na pewno nie tak, żeby utrudniać sobie życie. Czyli pasowałoby mi najbardziej przeprowadzić się na osiedle w północnej części miasta, ale wtedy będę miała do Franka daleko… Teraz możemy sobie przez okno machać… Poza tym Dorota nie chce w tej części Poznania,bo jest dalej do centrum. Gdybyśmy szukały w naszej okolicy, to raczej tylko na południe, bo z drugiej strony jest rzeka, więc oddaliłabym się nie tylko od Franka, ale też od pracy… No i ostatnia rzecz, przeprowadzać się z całym majdanem na chwilę? Bo za parę miesięcy prawdopodobnie będziemy szukać czegoś z Frankiem. Przynajmniej on ma takie plany :) 

Dołuje mnie ta cała sytuacja, bo tak naprawdę najchętniej zostawiłabym wszystko tak jak jest. Oczywiście żaliłam się mamie i ona poradziła mi, żebym została. Powiedziała, że za niecały rok ja też będę po studiach i będę pewnie coś zmieniać w swoim życiu. A poza tym powiedziała,że przecież nie będę z Dorotą mieszkać całe życie, więc co za różnica, czy się„rozstaniemy” teraz, czy za rok. Niby racja, ale jak to bez Doroty???

niedziela, 26 kwietnia 2009

Błogostan

Uwaga, bo teraz będzie opis przyrody, kto chce może od razu przejść do ostatniego akapitu :P
Otóż Margolka, chyba najpilniejsza studentka na roku, która nie opuszcza żadnych, nawet nieobowiązkowych wykładów zrobiła sobie wagary i nie poszła na ostatni wykład. Zamiast tego pojechała z Frankiem na działkę jego rodziców. Działka jest na uboczu, aczkolwiek jeszcze w mieście, więc trzeba było się najpierw przebić przez korki. Nie leży ona zupełnie na łonie natury, bo zaraz obok jest lotnisko, ale ponieważ lubię samoloty, nawet mi to nie przeszkadzało:) A poza tym nasza Ławica zbyt dużą przepustowością nie grzeszy:) Stop margolka, bo odbiegasz od tematu:) 
Więc jak już tam dotarliśmy, rozłożyliśmy sobie stolik, krzesełka, leżaczki i radyjko. Ja zasiadłam na leżaczku z książką a Franek zajął się obiadkiem, czyli grillem. Jak już sobie pojedliśmy i popili (znaczy on popił, bo niestety zrobił ze mnie kierowcę) wzięłam się za idiomy z hiszpańskiego. I tak się uczyłam, uczyłam aż poczułam się senna. Przesunęłam leżaczek pod wisienkę, na pełne słoneczko. Włożyłam okulary przeciwsłoneczne i ułożyłam się na boczku. I zaczęło mi się robić błogo. Leżałam sobie prawie na trawce, pod drzewkiem, gdzieś tam pod nogami plątał się pies Franka, czułam na twarzy promienie słoneczka a kwiaty we włosach potargał wiatr.. Wróć, zapędziłam się. 
No więc wiatr był, ale kwiatów nie :P  Taki leciutki, czyściutki, choć trochę chłodny wiaterek, przed którym chronił mnie kocyk. I taka cisza… Ale nie taka idealna, tylko moja cisza. Słyszałam śpiewające ptaszki, świszczący wiatr, szeleszczące liście i gałęzie… Kawałeczek dalej radiowa muzyka i gdzieś tam w oddali silnik samolotów… A moja cisza polegała na tym, że mogłam się w to wszystko wsłuchać… Cudownie się czułam. Taka wolna i spokojna… A potem zaczęłam odpływać… Już mi się nawet coś śnić zaczęło… aż tu nagle jakaś łapa na moich włosach. Franek postanowił mnie pogłaskać… Uhh, mruknęłam tylko.. jeszcze się na dobre nie obudziłam, więc miałam nadzieję, że dogonię ten sen.. I już, już prawie go miałam, a tu Franek mnie w nos pocałował. No masz Ci los. Koniec spania. 

Kiedyś miałam parę zajęć z taką panią psycholog, która robiła ze mną różne ćwiczenia. Głównie polegały one na wizualizacjach. Aż żałuję, że sobie nie pozapisywałam tych ćwiczeń, bo teraz niewiele pamiętam. Ale wiem, że jedno z nich polegało na tym, że wyobrażałam sobie ogród i siebie w nim. Robiłam tam to, na co miałam ochotę i miałam czuć się po prostu szczęśliwa. Potem miałam zatrzymać w pamięci, niczym kadr z filmu, scenę, która wywoływała we mnie najbardziej pozytywne emocje.Miałam zabrać ze sobą ten moment na pozostałe dni… Wczoraj doświadczyłam takiego momentu na żywo, bez żadnej wizualizacji.Teraz zawsze kiedy będę myślała o przyjemności, spokoju, błogostanie będę miała przed sobą ten cudowny moment na leżaku, kiedy było mi najzwyczajniej w świecie dobrze :)

piątek, 24 kwietnia 2009

Dziesięć pytań do margolki

Wczoraj dostałam aż dwa zaproszenia do zabawy. Postanowiłam się szybciutko z tym rozprawić. Klępnęła mnie Stokroteczka i M&JC. Zasady zabawy są następujące:
- Piszesz, kto Cię klepnął.
- Odpowiadasz na 10 pytań.
- Klepiesz następne 13 osób.
- Informujesz te osoby.

1. Gdybyś miała spędzić jeden dzień jako gwiazda, to jaką gwiazdą chciałabyś być ?
Właściwie to ja lubię siebie chyba i jakoś się nigdy nie zastanawiałam nad tym kim albo czym bym była jak nie sobą:) Ale skoro już muszę wybrać jakąś gwiazdę, to wybieram tę ogromną i gorącą – czyli słońce:)
2. Jak wyobrażasz sobie swoją przyszłość?
Na razie to mam przed sobą taką czarną plamę:) W tym momencie powoli zbliżam się do zakrętu i tak nie do końca wiem, co za nim będzie. Dziwna sprawa, ale jakoś niespecjalnie o tym myślę. Na dzień dzisiejszy mam pracę, studia i Franka i o tym myślę. A jak się mocno skupię, to gdzieś tam przede mną tak za mgłą majaczy mi jakieś wspólne życie z Frankiem. Ale tak naprawdę to nie umiem sobie niczego wyobrazić:) Moja zdolność widzenia przyszłości kończy się mniej więcej na maju hihi.
3. Masz tylko jeden dzień, co robisz?Zakładając, że to jeden dzień przed śmiercią, zastanawiam się, czy to na pewno ostatni dzień, żeby czegoś głupiego nie zrobić:P Pewnie spędziłabym ten dzień z najbliższymi. 
4. Gdybyś tak mogła zmienić jedną rzecz na świecie, co takiego zmieniasz ?
Jedna to trochę mało. Sprawiłabym, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Nie wiem jak to możliwe, ale tak bym zrobiła:)
5. Powiedz coś o sobie, co wiesz tylko ty.
Nie ma takiej rzeczy. Albo wie to o mnie moja mama, albo Franek, albo Pan Bóg:)
6. Co myślisz o osobie, która cię klepnęła?
Stokroteczka – strasznie sympatyczna osóbka, polubiłam ją od pierwszego czytania hihi
M&JC – cudownie zakochani, piękni są w tym


7. Co ostatnio oglądałaś w TV?
Rzadko oglądam, ale teraz właśnie włączony jest telewizor i leci Sędzia Anna Maria Wesołowska :)
8. O której chodzisz spać?
Staram się o 22 już być w łóżku. Czytam sobie coś albo się uczę. Po 23 śpię już twardym snem:)
9 .Widziałaś ostatnio coś dziwnego?
Przedwczoraj na spacerze widziałam dziwną parkę. Koleś sprawił na mnie wrażenie cwaniaczka, (nie znoszę facetów, którzy cały czas mają na nosie okulary przeciwsłoneczne, nawet gdy nie ma słońca, sądzę że są fałszywi). Dziewczyna jakaś taka zahukana. Dziwnie się zachowywali. Nie wiem czy to była para, znajomi czy rodzeństwo. Ale mieli w sobie coś dziwnego…
10. Czego boisz się najbardziej?
Śmierci najbliższych i samotności w tłumie. I pająków:)

No to teraz Wasza kolej. Klepię Anulkę, Cappucino, Izoldę, Martynę, Nikki26, Orchilotos, Sylwię. I jeszcze z nowych znajomych: Anowi, Aylaa, Caroo, Hela, Izuskam, Misiolka, Nat.
Uuppps, wyszło czternaście. A niech tam :P

czwartek, 23 kwietnia 2009

I co ja robię tu...

…już od roku? :) Dokładnie rok temu powstał pierwszy mój post. Tak dość niezgrabny, bo w ogóle nie wiedziałam jak zacząć. Potem powoli dochodziłam do wprawy ;)
Taka rocznica skłania trochę do rozważań na temat bloga i całej pisaniny Nie będę wyjaśniać dlaczego zaczęłam pisać ani o czym piszę, bo to wszystko opisywałam w poście „Czym jest blog dla Margolki?”. Ale skąd się wziął pomysł na tytuł? Na grafikę? Pomyślałam, że to dobra okazja, żeby napisać parę słów dotyczących, powiedzmy, strony technicznej bloga.

Otóż, zanim ten pierwszy post powstał, długo zastanawiałam się jak ta strona ma wyglądać. Nie znałam się za bardzo na różnego rodzaju trikach internetowych i wcale nie było to takie łatwe stworzyć taką stronę jakbym chciała – mimo istniejących już szablonów. Wiedziałam, że ma być kolorowo. Ja po prostu jestem zbzikowana na punkcie kolorowych rzeczy, o czym mogą poświadczyć np. Dorota, Franek i parę osób u mnie w pracy (nawet jak zamawiam druczki KP i KW u zaopatrzeniowca to proszę o różne kolory w miarę możliwości:P) No, to kolorystykę już sobie wybrałam. Pozostała część najtrudniejsza, czyli tytuł,nagłówek, podpis i takie tam. 

Na początku chciałam się podpisywać Margaretka, bo czasami tak mówi do mnie Franek (a wzięło się to z tego, że podsłuchał i przekręcił trochę imię, którym zwracano się do mnie w Hiszpanii: „Margarita”:)) Ale zdaje się, że już się ktoś tak podpisywał. No to została mi Margola – tak czasami mówiła do mnie babcia, trochę to zmodyfikowałam i wyszła Margolka:)

Natomiast Margaretka przydała mi się w tytule bloga. Długo nad nim myślałam, chciałam żeby to było coś mojego, żeby chociaż trochę jakoś odzwierciedlało mój sposób myślenia, mój charakter, cokolwiek. Nie mogłam nic wykombinować przez parę dni, aż tu nagle spojrzałam na mój kalendarz. Wydębiłam w zeszłym roku z pracy taki kalendarz, który dostaliśmy jako reklamówkę od pewnej firmy. Jest we wszystkich kolorach tęczy i napisane na nim było „Kolorowy świat… malowany świat…” To już było coś, bo to, że lubię wszystko, co kolorowe jest zdecydowanie charakterystyczne dla mnie. Co jeszcze jest kolorowe? Oczywiście kredki:),które jak znalazł zrymowały mi się z Margaretką. 

Trochę później, wpadł mi do głowy nagłówek „Mój blog i moje kredki, Margolka bez koloryzowania” Na zasadzie gry słownej (blok i kredki:)) i powiedzenia w stylu:„to moje podwórko, moja piaskownica, moje zabawki”. Kredki, czyli moje drobne sukcesy i porażki, moje myśli i moje zdanie. Pudełko z kredkami o różnych odcieniach, które mogłoby być metaforą dla życia pełnego różnych odcieni. Dopisek o koloryzowaniu jest po to, żeby podkreślić, że jest to co prawda mój kolorowy, malowany słowami świat, ale to wcale nie znaczy, że jest przesadnie ubarwiony:) Nie lubię ściemniać i staram się opisywać wszystko jak najbardziej precyzyjnie i jasno. Nie czuję potrzeby koloryzowania mojej rzeczywistości.
Jestem zadowolona z tego, co mi wyszło po tych wszystkich analizach i grach słownych:)Wiem, że nie skopiowałam tego od nikogo i że w jakiś sposób jest to związane z moim życiem. Zastanawiałam się czy na tę okazję nie pozmieniać czegoś na blogu,ale ja jestem straszna tradycjonalistka i przywiązuje się nawet do takich pierdołek. Jeśli nawet coś zmienię, to muszę to sobie dokładnie przemyśleć i dopasować do mojej koncepcji:) W każdym razie jedno jest pewne – musi być kolorowo.
Muszę przyznać, że niesamowicie się przywiązałam do tego mojego pudełka z kredkami w świecie wirtualnym. Dzięki temu inaczej postrzegam rzeczywistość, bardziej zwracam uwagę na wiele rzeczy i bardziej refleksyjnie do wszystkiego podchodzę. Cieszę się, że poznałam tyle niesamowitych osób, z którymi mogę się podzielić swoimi przemyśleniami, czasami podyskutować o tym i owym. Dzięki dziewczyny za pozostawianie swoich kolorków w moim „bloku” :) 
Ale się rozpisałam, dotrwał w ogóle ktoś do końca? :P

środa, 22 kwietnia 2009

Kaktus w... ziemi

Notka miała być wczoraj. W trzecią rocznicę tego wydarzenia:) Ale jakoś się nie złożyło i w ogóle nie było mnie na blogu. Dzisiaj nadrabiam…
„No i kaktusik zakopany.. Miesiąc pojenia go wodą i już po wszystkim, teraz już mnie nie będzie kłuć skubany ile razy spadnie z parapetu :) Namęczyłyśmy się nieżle z Alą, żeby go zakopać. Warta nam sprzyjała, bo wylała jakiś czas temu więc ziemia była dość miękka. Tylko nie miałyśmy łopatki żadnej:) I jeszcze mądre poszłyśmy nad Wartę od razu po zajęciach, Ala ubrana w białe spodnie a ja w białą kurtkę, no i białe adidasy. Genialnie po prostu w sam raz na błotko. No dobra, ale kaktusik zakopany, teraz trzeba czekać na efekty”
- taki oto wpis popełniłam 21 kwietnia 2006 roku na jednym z internetowych pamiętników, które w tamtym okresie od czasu do czasu pisałam…
http://img2.epuls.pl/images/smilies/icon_smile.gif
Miałam na poprzednich studiach bardzo fajną grupę. Mówiłyśmy o sobie grupa VIP-ów, a że większość wykładowców nas lubiła, doszły nas słuchy, że i oni tak mówili :) Po pierwszym roku zrobili taki przesiew, że zostało nas sześć. Jedna dziewczyna rzadko pokazywała się na zajęciach, a nasza piątka trzymała się razem. Znałyśmy się bardzo dobrze i wiedziałyśmy o sobie niemal wszystko. Łączyło nas wiele, a cechą najbardziej charakterystyczną było to, że żadna z nas nie miała faceta :) Byłyśmy mniej lub bardziej zdesperowane, żeby w końcu jakiegoś złowić. A prym w tej kwestii wiodła Ala. Co rusz opowiadała nam o nowych patentach, które miały zagwarantować odnalezienie drugiej połówki. Takich jak na przykład codzienne czytanie przed snem Pieśni nad Pieśniami… 

Pewnego razu Ala przyszła na zajęcia załamana.  Odwiedził ją kolega i wytłumaczył jej, że nie ma faceta, bo ma kaktusa w domu! Ta roślinka odgania miłość. Okazało się, że żadne pieśni jej nie pomogą dopóki nie pozbędzie się kaktusa. Mało tego, nie wystarczało go jedynie wyrzucić. Trzeba było go zakopać. Jako że to był środek zimy, ciężko było dokonać pogrzebu w zamarzniętej ziemi. Poza tym Ali nie uśmiechało się samej dokonywać tego rytuału. No i przekonała mnie, żebym jej towarzyszyła:) Długo nie musiała mnie przekonywać, bo może nie byłam bardzo zdesperowana i właściwie cieszyłam się niedawno odzyskaną wolnością po dość trudnym związku, ale moja romantyczna dusza domagała się silniejszych doznań… Był tylko jeden problem – ja kaktusa nie miałam. Ale i na to znalazłyśmy rozwiązanie, bo zaraz obok naszej uczelni stała kwiaciarnia, w której zaopatrzyłam się w kaktusa za pięć złotych. Teraz trzeba było pozwolić mu działać. Czyli musiałam go trzymać przez jakiś czas w domu i pozwolić na to, aby odganiał miłość ode mnie. 

No i go tak trzymałam przez jakieś dwa miesiące. Wreszcie nadszedł ten czas… Dokładnie 21 kwietnia 2006 roku. Na dworze zrobiło się ciepło, więc postanowiłyśmy zabrać nasze kaktusy na uczelnię a zaraz po zajęciach udałyśmy się nad Wartę i tam zakopałyśmy rośliny. Nie było to takie łatwe, bo straszne błoto było a my nie miałyśmy żadnej łopatki tylko musiałyśmy sobie poradzić za pomocą kawałka plastiku. Ale w końcu się udało. Kaktusy zostały złożone w dołku, Ala na wszelki wypadek odczytała Pieśń nad Pieśniami, wypowiedziałyśmy jakieś tam zaklęcia z prośbą o nadejście miłości i odeszłyśmy stamtąd z poczuciem spełnionego obowiązku :)
Oczywiście wszystko traktowałyśmy z przymrużeniem oka i całkiem dobrze się przy tym bawiłyśmy. Z czasem zapomniałyśmy o całym zdarzeniu – po prostu nie myślałyśmy o tym. W maju Ala zaczęła się spotykać z R., w lipcu ja poznałam Franka. O kaktusach przypomniałyśmy sobie, kiedy uświadomiłyśmy sobie, że i R. i Franek mieszkają nad Wartą :P
No co, szczęściu trzeba pomagać :D

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Margoka i Franek podbijają Londyn

Aż mi trudno uwierzyć, że to już miesiąc minął od naszej wizyty w Londynie. Szok. Zostałam totalnie wciągnięta w wir pracy i innych obowiązków i tak mi minęło… Obiecałam, że będą jakieś zdjęcia:) No to są:) :
   
Oto sam początek naszej podróży. Uwielbiam latać samolotami:) Chociaż wcale aż tak wiele razy nie leciałam. Ale w zasadzie lubię start i lądowanie. Reszta jest nudna:) Jak latałam do Madrytu to strasznie mi się dłużyło. A tym razem, ledwo wyciągnęłam gazetę, już kapitan zapowiedział lądowanie. Tak to ja mogę latać:)
W Londynie wyszła po nas moja koleżanka i od razu zaczęłyśmy nadrabiać zaległości w pogaduchach:) A biedny Franuś ledwo za nami nadążał z tą ciężką walizą. Dziewczyny niby mieszkają w centrum, ale Londyn jest tak ogromny, że dotarcie do nich zajęło nam prawie godzinę. Coś tam przekąsiliśmy, Franek się zdrzemnął i wyruszyliśmy na mały rekonesans.
 
To był szok jak zobaczyliśmy, że tak wyglądają parki w Anglii o tej porze roku:) Pamiętacie te śnieżyce pod koniec marca?:)
 
Z wizytą u królowej:)
  
Wróciliśmy padnięci, ale oczywiście siły na obalenie swojskiego polskiego winka z dziewczynami się znalazły:) Siedzieliśmy do późna i gadaliśmy. Jedna z dziewczyn mieszkała ze mną przez pierwsze dwa lata studenckie, a był to okres najbardziej zwariowany, więc było co wspominać. A i Franek się paru ciekawych rzeczy dowiedział, bo poznał mnie jak już spokorniałam :)
Urlop czy nie urlop, na drugi dzień i tak obudziłam się po szóstej, a właściwie po piątej tamtejszego czasu. I tak pozwoliłam pospać Frankowi do ósmej:) A po śniadaniu wyruszyliśmy na spacer londyńskimi uliczkami i zapoznawaliśmy się z londyńskimi liniami metra, bo nie sposób było poruszać się tylko na piechotę:)
 
 
Pogoda była śliczna tego dnia. Było wręcz gorąco. Po południu zrobiliśmy sobie przerwę. Usiedliśmy w parku na ławeczce z takim oto widokiem:
 
Przesiedzieliśmy tam chyba ze dwie godziny:)
W niedzielę Franek oczywiście zaciągnął mnie na stadion:)
 
 
W niedzielę do Londynu przyjechało kuzynostwo Franka, które pracuje w Anglii. Zrobiliśmy sobie nocny spacerek po pubach:) Nie powiem… Trochę przesadziłam. A wydawało się, że piwo jest takie słabe…
Mimo niezbyt dobrego samopoczucia następnego dnia, daliśmy radę przejechać się w London Eye:)

 
   
Niestety w środę rano przyszło nam pożegnać uliczkę na której pomieszkiwaliśmy
 
i wyruszyliśmy na lotnisko. Londyn chyba nas polubił, bo mieliśmy piękną pogodę przez cały pobyt a ostatniego dnia miasto zaczęło płakać:)
 
Ale ponad chmurkami już było pięknie:)
 
Ehhh… Fajnie było:) A najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że byliśmy tam razem. Oczywiście chyba żadna z Was nie myśli, że obeszło się bez kłótni :P Znając nas? Niemożliwe… Ale to były raczej takie króciutkie sprzeczki, po których szybko chciało nam się śmiać:)
No i oczywiście najważniejsze. Mój nowy zakup. W końcu tylko po to tam poleciałam :P
 
Chciałam ciemnofioletowe, ale nie było rozmiaru. Było dużo fajnych modeli, ale stwierdziłam, że czas trochę spoważnieć i padło na granatowe. Trochę by śmiesznie było jakby pani księgowa wparowała do roboty w buciorach w brązowe łaty na przykład :P
No to trochę sobie powspominałam. Dzisiaj notka taka bardziej do pooglądania. Ale może innym razem parę anegdotek z naszego wyjazdu przytoczę, które mi się przypomniały ;) Co to za wyjazd bez przygód w końcu nie? :)

sobota, 18 kwietnia 2009

Samodzielna mamincóreczka.

To, że jestem taką „mamincóreczką” można łatwo wydedukować z niektórych moich postów. Do domu jeżdżę jak często się da, wakacje też spędzałam w domu. No i oczywiście mój słynny syndrom przedszkolaka. Uwielbiam jeździć do domu i czasami jestem rozdarta jak sobie myślę, że prawdopodobnie dalszego życia w tej małej rodzinnej mieścinie wieść nie będę, tylko już zostanę w Poznaniu.

A jednak… A jednak gdybym miała znowu zamieszkać z rodzicami, to bym zwariowała:) Mieszkam sama już pięć lat i po prostu już nie ma odwrotu. Prawda, mieszkanie wynajmuję z dziewczynami, a więc wiadomo, że wiąże się to z wieloma kompromisami oraz dużą dozą tolerancji, jaką musimy się wykazać. Nie do końca mogę robi wszystko tak jakbym chciała. Czasem muszę z czegoś zrezygnować albo odpuścić jakąś rzecz z powodu niezgodności charakterów:) Ale mimo wszystko przyzwyczaiłam się do tego, że jak mi się czegoś nie chce, to mi się nie chce i już. Nie muszę. Ogólnie to w naszym mieszkaniu ja jestem orędowniczką porządku. To ja zarządzam cotygodniowe sprzątanie, coroczne mycie okien, ustalam grafik i wydzwaniam do właścicieli mieszkania jak się coś zepsuje. Ale jak nie chce mi się w danym momencie umyć naczyń, to tego nie robię. Oczywiście po jednej osobie, jeszcze spędzającej w domu tyle czasu co ja, nawet po trzech dniach będą w zlewie co najwyżej trzy kubeczki i ewentualnie jakiś talerzyk:) Jak przyleciałam z Londynu i miałam totalne urwanie głowy w szkole i w pracy, moja rozbebeszona walizka stała prawie na środku pokoju, bo nie miałam czasu jej ruszyć. Dziewczyny przeprosiłam i powiedziałam, że zajmę się nią w wolnej chwili. I tak też zrobiłam. Ale nikt nie powtarzał mi dziesięć razy dziennie, żebym wreszcie się rozpakowała:) Porządek dnia mam z reguły ustalony i wszystko robię w takim momencie, kiedy mi pasuje, nikt mnie nie ponagla.

Niestety kiedy przyjeżdżam do domu, a przeważnie jest to sobota, która w większości domów jest dniem porządków, muszę dostosować się do reguł mojej mamy. To jest oczywiste. Ale czasami naprawdę trudne do zrobienia. Oczywiście czuję się w obowiązku pomóc w sprzątaniu, nawet jeśli przez miesiąc mnie nie było i mogłabym zawsze wymigać się logiką „w końcu to nie ja nabrudziłam” :D No ale bez przesady… po prostu nie tyle muszę, co chcę pomóc. W każdym razie ciężko mi czasami się nie zbuntować. Bo ja oczywiście to zrobię, ale doczytam tylko ten rozdział książki…. Nie jest mi to dane, bo mama stoi nade mną i ma być już:) Albo myję naczynia. A mama stoi obok i mów: „a jakbyś sobie napuściła wody do drugiej komory to…” I takie tam. Słowo daję, zwariowałabym, mimo, że uwielbiam jeździć do domu. I choćbym miała nawet o te porządki się pokłócić z mamą, to i tak będę jeździć tak często jak się da:)

Ale jednak morał z tego taki, że dorosłe dzieci niestety mogą mieć poważne problemy z dogadaniem się z rodzicami jeśli razem mieszkają. Na szczęście i moi rodzice, i rodzice Franka już dawno powiedzieli, że ich zdaniem młodzi muszą mieszkać sami i oni nie chcą żadnych nowych porządków w swoim starym domu domu :) My młodzi zapewne też nie będziemy chcieli w nowym domu starych porządków. I w tym wszyscy się zgadzają :P

czwartek, 16 kwietnia 2009

Franuś.

O kurczę, dzisiaj to mnie dopiero zaszczyt kopnął:) W Onecie na tapecie no, no :D Cieszę się, bo po komentarzach widzę, że dzięki temu mam okazję poznać wiele nowych, bardzo sympatycznych osób. Dziękuję wszystkim za komentarze i na pewno odpowiem na nie. Dzisiaj niestety nie mogę, a jutro może być problem z netem u mnie w pracy, ale do soboty uwinę się ze wszystkimi:) Pod każdym postem. A tak w ogóle to chciałam w tym miejscu podziękować Franusiowi, który jakby nie było jest sprawcą tego całego zamieszania:) No to dziękuję Franuś za Twój romantyczny gest i proszę o więcej:)
Muszę Wam powiedzieć, że Franuś rzadko tu zagląda. Wie dobrze, że piszę, ale jakoś nie jest specjalnie zainteresowany. Ale dzisiaj nawet parę razy zawitał w moje skromne progi ;) A tak a propos Franusia, chciałam powiedzieć, że jestem z niego bardzo dumna. W zeszły czwartek zdawał egzamin, który miał mu umożliwić ubieganie się o pracę w pewnym państwowym przedsiębiorstwie. To były takie testy psychologiczne, trochę na refleks, odruchy, trochę na logiczne myślenie i takie tam. Niestety nie udało mu się przejść jednej części tych testów. Zmartwiliśmy się bardzo, bo w pewnym sensie krzyżowało nam to plany. A wczoraj miał poprawkę i zdał bez żadnego problemu! Nie wiem czy ostatnio zawinił stres, zmęczenie czy co tam jeszcze. Ważne, że się udało. Strasznie jestem zadowolona z mojego Franusia:) Największa przeszkoda pokonana, zobaczymy co będzie dalej.
Tak mi się marzy, że może wreszcie nam się zacznie układać na tym polu i sytuacja zacznie się rozwijać w pożądanym kierunku, czyli takim, że wreszcie będzie można zacząć myśleć bardziej przyszłościowo… Ja dostałam wreszcie porządny etat w jednej firmie, Franuś zacznie niedługo kurs… Ale dobra ciiii, lepiej nie będę zapeszać :)

środa, 15 kwietnia 2009

Towarzystwo Wzajemnej Adoracji, czyli Kreativ Blogger Award :)

No muszę się wreszcie pochwalić tym zaszczytem jaki mnie kopnął już jakiś czas temu:) Zostałam nagrodzona przez Nikki, Margo i Sylwię, które uznały mnie za kreatywną blogerkę:) Dziękuję Wam ślicznie. Oczywiście tak chodzę po Waszych blogach i widzę, że większość z Was została już takim znaczkiem doceniona. Wynika z tego, że wszystkie należymy do pewnego Towarzystwa Wzajemnej Adoracji hihi. Niemniej jednak cieszę się bardzo, że ja również do takiego towarzystwa zostałam przez Was przyjęta hihi. Bo kto niby powiedział, że to jest coś negatywnego? Tworzymy sobie tutaj wszystkie taki mały światek i naturalne chyba jest, że do nowych osób trafiamy poprzez linki u znajomych. Dzięki temu mamy możliwość poznawania jeszcze więcej ciekawych i bardzo sympatycznych osóbek. Bardzo mi się podoba ta specyfika blogowiska. Dlatego jeszcze raz Wam dziękuję. Dziękuję, że doceniłyście moją pisaninę, a poniekąd także moją osobę. Sprawiłyście, że poczułam się w jakimś sensie ważna a także poczułam się częścią pewnej społeczności.
  
Bardzo się cieszę, że większość z Was została już takim znaczkiem doceniona. Mam ułatwione zadanie i nie muszę za bardzo między Wami wybierać, komu jeszcze przyznać tę nagrodę. Chociaż już się trochę pogubiłam, kto ją dostał a kto nie:) Najwyżej się zdublujemy.
Widziałam też, że nie ma jakichś twardych reguł jeśli chodzi o ilość nominacji. Niektóre z Was nominowały aż siedem osób, inne tylko trzy. Więc ja pozwolę sobie wybrać pięć, żeby tak po środku było:) And the winners are:

1. Izolda – za bezpośredniość i brak jakichkolwiek zahamowań jeśli chodzi o treści postów. O to przecież chodzi, żeby pisać o tym co naprawdę się myśli i czuje. Jeśli o to chodzi jesteś nie do pobicia :D

2. M. i JC – bo obok takiej miłości nie można przejść obojętnie. A właściwie powinnam napisać obok takich pięknych słów o miłości. Piszecie tak pięknie o tym uczuciu a także o uczuciach do siebie nawzajem, że łezka się czasem w oku zakręci… Pozazdrościć. Dajcie trochę tego romantyzmu mojemu Frankowi :P

3. Nie-szalona – za pogodę ducha i optymizm bijący z każdej notki. Część zasług należy przypisać również Nudlowi, którego celne riposty po prostu zwalają z nóg hihi.

4. Onka – za pięknie opisywaną codzienność. Niby nic wielkiego, a tak przyjemnie się czyta o tych drobnych sprawach, z którymi każdy z nas ma co dzień do czynienia. I jeszcze za to, że jesteś osobą tak zwyczajnie dobrą :) (A przynajmniej takie mam odczucia hihi:))

5. Orchilotos – za niesamowitą wrażliwość. A także dlatego, że pod wieloma względami przypominasz mi mnie samą. Myślę, że się dobrze rozumiemy w wielu kwestiach. Ten znaczek to tak na szczęście, z najlepszymi życzeniami ode mnie dla Ciebie:)
Nie muszę chyba dodawać, że tak naprawdę wszystkie osoby, które znajdują się w moich linkach zasługują na tę nagrodę, bo przecież z jakichś powodów Was tam umieściłam prawda? :)