*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 29 września 2009

Przebranżowienie.

No dobra. Dość tych sentymentalnych bzdur. Bujało się ostatnio w obłokach, czas teraz zejść na ziemię i skupić się trochę na rzeczywistości. Która wcale różowa nie jest…
Franek z zawodu jest kucharzem i od ładnych paru lat wykonuje ten zawód. Tyle, że w lutym tego roku postanowił się przebranżowić zupełnie. Złożył papiery i został przyjęty. Będzie kierowcą miejskich autobusów. Jak tylko skończy kurs. A kurs, Moi Drodzy, trwa już od kwietnia. Tak jest. Najpierw pozaliczał wszystkie testy psychologiczne, refleksyjne i takie tam. Potem miał cykl wykładów. Potem musiał wyjeździć wszystkie godziny przygotowujące go do egzaminu na prawo jazdy kategorii D. Teraz został mu jeszcze egzamin, znowu cykl jakichś wykładów i potem jeszcze chyba jakieś symulatory. Ilość tych wykładów jest określona wymogami Unii Europejskiej. Ma być tego 280 godzin. Tak jest. I od dwóch tygodni wygląda to tak, że ja chodzę na siódmą do pracy. Wracam około czwartej. Natomiast Franek siedzi w domu a na trzecią leci na te wykłady. Trwają one do ósmej lub dziewiątej. Potem od razu leci do pracy na nockę. Pracuje do drugiej, trzeciej nad ranem. Czy ktoś dostrzega już problem? Tak jest, właśnie, szanse, żebyśmy się mogli zobaczyć są zerowe. Jak nie było mojej współlokatorki Eli, to jeszcze przychodził do mnie po pracy i chociaż trzy godziny spaliśmy razem – i czasami udało się porozmawiać o świcie. Teraz już nawet to odpada… Zostają jeszcze weekendy – owszem. Tyle, że w weekendy Franek chodzi do pracy za dwóch, bo w końcu tam mu poszli na rękę, to się musi odwdzięczyć w weekendy.  Tak jest. I też się nie widzimy. I tak będzie przynajmniej do grudnia, bo dokładnie 10 grudnia kończą się wykłady. Co będzie później sama nie wiem. Może znowu coś wynajdą.
A mnie, delikatnie mówiąc szlag już trafia. Bo kiedy się okaże, że akurat jakoś się uda, że mamy przez chwilę wolne w tym samym momencie, to i tak zwykle wypadnie coś, co uniemożliwi nam spotkanie. Może i czasami się widzimy. Ale dla mnie jest to zdecydowanie niezadawalające. Już bym czasami wolała w ogóle się nie widzieć przez jakiś czas, niż te pięć minut dziennie. Tak jest. Bo wtedy przynajmniej by się stęsknił.
Franek cały czas uzależnia naszą przyszłość od tej roboty. Już od dawna mówił, że on ma jakiś dokładny plan, ale nie chce nic o nim mówić, bo to ma być niespodzianka. Od żyje myślą, że wszystko zacznie się od tego, jak on zacznie tę pracę. Teraz najważniejsze jest osiągnięcie tego celu. Ok, to się chwali. Ale tak szczerze to ja mam dość tego gadania i tej sytuacji przejściowej. Na chwilę obecną wkurza mnie niemiłosiernie, że w ogóle nie ma czasu na to, żeby zwyczajnie razem spędzić czas. Co chwilę się o to kłócimy, bo jak długo tak można? To jest gorsze niż związek na odległość. Bo jak ja siedziałam za granicą a on w Polsce, to przynajmniej wiedziałam, że nie ma szans na spotkanie. A tak, polega to na wyszukiwaniu krótkich chwil, kiedy można by się spotkać, a kiedy te nie wychodzą, frustracja się nasila.
To mówiłam ja, sfrustrowana i zgorzkniała Margolka :/

niedziela, 27 września 2009

Jak margolka skłamać chciała...

Rodzice Franka od tygodnia są na wycieczce. Franek popołudniu ma kursy zawodowe a później chodzi na nocki do pracy. Dlatego przez cały tydzień opiekowałam się ich pieskiem. Dostałam klucze i sprawdzałam, czy Brutusek ma co pić, wyprowadzałam go, a na noc szłam spać do Franka, żeby pies nie był sam.
I w piątek też tak miało być. Tyle, że umówiłam się z Dorotą na piwo. Umówiłyśmy się już tydzień temu i decyzja była nieodwołalna. Miałam wrócić najpóźniej o północy, bo inaczej zamieniłabym się w dynię :) I miałyśmy iść TYLKO na piwo. Ale, że Margolka się ostatnio rozbrykała, nie poszło tak łatwo. Do 23:15 siedziałyśmy przy piwku. Wtedy zdecydowałyśmy, że zatańczymy trzy kawałki i do domu. Niestety jak Margolka z Dorotką zaczynają tańczyć, to robi się z tego show. Za dobrze nam się zrobiło. O 23:59 zadzwoniłam do Franka (bo wiedziałam, że będzie sprawdzał, czy wróciłam) i powiedziałam, że troszkę, ale tylko troszkę dłużej zostanę… Na pierwszą już na pewno będę. Franek powiedział tylko „no, w tym momencie to jestem na ciebie zły” i rozłączył się. Ja stwierdziłam, że ma prawo być zły, nakrzyczałam na siebie w duchu, pomyślałam o biednym Brutusku i… poszłam jeszcze chwilkę się pobawić.
Ale żeby Franusia już bardziej nie martwić, wysłałam mu o godzinie 0:29 sms, „dobranoc Franuś, idę spać”. Zrobiłam to oczywiście między jednym a drugim łykiem ostatniego już piwka. Pomyślałam sobie, że jutro mu wytłumaczę co i jak, a teraz niech się nie martwi. W końcu o pierwszej twardo zdecydowałyśmy, że wracamy. Na przystanek dotarłyśmy pięć minut po odjeździe autobusu, więc poszłyśmy na piechotę, co spowodowało, że do Brutuska trafiłam dopiero koło drugiej.
Przez całą drogę ubolewałam nad tym, że po raz pierwszy w życiu okłamałam Franka. Na co Dorota mi odpowiedziała, że i tak mu się jutro wygadam… Do jutra nie musiałam czekać :) Po czwartek wrócił Franek. Zły. Popatrzył na mnie i pyta „o której wróciłaś?” Pomruczałam trochę, żeby ukryć uśmiech (bo zawsze jak kłamię, chce mi się śmiać) i powiedziałam, że o pierwszej… On jeszcze raz pyta: „o której?”. Żeby zyskać na czasie udałam baaaardzo śpiącą i powiedziałam „późno, jutro ci powiem” Na co Franek mi powiedział: „Myślisz, że ja głupi czy co? Przecież rozmawiałaś ze mną pięć minut przed odjazdem autobusu, na pięć minut przed odjazdem drugiego wysłałaś smsa, ze idziesz spać. Ciekawe kiedy i jak dotarłaś do domu??”
No i widzicie, raz w życiu skłamałam i jeszcze mi nie wyszło :)Już się wyjaśniło, dlaczego nigdy nie kłamię – to trzeba potrafić. Ja zdecydowanie nie umiem :)
Franka dość szybko udobruchałam, na początku obrażony odwrócił się do mnie plecami, ale że było mi zimno przekulałam się na jego stroną i wlazłam w jego objęcia. Jak mnie przytulił, to wiedziałam, że mu przeszło. Powiedział tylko „oj ty kłamczuszko…”
Muszę tylko przyznać, ze cieszę się, że kłamstwo mi nie wyszło, bo na drugi dzień nie musiałam się do niczego przyznawać :)

sobota, 26 września 2009

Bo nic...

Zdarzyło mi się kilka razy w życiu pomyśleć, że:
 Nic dwa razy się nie zdarza
I nie zdarzy. Z tej przyczyny
Zrodziliśmy się bez wprawy
I pomrzemy bez rutyny.

Choćbyśmy uczniami byli
Najlepszymi w szkole świata,
Nie będziemy repetować
Żadnej zimy ani lata.

Żaden dzień się nie powtórzy,
Nie ma dwóch podobnych nocy,
Dwóch tych samych pocałunków,
Dwóch jednakich spojrzeń w oczy.

Wczoraj, kiedy twoje imię
Ktoś wymówił przy mnie głośno,
Tak mi było, jakby róża
Przez otwarte wpadła okno.

Dziś, kiedy jesteśmy razem,
Odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?

Czemu ty się, zła godzino,
Z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś- a więc musisz minąć.
Miniesz- a więc to jest piękne.

Uśmiechnięci, wpółobjęci,
Spróbujemy szukać zgody,

Choć różnimy się od siebie,
Jak dwie krople czystej wody.
( Wisława Szymborska)

I teraz też tak myślę. Nic… Za trzy godziny spytam Franka, czy naprawdę mnie kocha…

piątek, 25 września 2009

Chemia... cz.III

Fajny ten blog. Można wyrzucić wszystkie myśli z siebie, jakoś je posegregować, ubrać w słowa, popatrzeć na nie jeszcze raz… A w dodatku jeszcze ktoś to czyta i dorzuci swoje trzy grosze :) 
A tak na serio – bardzo pomogło mi to, że mogłam się tu wypisać. Pomogło mi to trochę oczyścić głowę z myśli. Ja z natury jestem analityczna, więc dobrze mi to robi, kiedy tak wszystko sobie od początku do końca i od końca do początku przemyślę.
Wszystko ucichło. Wróciłam do normalnego życia, codziennych spraw i problemów, a po zeszłotygodniowej nocy pozostało tylko miłe wspomnienie. I coś jeszcze. Dzięki temu zdarzeniu, poznałam lepiej samą siebie. I to jest chyba najlepsze co zostało.
Tak naprawdę, od kiedy związałam się z Frankiem nie interesowali mnie inni faceci. Owszem, kolegów miałam sporo, ale na nikogo nie patrzyłam jak na faceta, który mógłby mi się podobać. Taka blokada. Podobna blokada włącza mi się, kiedy poznaję zajętego faceta. Przestaje on dla mnie istnieć. Kiedyś chodziłam na imprezy, żeby kogoś poznać, łudziłam się, że może znajdę tam faceta dla siebie. I tak naprawdę nigdy się do końca nie bawiłam, zawsze zwracałam uwagę na to, żeby w miarę dobrze wyglądać i dobrze się zachowywać. Odkąd byłam z Frankiem na każdej imprezie bawiłam się świetnie, bo szłam tylko w jednym celu – dobrze się bawić. Nie interesowało mnie nic poza tym, żeby się wyszaleć. Dlatego to dziwne, że tak mnie coś do tego DJ’a przyciągnęło. To w zasadzie pozwala mi sądzić, że to było coś wyjątkowego – bo wcześniej się nie zdarzało.
Kiedy zastanawiałam się nad zdradą, lub rozmawiałam z kimś o tym, (mówiąc „zdrada” nie mam na myśli pójścia z kimś do łóżka, ale nawet pocałunek, zbytnie zaangażowanie we flirt, ukradkowe spotkania…) wydawało mi się, że chyba nie byłabym do tego zdolna. Ale tak naprawdę głowy bym sama za siebie nie dała. Nie byłam pewna. Dlatego, ze kiedy wyobrażałam sobie, że spotykam kogoś, kto robi na mnie ogromne wrażenie, wydawało mi się, że może dałabym się ponieść emocjom. Miałam okazję się o tym przekonać. Mimo, że iskry leciały, mimo, że trochę wypiłam, cały czas zachowałam trzeźwość umysłu i ani przez chwilę nie udawałam, że jestem sama i że mam ochotę na flirt.
Teraz już wiem, że rzeczywiście zdradzić bym nie mogła. Czułabym się za bardzo nie w porządku. Ktoś mi zaufał i muszę być lojalna. Nie jest to gwarancją wiecznej miłości. Ale wiem, że gdybym naprawdę zaangażowała się w jakąś znajomość, musiałabym najpierw skończyć związek. Nie mogłabym kłamać, oszukiwać… Wóz albo przewóz. Nie można mieć ciastka i zjeść ciastka, jak to mówią w Anglii. Przy okazji chciałam też dodać, że Franek wie o tej mojej rozmowie z DJ, powiedziałam mu, bo nie jestem w stanie niczego ukrywać. Oczywiście, był zazdrosny, ale ja twierdzę, że skoro będę mówić mu wszystko, to nie będzie miał powodów, żeby mi nie ufać, nawet kiedy zazdrość dochodzi do głosu… Powiedziałam mu większą część, pominęłam tylko fakt, że tyle o tym myślę i że zrobiło na mnie wrażenie to spotkanie, bo uważam, że byłoby mu bardzo przykro, a tego nie chcę.
Nie można się odciąć zupełnie od świata, więc możliwe, że taka fascynacja prędzej czy później każdemu się przydarzy… Ważne, żeby nie stracić wtedy głowy, zapanować nad emocjami, patrzeć nie tylko na chwilę obecną, ale również na konsekwencje każdego słowa i czynu. Trzeba umieć podjąć właściwą decyzję. Mnie się udało.
Cieszę się, że to się zdarzyło. Wiele mnie to nauczyło, a poza tym było bardzo miłe. Przez kilka dni żyłam jak we śnie, bujałam w obłokach, żeby potem spokojnie spłynąć w dół. Nie potłukłam się. I to jest najważniejsze :)
The end.
Ps. A tak między nami… Chciałabym go jeszcze kiedyś zobaczyć… Przyjaźń z nim mogłaby być zbyt ryzykowna, ale chciałabym jeszcze mieć okazję do spotkania. Jak wiadomo „nic dwa razy się nie zdarza”, więc na pewno żadne spotkanie z nim nie byłoby już takie magiczne.

środa, 23 września 2009

Chemia...cz.II

Tak się złożyło, że nie miałam wczoraj okazji niczego napisać. Ale może to dobrze, bo miałam kolejny dzień na to, żeby trochę się zdystansować do tego, co się wydarzyło. Miałam też okazję przeczytać wiele Waszych komentarzy, dzięki którym spojrzałam na całą historię z różnych punktów widzenia… W głowie jeszcze nadal  myśli się kłębią, ale to już nie taki mętlik jaki miałam w weekend i w poniedziałek. Wtedy nie myślałam w zasadzie o niczym innym…
Ciągu dalszego historii nie było. Zakończyło się tak, jak to opisałam. Natomiast sam fakt, że tyle o tym myślę, świadczy o tym, że to jeszcze nie koniec. Czuję, że jest jeszcze wiele w tym temacie do powiedzenia.
Myślę, że wiele z Was miało rację, że chodziło o tę fascynację, jakiej nie będzie już między mną a Frankiem. Ta miłość, która przychodzi po czasie, która pojawia się dopiero, kiedy już znamy tak dobrze potrafi być piękna, ale czasami powoduje, że tęsknimy za czymś nowym, za motylami w brzuchu. Niektóre z Was wiedzą o tym doskonale :) Nie oszukujmy się, motyle w brzuchu już nie wrócą, niewiele nowego dowiemy się o partnerze ani my jego niczym nie zaskoczymy. Tu kusiła możliwość flirtu i nowych doświadczeń. Poza tym każdy jest trochę próżny. Ja też. Widziałam, że podobam się DJowi i że patrzy na mnie jak na kogoś niezwykłego. Podobało mi się, że imponowałam mu trochę. Podziwiał mnie za moją niezależność, otwartość, pozytywne podejście. Chciałam go uświadomić, że jestem zołzą i beksą, ale nie uwierzył. Wyidealizował sobie mnie i to było fajne. Fajne było też to, że to ja panowałam nad sytuacją. To ja postawiłam warunki. Ja zdecydowałam o tym, czy i jak długo będziemy rozmawiać. Ja zdecydowałam o tym, gdzie postawię granicę.
Pytacie czy będę mogła o nim zapomnieć.  To chyba łatwiejsze, niż zapomnieć o ponad trzech latach spędzonych z Frankiem. Nie mogłabym zrewolucjonizować swojego życia i rzucić kochanej osoby tylko dlatego, że przez przypadek kogoś poznałam, nawet jeśli to spotkanie wydaje się magiczne. Ale przecież między mną i Frankiem też kiedyś zaiskrzyło, też nie znaliśmy się wcześniej… To też była kwestia chwili. A tym razem… Nie zapominajmy, że poza tą chemią nie wiem, czy cokolwiek by nas łączyło. Rozmawialiśmy, ale takich rozmów w życiu wiele przeprowadziłam. Franek był pierwszy i to on ma do mnie większe prawa – jakkolwiek to nie zabrzmi. A już na pewno ma prawo wymagać ode mnie lojalności i odpowiedzialności za nasz związek. Uważam, że z tego się wywiązałam. Nie bardzo mogłam odpowiadać za to co poczułam, ani za wszystkie myśli, które kłębiły mi się pod kopułą, bo to było trochę mimowolne. Natomiast mogłam odpowiadać za to, co z tym zrobię…
Nie wymieniliśmy się numerem telefonu, nie umówiliśmy się, niczego sobie nie obiecywaliśmy. Kiedy odchodziłam, powiedziałam, że nie wiem, czy się jeszcze zobaczymy… Ten wieczór był pełen magii. Z każdym kolejnym dniem dystansuję się do tego coraz bardziej i wszystko wydaje mi się snem. I zastanawiam się, czemu to miało służyć? Nie umiem wytłumaczyć tego, co tam zaszło. Nagle poczuliśmy, że jesteśmy z tej samej bajki. Oboje czuliśmy, że gdybyśmy się spotkali w innym czasie, mogłoby być inaczej. Nigdy nie doświadczyłam czegoś takiego. Być może świat się pomylił. A może Bóg miał po prostu taki plan. To była taka iskra. Czasami wystarczy iskra, by rozpalić wielki płomień… Czasami …. psst… iskierka gaśnie. Nie wykluczam, że to była tylko kwestia magii tej jednej nocy, że ta iskierka już zgasła i nigdy więcej przy spotkaniu z nim nie rozpaliłaby się na nowo. Pewnie nigdy się tego  nie dowiem.
I to nadal jeszcze nie koniec… W końcu skoro było już rozpoznanie sytuacji i jej analiza, czas na wnioski :)
c.d.n…

poniedziałek, 21 września 2009

Chemia... cz.I

Próbuję ubrać w słowa całą tę magię, której doświadczyłam w piątkowy wieczór… Ale trudno to zrobić. Słów wychodzi za dużo lub brzmią nie tak, jak powinny… ale muszę dla samej siebie spróbować to opisać… Na razie tylko fakty. Analiza i interpretacja będzie później…
W piątek w ogóle nie planowałyśmy iść do tego samego klubu, w którym byłam dwa miesiące temu z Frankiem i Dorotą. Czysty przypadek sprawił, że ostatecznie tam wylądowałyśmy. Tańczyłyśmy a kiedy Juzka, z którą byłam, zaczęła gadać z jakimś kolesiem, który się napatoczył, rozejrzałam się po sali. Zauważyłam, że gra ten sam DJ, co ostatnio… Niewiele  myśląc, podeszłam do niego i spytałam, czy mnie pamięta. Strasznie się ucieszył i powiedział, że tak, bo… wniosłam ze sobą taką pozytywną energię…  To mogło się wydawać dziwne, bo ostatnio z nim nawet nie rozmawiałam, prosiłam co najwyżej o kilka piosenek, a w końcu on każdego wieczora poznaje mnóstwo ludzi, dlaczego miałby zapamiętać właśnie mnie? A jednak… nie zdziwiło mnie to… Czułam, że mnie pamięta.
Zawołał mnie do siebie na to podwyższenie, rozmowa nie wychodziła, bo było za głośno, więc tylko siedziałam i obserwowałam jego pracę. Widziałam, że wkłada w to całe serce i że to naprawdę jego pasja… Zafascynowało mnie to i zastanawiałam się, jak on się czuje i co myśli, kiedy tak naprawdę w jego rękach jest powodzenie imprezy – w zależności od tego, czy trafi w gust, ludzie będą się bawili lub nie… Chciałam z nim o tym pogadać, ale ze względu na hałas i to, że jednak był w pracy, rozmowa nie wychodziła. Mnie znudziło się już obserwowanie i powiedziałam, że będę się gdzieś kręcić a jak skończy, możemy pogadać. Sama nie wiem dlaczego, zależało mi na tej rozmowie, ale zależało mi również, żeby nie pomyślał, że go podrywam. Od razu zapowiedziałam, że mam faceta i nie szukam nowego, a on odpowiedział, że pamięta… Nie chciałam upominać się o tę rozmowę i pomyślałam, że jak będzie chciał, to podejdzie. Tak też się stało. Kiedy już miałyśmy wychodzić, on zszedł z „posterunku”, znalazł mnie i usiedliśmy gdzieś z boczku.
Rozmowa była niesamowita. Na początku, spytałam go o to, jak on patrzy na tych wszystkich ludzi… czy jest to dla niego tylko jakaś masa twarzy, czy jednak obserwuje ich, zastanawia się co tu robią i czy dobrze się bawią… Nie jestem pewna, co mi odpowiedział, bo teraz pamiętam tylko, że powiedział, że czasami zdarza się, że przyjdzie ktoś niezwykły – tak jak ja…, że od początku chciał ze mną porozmawiać, że coś takiego poczuł, że… -  i zaczął plątać się w zeznaniach. Podpowiedziałam mu: „taka chemia co?” „Skąd wiesz, że o to mi chodzi?” spytał… Wiedziałam, bo czułam to samo. I powiedziałam mu o tym. Jednocześnie powtórzyłam, że mam chłopaka, którego kocham i z którym jest mi dobrze… Przyjął to do wiadomości. Rozmawialiśmy dwie godziny. Nie mogliśmy się nadziwić temu, że w ogóle się nie znamy, a rozmawiamy o tym, że moglibyśmy być razem… Bez żadnego skrępowania, bez głupich flirtów, bez owijania w bawełnę. I bez nadziei na to, że skończy się to inaczej, niż się skończyło.
A skończyło się zwyczajnie. Nie było pocałunku, nie było obietnic. Nic się nie wydarzyło, poza tym, że wstaliśmy i uścisnęliśmy się na pożegnanie, a on powiedział: „…i jeszcze pachniesz tak, jak nikt nigdy nie pachniał…” Odpowiedziałam: „Wiem, ale był ktoś przed Tobą…” I poszliśmy każde w swoją stronę.
Uff… Dużo  mnie to kosztowało, więc na razie muszę przerwać… Odetchnąć. Jakkolwiek to zinterpretowałyście, proszę tylko o nieocenianie mnie zbyt pochopnie, bo to jeszcze nie ostatnie słowo…
Ciąg dalszy nastąpi…

sobota, 19 września 2009

Próba.

Cóż, spuśćmy zasłonę milczenia na moje samopoczucie dzisiejsze po imprezie :) Nie tyle chodzi o kaca, co po prostu strasznie jestem zmęczona. Ale zaszalałyśmy. Aż wstyd się przyznać, ale do domu wróciłam o… 8:30. Na imprezy w mieście chodzę rzadko, ale jak już chodzę to jak widać na całego… Dzisiaj Franek szaleje. Poszedł sobie z kolegami.
Od dwóch godzin siedziałam nad notką. Ale brak mi dzisiaj umiejętności przelewania myśli na… ekran :) Nic mi nie wyszło z moich wywodów. A ostatnio mam mnóstwo pomysłów na notki. Aż szkoda, że dzisiejszy temat się zmarnował :)
Wczorajsza impreza była bardzo udana. Choć potańczyłam trochę mniej niż ostatnio. Za to przeprowadziłam kilka bardzo fajnych rozmów. I doświadczyłam czegoś. Już wiem, co to jest ta chemia między ludźmi… Poza tym poznałam lepiej samą siebie. Znalazłam się w sytuacji, kiedy miałam dokonać jakiegoś wyboru. I to zrobiłam. Wiem, jasności tu niewiele, może wrócę do tematu. Powiem tylko, że dzisiaj moje myśli krążą wokół wczorajszej rozmowy z osobą, która chyba była moją drugą połówką w poprzednim wcieleniu…
Bez obaw. Franuś nadal jest tym jedynym, nie zakochałam się, nie planuję rewolucji w życiu. Ale doświadczenie bardzo pouczające. „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono” napisała Szymborska. Właśnie się sprawdziłam…
I jeszcze scenka rodzajowa. Koleżanka rozmawiała wczoraj z nowo poznanym chłopakiem. Kiedy podeszłam powiedziała „poznajcie się…” On wyciąga rękę i mówi „Miło mi, Jaś jestem” Również wyciągam dłoń: „Małgosia…” Zgadnijcie, czy mi uwierzył :P

piątek, 18 września 2009

Wirtualne oglądanie.

Kiedy zaczęłyśmy studia było nam bardzo ciężko. Mnie i Dorocie w sensie. O syndromie przedszkolaka już wspominałam niejednokrotnie, więc nie będę się powtarzać, ale poza tym, że chciałyśmy do mamy, czułyśmy się samotne, odizolowane i biedne w wielkim mieście dobijała nas ilość nauki. I u mnie na językach i u niej na fikołkach. Ledwo wyrabiałyśmy. Ale zawsze w poniedziałki i wtorki jak na zbawienie czekałyśmy na godzinę 20:00. To była godzina, kiedy książki na chwilę szły w kąt i mogłyśmy się przez chwilę odmóżdżyć oglądając M jak miłość. To dopiero była rozrywka :)
Uczyłyśmy się pod serial – byle się przed nim wyrobić. A jaka tragedia, kiedy któraś z nas nie mogła oglądać :) Kiedyś jak Dorota musiała na 20 iść jeszcze na jakiś fakultet robiłam jej notatki z odcinka :)Po jakimś czasie oswoiłyśmy się ze studenckim życiem i pojawiły się inne rozrywki. M jak miłość przegrywało z wyjściem do kina lub na imprezę, ale i tak starałyśmy się być mu wierne. Do czasu kiedy coś się stało z anteną trzy lata temu. Od tamtej pory nie mamy dwójki.
Ale jako, że seans odmóżdżający musiał być kontynuowany, przerzuciłyśmy się na Na Wspólnej. Nawet lepsze, bo krótsze :) Co ciekawe, oglądanie nie jest tak fascynujące, kiedy oglądamy w pojedynkę, bo nie ma z kim komentować. Kiedy Dorota nie oglądała – ja też zwykle nie. No chyba, że zapowiadał się fajny odcinek to trzeba było zdać z niego później relację (notatki już sobie odpuściłam :)). Od sierpnia już ze sobą nie mieszkamy. Co prawda nadal umawiamy się na oglądanie i ze dwa razy w tygodniu ja idę do Doroty lub ona do mnie, ale ogólnie, z wiadomych względów, wspólne oglądanie Na Wspólnej stało się nieco bardziej problematyczne. Znalazłyśmy jednak na to sposób. Włączyłam wczoraj telewizję i piszę smsa:
-Oglądasz?
– Tak :) Co za romantyczna ucieczka…
I później poszło, komentowałyśmy co drugą scenę:
- O, dbają o młodych, zdolnych, takie rzeczy to tylko w Na Wspólnej
– A takie nagłówki to tylko w artykułach Igora Nowaka
– O, ale romantycznie
– Ale ja jej współczuję, masakra.
itd…
W pewnym momencie jeden z bohaterów oświadcza swojej żonie, że ma kogoś na boku. Piszę do Doroty: ”O kurwa!” Za chwilę dzwoni telefon: „Kurdę co się stało? Bo byłam w kiblu!”
Polecam wszystkim takie oglądanie :)
Ps. A dzisiaj idę na impreze :D Bez Franka, zeby było jasne:)

czwartek, 17 września 2009

Nick.

Wczoraj na jednym blogu przeżyłam szok czytając mój komentarz, którego nie napisałam. Czyli nie mój tak naprawdę, ale napisany przez margolkę. Dziwnie mi się zrobiło.Nie był to co prawda (i na szczęście) żaden komentarz obraźliwy albo agresywny, ale jednak nie w moim stylu. Zwłaszcza, że było to na blogu, na którym nigdy nie zostawiałam komentarzy.
Pierwsza moja myśl to, że ktoś się pode mnie bezczelnie podszywa. W pierwszej chwili się wkurzyłam. Ale zaraz przyszła refleksja. Blog jest dość popularny, czyta go mnóstwo osób, dlaczego więc nie miałaby go czytać osoba o takim samym imieniu jak ja? A że mój nick pochodzi od imienia, to również ta osoba mogła siebie nazwać margolką…
Z ciekawości wpisałam „margolka” w google. Oczywiście poza moim blogiem było mnóstwo wyników. Jakieś blogi, fora… Nie powinno to dziwić, w końcu nick to nie imię i nazwisko – a zbieżność i tych dość często jest spotykana. Poza tym to nie pierwszy raz kiedy się przekonałam, że ktoś jeszcze podpisuje się jako „margolka”, często jak się gdzieś chciałam zalogować, okazało się, że ten login jest już zajęty. Ale nigdy się tym nie przejmowałam. Teraz przejęłam się chyba dlatego, że w społeczności blogowej nick funkcjonuje trochę inaczej. Za tym podpisem kryje się osoba, która często u siebie opisuje swoje życie i swoje przemyślenia. Dla osób, które ją czytają nie jest już tak do końca anonimowa – w końcu każdy Czytelnik tworzy sobie w głowie jakiś obraz takiej Margolki na przykład…
Dlatego, kiedy zobaczyłam słowa nie napisane przeze mnie, za to przeze mnie podpisane, poczułam się nieswojo. Zaczęłam się obawiać, czy mój wizerunek w sieci nie ulegnie zniekształceniu. Nawet gdyby miała to być osoba uprzejma, sympatyczna i inteligentna, to jednak nie byłabym ja. Z tym niestety trzeba się liczyć w sieci, zwłaszcza kiedy występuje się jako użytkownik tymczasowy. Niestety, jeśli bym się zalogowała, podpis nie miałby nic wspólnego z margolką i musiałabym i tak każdemu tłumaczyć, że to ja ;) Zdublowane nicki często się zdarzają, pewnie niejedna z Was spotkała się z podobną do mojej sytuacją. Pozostaje nie przejmować się tym specjalnie :)
Chociaż pewnie zacznę baczniej obserwować co się dzieje w komentarzach i czy to była jednorazowa sytuacja, czy może biega po blogach jeszcze jakaś Margolka. To i tak nie byłoby złe. Najgorzej jeśli okazałoby się, że ktoś specjalnie się pode mnie podszywa i zostawia na przykład złośliwe komentarze. Wtedy zacznę działać. A tymczasem – jakbyście kiedyś przyuważyły gdzieś jakąś Margolkę, która wypowiada się nie w moim stylu, miejcie się na baczności :)

wtorek, 15 września 2009

Hmmm...

Sprawa wygląda tak:
Odważyłam się wreszcie napisać maila do Hiszpana. Tego, z którym miałam zajęcia. Zbierałam się długo, bo nie bardzo wiedziałam co, albo raczej jak, mam napisać. Opisałam mu całą sytuację, że oblałam ten egzamin, że wszystkie części poszły mi dobrze oprócz tej ustnej i nie wiem dlaczego. Poprosiłam go, żeby mi wyjaśnił, co mi tak źle poszło. W końcu był na tym egzaminie. Ogólnie pisałam chyba przez pół godziny, bo swoją drogą trochę wyszłam z wprawy – jednak nie miałam z hiszpańskim do czynienia już równo cztery miesiące (O matko! Ale ten czas zleciał!). Napisałam długaśną rozprawę. Po godzinie otrzymałam krótką odpowiedź:
Tienes que reclamar. Puede ser que haya sido un error en el sistema de correccion, que es informatico. Sin duda, reclama. Recuerdo que yo te puse apto en la parte oral y no creo que la otra examinadora te pusiera malas notas.
Wiem, że niektóre z Was rozumieją :) Dla tych co nie rozumieją: Mam się odwołać. Możliwe, że wystąpił jakiś błąd komputera w podliczaniu punktacji. Hiszpan pamięta, że zaliczył mi ten egzamin i mówi, ze nie sądzi, żeby drugi egzaminator postawił mi niskie oceny…
Hmmm…. Ja generalnie mam w życiu pecha, więc jakoś mi się nie chce wierzyć, że w tym przypadku miałabym tyle szczęścia, że o zawalonym egzaminie zdecydowałby głupi komputer. Ale szczerze powiem, lepiej się poczułam. Przynajmniej wiem, że nie zbłaźniłam się na tym egzaminie…

niedziela, 13 września 2009

Plagiat.

Na samym wstępie – jupi jej! Mam cały rozdział! Dwanaście stron i dziewięć linijek. 5529 słów. Pisałam dokładnie trzy tygodnie. Ale jak tak sobie policzyłam w tych trzech tygodniach aż siedem dni nie pisałam – bo nie miałam materiałów, nie miałam czasu, coś mi wypadło, nie miałam weny albo zwyczajnie się obijałam.  Cieszę się przede wszystkim dlatego, że zakładałam, że napiszę ten rozdział do końca września. I tym sposobem mam aż dwa tygodnie zapasu. No to tyle statystyki i rozwodzenia się nad moim pisaniem :) 
 
A napisać chciałam o… kradzieży dóbr intelektualnych. Jakiś czas temu onet polecił notkę na pewnym blogu. Adresu nie będę podawać, bo to nie o to chodzi. Przeczytałam ten post i miałam wrażenie, że już to gdzieś widziałam. Ale autorka pod koniec postu napisała, że pisała na ten temat już na innym portalu – no to pomyślałam, że tam to widziałam. I zapomniałam o sprawie.
Dzisiaj jak skończyłam pisać, to jakoś tak nie miałam co ze sobą zrobić. Zaczęłam robić porządki w szafie. Znalazłam całą kupkę archiwalnych numerów czasopisma, które kupuję. I zaczęłam sobie je przeglądać. Wyobraźcie sobie, że w grudniowym numerze znalazłam artykuł, który był dokładnie o tym samym co tamta notka… Ale że nie do końca wierzyłam swojej pamięci, zaczęłam szperać po internecie aż znalazłam tamtego bloga. I tamtą notkę. Blogowiczka używa tych samych słów i notka napisana jest w tym samym stylu, mimo, że nie jest to zerżnięte na żywca z gazety, za przeproszeniem. Najciekawsze jest to, że jak teraz zajrzałam na ten blog, to już nie znalazłam słów autorki, że jeszcze gdzieś o tym pisała. Nie wiem już sama, czy sobie coś wymyśliłam, czy słowa nie wiedzieć czemu zostały skasowane.
A jeszcze ciekawsze jest to, że pod tym postem wywiązała się dyskusja. Parę osób zauważyło, że ten artykuł już gdzieś był. Nie po chamsku, po prostu stwierdzili fakty. A autorka nadal się wypierała. Broniła się dość zajadle zresztą. Dopóki jedna osoba nie przesłała jej linka do tego artykułu – odzewu brak. Innym razem zdarzyło mi się trafić na post (znowu polecony), który był już żywcem ściągnięty z sieci. Jakiś czas wcześniej czytałam ten artykuł na którymś z portali. 

Nie wiem, może jestem przewrażliwiona na tym punkcie teraz, kiedy muszę uważać, żeby w magisterce nie przepisać choćby jednego słowa bez podania autora. Ale dziwię się. Naprawdę się dziwię, że ludzie mają taki tupet. Dlaczego nie chcą się przyznać, że to co publikują już kiedyś ktoś wymyślił? Nawet jeśli nie przepisują słowo w słowo, wypadałoby podać źródło. I nie byłoby w tym nic złego. Przecież ja też czasem pisałam posty zainspirowane jakimś artykułem lub tekstem. Nawet czyjąś notką. Ale zawsze podawałam źródło „inspiracji”. Uważam, że nie ma nic złego w pisaniu czegoś, co już gdzieś było. Ale przypisywanie sobie autorstwa to wprowadzanie w błąd czytelników i jednak kradzież…

sobota, 12 września 2009

W polu widzenia...

Zapewne pamiętacie jak reaguję na białe fartuchy. A kto nie pamięta – pisałam o tych traumatycznych przeżyciach w maju. Wczoraj nadszedł ten wielki dzień i doczekałam się wreszcie terminu jaki mi wyznaczono na wykonanie badania pola widzenia. No to poszłam. Byłam zapisana na jedenastą, ale oczywiście to nie byłoby normalne jakby mnie wywołano punktualnie :) Weszłam do gabinetu dwadzieścia minut później. No i się zaczęło. 

Nie wiedziałam wcześniej jak wygląda to badanie, ale wszyscy mówili, że nie ma czego się bać. Zagubiona nawet mówi, ze lubi to badanie. Dla niewtajemniczonych. Polega ono na tym, że trzeba przysunąć głowę do takiego białego półkola, zasłaniają jedno oko a w rękę dają joystick. I na tym białym tle co jakiś czas pojawiają się świetliste punkciki różnej wielkości i o różnym natężeniu. Jak się je zobaczy to trzeba wcisnąć guziczek. Badanie trwa po siedem minut na każde oko. No więc, strasznie rzeczywiście nie było, ale żeby wątpliwości nie było – ja tego badania nie lubię :) Po pierwsze było mi bardzo niewygodnie – w tej pozycji mój krzyż był wybitnie przeciążony i plecy, które dawno mnie już nie bolały, dały mi się we znaki. Po drugie już sama nie wiedziałam, czy ja widzę te punkciki, czy mi się mieni w oczach :) Ale to nic, później było gorzej.
Niektórzy boją się igieł, inni nie potrafią łykać tabletek… Jeśli o mnie chodzi mogą mnie kłuć ile chcą, tabletki mogę połykać kilogramami. Ale… wara od moich oczu :) Po prostu na samą myśl, że ktoś mi coś będzie przy nich robił, zachodzą mi łzami. A na widok kropli do oczu dostaję „powiekościsku” To jest odruch bezwarunkowy. Kiedy pielęgniarka chciała zakropić mi oko, tylko trochę trafiło pod powiekę :) Odruchowo odchyliłam głowę i zamknęłam oko :) Pielęgniarka powiedziała tylko „ooo, z panią to będzie ciężko” :) Później miałam się położyć na kozetce i tam znowu zakrapianie – znieczulanie oka, musiałam dostać potrójną dawkę hihi. Pani doktor, nie wiem właściwie co robiła, w każdym razie chciała przyłożyć mi jakiś przyrząd do oka, ale musiała na pomoc poprosić pielęgniarkę :)
Pani doktor była dość nieprzyjemna, ale jak zobaczyła z kim ma do czynienia, była słodka jak miód :): „No rybeńko, nie ma się czego bać, proszę patrzeć na palec, oo tak, dobrze, teraz drugie oczko… chwileczkę… chwileczkę… no już, ale patrzymy na palec, na palec patrzymy, no ale jak pani może patrzeć na palec jak ma pani oko zamknięte…” Hihi, miło było się poczuć znowu jak pięcioletnie dziecko :)Wiecie ja się naprawdę starałam, ale to jest silniejsze ode mnie, a co do tego palca.. Dopóki nie powiedziała mi, że mam zamknięte oko, mnie się naprawdę wydawało, że ja ten palec widzę hehe. No to przeżyłam kolejną wizytę u białego fartucha i to w dodatku tego od oczu. Ale… w grudniu mam badanie powtórzyć. Ehhhh. :)
Miłej soboty życzę.

czwartek, 10 września 2009

Stop kwękaniu. Na razie :)

Nie chcę tu znowu nadmiernie euforycznie się wyrażać, bo jak to zrobiłam szóstego sierpnia to mnie potem los pokarał za brak stoicyzmu :) Ale delikatnie chciałam wspomnieć, że nareszcie nastrój mam lepszy. Może wreszcie przestanę kwękać jak to ostatnio mi się zdarzało :) Nie powiem, że wszystko idzie jak po maśle i parę zmartwień jeszcze zostało, ale na razie czarne myśli mnie nie nawiedzają. A przede wszystkim nareszcie dogadaliśmy się z Frankiem. Wisiało nad nami parę tematów i nareszcie wczoraj sobie wszystko wyjaśniliśmy. Od razu lżej mi się zrobiło. I w ogóle nie wiem skąd ja miałam takie dziwne myśli, czy my na pewno powinniśmy być razem. Poza tym na razie przestałam się tak stresować magisterką, bo ostatnio idzie mi całkiem nieźle. Jak  tak dalej będzie to do końca tygodnia będę miała cały rozdział – dwa tygodnie wcześniej niż zakładałam.
Czy zdarzyło się Wam kiedyś lecieć na przykład na Syberię i pomylić samolot? I dajmy na to poubierani w takie zimowe kurtki i grube spodnie lądujecie w Afryce? Wychodzicie a tu się na Was patrzą jak na przybysza z innej planety? No dobra, baaardzo hipotetyczna sytuacja, mnie się nie zdarzyło :) Ale wczoraj się tak właśnie czułam. Wychodzę z biura – zmarznięta i nadal trzęsąca się z zimna. Idę sobie tak w podkoszulce, bluzce, sweterku i kurtce. Mija mnie jedna laska – w koszulce na ramiączkach, druga – w krótkiej sukience i sandałach, w końcu jakiś gość ubrany na letniaka. No normalnie czułam się jak Eskimos w rzeczonej wcześniej Afryce… Było mi zimno!! Mnie zawsze jest zimno a na dodatek wczoraj byłam totalnie przeziębiona. Nadal  jeszcze choruję, ale zdecydowanie jest lepiej niż wczoraj. Z czego się cieszę, bo chyba nie umiałabym się przyznać szefowi, że się rozchorowałam :)
Śmieszna sprawa – w piątek idę wreszcie na to badanie pola widzenia. No i od zeszłego tygodnia maltretuję szefa, żeby załatwił wreszcie z ZUSu legitymacje ubezpieczeniowe (mogliśmy je dostać jako firma dopiero po całej rewolucji marcowej). Poszłam mu nawet po wniosek, wypisałam  go, ale odebrać już musiał on sam. No i mu tak jęczałam – w zeszłą środę. Potem w czwartek. W piątek rano zadzwoniłam, żeby się znowu przypomnieć. W poniedziałek zapytałam słodkim głosem: „I co udało się załatwić książeczki?” R. klepnął się w czoło i powiedział, że zaraz pojedzie… Potem musiałam się jeszcze raz przypomnieć. I we wtorek R stawia przede mną cały stosik legitymacji. A ja w środę chora. Normalnie jakbym się tak rozłożyła totalnie, to bym się chyba ze wstydu gdzieś zakopała, bo  to by wyglądało jakbym z premedytacją czekała tylko na te książeczki, żeby się rozchorować i pójść na L4 :) Oczywiście śmieję się, bo on chyba wie, że nie mam takiej mocy żeby na zawołanie chorować a o oszustwo raczej mnie nie podejrzewa (chociaż kto tam wie :)). Ale czułabym się niefajnie. Śmieję się, że  niezły tupet bym miała :) Więc trochę mi ulżyło jak się dzisiaj obudziłam bez stanu podgorączkowego…
OGŁOSZENIE!
Nadal poszukuję kogoś z dostępem do biblioteki w Krakowie. Ale jeśli nie, to może chociaż ktoś ma dostęp do biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego? Tam jest druga książka, która zawiera parę przydatnych dla mnie rozdziałów…

środa, 9 września 2009

Dziwna jestem. Nie lubię się.

W poniedziałek umówiłam się z Dorotą, że zaraz po pracy do  niej przyjdę. Miałam zjeść u niej obiad i miałyśmy – jak za starych dobrych czasów obejrzeć Rozmowy w toku i pośmiać się z tych desperatów, bo wyjątkowo udany odcinek miał być. Tak właśnie się umówiłyśmy. A później miałam iść z Frankiem do kina, na film, na który długo czekaliśmy i też umówiliśmy się już jakiś czas temu…
Wczoraj:
15:10 – Franek do mnie dzwoni i mówi, że jego rodzice mają jakieś święto i z tej okazji zaprosili go na obiad do restauracji… Do kina nie pójdziemy. Zrobiło mi się przykro. Nie przez kino. Ale przez to, że zostałam pominięta. Wiem, nie należę do rodziny, ale bardzo często jestem tak traktowana. Jego rodzice zawsze brali mnie pod uwagę w różnego rodzaju wyjadach i imprezach. Nawet jeśli nie mogłam sie z nimi wybrać, zawsze pytali. Tym razem poczułam bardziej niż kiedykolwiek, że nie należę do rodziny… Głupie, ale naprawdę zrobiło mi się przykro.
15:30 – Dorota pyta czy na pewno zdążę. Odpowiadam, że tak. Że już wychodzę z pracy i na pewno będę punktualnie.
15:35 - dzwoni Franek. Pytam, czy już pojechali. Mówi, że nie, bo… czekają na mnie.
15:36 – mówię Frankowi, że się umówiłam z Dorotą i nie wiem, czy pojadę z nimi. Mam oddzwonić za 10 minut…
15:37 – piszę do Doroty wściekłego smsa, że właśnie pokrzyżowały mi się plany.
15:45 – mówię Frankowi, że już wyjeżdżam z pracy i za 15 minut będę gotowa…
Wiecie, ja sama siebie nie rozumiem. Naprawdę zrobiło mi się przykro jak pomyślałam, ze nie jestem zaproszona. Nie powiedziałam na ten temat nic Frankowi. To nie było tak, że on poprosił rodziców, żeby mnie też zabrali. Oni po prostu założyli, że ja pojadę, a Franek tego nie skumał i dlatego nie powiedział mi tego przy pierwszej rozmowie. Mnie najpierw zrobiło się przykro a potem jak się okazało, ze mam jechać, byłam zła, że pokrzyżowano mi plany… Ja nie wiem co ze mną jest nie tak. Sama nie potrafię zrozumieć o co mi chodzi i dlaczego mam w sobie tyle sprzecznych emocji.
Oczywiście dzień był bardzo udany, bo lubię spędzać czas z jego rodziną. Ale to  nie zmienia faktu, że nie przestaję dziwić się swojej reakcji. Wiem, jestem be. Możecie mnie krytykować.
A tak poza tym to nie wiem dlaczego, ale jestem chora :( Czuję się fatalnie. Ale co tu się dziwić jak łażę po tych blogach a tu co drugi przeziębiony. No to się zaraziłam :)

poniedziałek, 7 września 2009

Wyznanie :)

      

Do zabawy zostałam zaproszona przez Zagubioną i Nie-szaloną. Dzięki Dziewczyny, ja nawet lubię te łańcuszki :)

Dlaczego piszę bloga?
Hmm, właściwie to dobre pytanie. Dlaczego zaczęłam pisać wyjaśniałam już kiedyś w poście Czym jest blog dla Margolki? A dlaczego piszę nadal? Bo mnie to wciągnęło. Bo już się do tego przyzwyczaiłam tak bardzo, że nie wyobrażam sobie nie mieć takiej możliwości :) A najważniejsze jednak jest to, że po prostu to lubię. Może i jest to jakaś nadmierna skłonność do ekshibicjonizmu, ale w zasadzie nie widzę w tym nic złego. Lubię czytać o innych i lubię pisać o sobie. A blog stał się swego rodzaju moim hobby, którego nigdy nie miałam.
 
Co daje mi blog?
Blog pozwala mi spojrzeć na moje życie z dystansu. Kiedy opisuję to, co się u mnie dzieje, przy okazji mogę poddać wszystko jakiejś weryfikacji. Zastanowić się, czy są jakieś rzeczy, których się wstydzę, a więc, które powinnam zmienić. Lub wręcz przeciwnie – mogę zobaczyć, że mam szczęście i generalnie niewiele powodów do narzekania. Poza tym pozwala mi zachować wspomnienia, jest wiele rzeczy, które pewnie by mi umknęły, gdyby nie to, ze je tutaj zapisałam. I jeszcze jedno – blog daje mi poczucie przynależności do pewnej grupy społecznej, a jak wiadomo, według Maslowa, potrzeba poczucia przynależności jest na trzecim miejscu w piramidzie potrzeb :)

Co blog zmienił w moim życiu?
No, trochę zmienił. Przede wszystkim pochłania mnóstwo czasu :) Ale nauczył mnie systematyczności w opisywaniu moich przeżyć, co czasami szwankowało w przypadku pamiętników w wersji papierowej. Zmienił też wspomniane wyżej podejście do życia i nauczył spoglądania nań z dystansu. A poza tym blog sprawił, że wszystkie wydarzenia i przemyślenia weryfikuję pod kątem ewentualnego zapisania ich na blogu :)

Czy dzięki blogowaniu przeżyłam coś ciekawego?
Może nie w sensie stricte – bo blog nie sprawił, że zrobiłam coś niesamowitego ani nie przytrafiła mi się żadna ciekawa przygoda dzięki niemu. Ale samo blogowanie jest dla mnie ciekawym przeżyciem, które na pewno wpłynęło w jakiś sposób na moje życie.

Czy dzięki blogowaniu poznałam interesujących ludzi?
Oczywiście! Świadczy o tym choćby liczba linków po prawej stronie. I ciągle mi mało, dlatego często buszuję sobie po Waszych linkach i dzięki temu znajduję jeszcze więcej ciekawych ludzi. Wiecie, jak zaczynałam pisać, nigdy nie pomyślałabym, że może mnie czytać ktokolwiek, a okazuje się, że trochę Was  jest :) Bardzo to miłe. A jeszcze milsze jest to poczucie tworzenia jakiejś grupy, o którym tyle razu na swoim blogu pisałam :)

A teraz część, którą lubię najmniej, bo mam podać linki do pięciu blogów, które uważam za godne polecenia  i jednocześnie przekazać im pałeczkę. Osoby, które zapraszam do opisania swoich przemyśleń na temat blogów to:

1. Izolda
4. Nikki
Bo w każdej z Was znajduję jakąś cząstkę siebie, jakkolwiek patetycznie by to  nie zabrzmiało :)

5. Co do pątej osoby, musiałam trochę się wyłamać, bo naprawdę nie umiałam się zdecydować! I tak większość z Was już brała udział w zabawie lu została nominowana, a ja nadal nie potrafię wybrać spośród tych blogów, które zostały :) Wszystkie linki, które mam, prowadzą do osób, które sobie cenię i których blogi polecam, dlatego każdą z Was, która jeszcze się w to nie bawiła i która ma na to ochotę, zapraszam :)

Zasady gry:
Opisz na blogu:
Dlaczego zostałaś bloggerem
Czy zmieniło to coś w Twoim życiu
Co daje Ci blog
Czy dzięki blogowi przeżyłaś coś ciekawego
Czy dzięki blogowi poznałać interesujących ludzi
Pod notką opisz zasady gry a następnie zaproś do zabawy 5 osób (blogów) które warte są polecenia. Zamieść linki do nich i specjalną grafikę.

*****
OGŁOSZENIE!!!
Pilnie poszukuję kogoś, kto miałby dostęp do Biblioteki Instytutu Filologii Angielskiej Akademii Pedagogicznej w Krakowie. Jest tam jedna książka, która przyda mi się bardzo, bo zawiera dwa bardzo cenne dla mnie rozdziały.