*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 29 lipca 2010

Uwięzieni.

Od prawie dwóch tygodni przebywa u nas Ela. Zaczęła kurs na prawo jazdy jeszcze w maju i na dziś miała wyznaczony egzamin. Ponieważ ona sama jeszcze nie wie, czy jej przyszłość będzie ostatecznie związana z Poznaniem, czy nie, na razie nie szuka tutaj mieszkania. Ale miała wykupionych jeszcze kilka godzin jazdy, więc gdzieś się musiała przez te parę dni zatrzymać. No i siedziała u nas. Problemem były klucze, bo mamy tylko dwa komplety, łatwo więc wyliczyć, że o jeden za mało. Mamy za to w drzwiach kilka zamków, więc codziennie robiliśmy różne kombinacje kluczowe, w zależności od tego, kto kiedy miał wyjść, czy wrócić.

Jeden z zamków jest taki, że kiedy zamknie się go od zewnątrz na dwa razy, to od środka nie da się otworzyć. Zawsze się stresowałam, że mnie któregoś dnia Franek uwięzi o po dziesięć razy mu powtarzałam, żeby nie zamykał na dwa razy, jeśli wychodzi pierwszy. Ja też nie miałam z tym problemów. Do dzisiaj.

Siedzę sobie w pracy, z leksza się nudzę, bo to koniec miesiąca i nagle Franek dzwoni. 10:52 była. Odbieram zadowolona z pieszczotliwym „cześć Koleś” i uśmiechem na ustach (Koleś, Chłopcze, Ludziu, Chłopczyku to moje odpowiedniki Waszych Misiów, Kotków i Skarbów :P) a tu Franek burczy: „no lepiej wsiadaj w autobus i przyjedź nas otworzyć”. No zgłupiałam. Jak to możliwe? Że niby JA zamknęłam na dwa razy? Przecież ja zawsze o tym pamiętam… Ale znając moje roztrzepanie, nie sprzeczałam się, tylko uwierzyłam. No i szybkie kalkulacje. Autobus 11:05, pod drzwiami z kluczem stanę, jak dobrze pójdzie o 11:35… Nie ma szans. Nie dojedzie Ela na 12:00 na egzamin… Nawet jak ją Franek samochodem zawiezie. Wszystkich na nogi postawiliśmy :) Franek po rodzinie okolicznej podzwonił, czy są w domu i chcieli im z balkonu klucze rzucać, ale jak na złość wszyscy się wakacjują. Sąsiadów na balkonach nie widać, owczarek niemiecki chyba by im nie pomógł za wiele… Kolega chciał mi samochód pożyczać, ale co mi po samochodzie, jak ja jeszcze nie bardzo wiem, którędy jechać… Poza tym wolałam nie ryzykować, kombi jeszcze nigdy nie jechałam. Zawieźć mnie nie może, bo jest sam na sali o tej porze. Na kuchni mamy dwóch kucharzy. Całe szczęście, szef kuchni zawiózł mnie służbowym. Dojechałam na 11:20. Oczywiście przez wspomniane wcześniej kombinacje nie miałam klucza od klatki schodowej, więc musieli mi najpierw je zrzucić, żebym się wdrapała na trzecie piętro i otworzyła zamek :P Myślałam, że Ela mnie zabije na miejscu. Ale nie, nawet się śmiała. Uff… Wypuściłam ich i pojechali. A my zaraz za nimi, bo to prawie w tę samą stronę. Zdążyli.

No cóż, jak zwykle się popisałam :) Czasami jestem roztrzepana jak jajecznica niestety i nic na to nie mogę poradzić. To tylko jeden z wielu przykładów :) Dobrze, że zdążyłam. Co prawda to pierwszy raz, kiedy mnie się coś takiego przytrafiło, ale historii takich słyszałam wiele. Moja koleżanka kiedyś się z zajęć zwalniała, żeby wypuścić współlokatorkę, szef kuchni opowiadał dziś jak to go żona kiedyś zamknęła, no i w domu mama mnie kiedyś zamknęła, ale mamy dwoje drzwi, więc nie było problemu… Ale tak swoją drogą zastanawiam się, jaki jest sens takich zamków?? Ja rozumiem jeszcze jakby to było na odwrót – że jak się od środka zamknie, to od zewnątrz nie da się otworzyć, ale tak? Czemu to ma służyć? No, chyba, że ktoś lubi więzić swoich domowników :)
Tak sobie myślałam, że to pech że akurat zdarzyło się to w dzień egzaminu Eli. Ale zaraz potem stwierdziłam, że dużo gorzej byłoby, gdybym tak zamknęła Franka. Spóźniłby się do pracy i miałby spore problemy. A może i autobus by z zajezdni nie wyjechał, więc część poznaniaków nigdzie by nie dojechała? Można więc powiedzieć: strzeżcie się Poznaniacy, być może Wasz los jest w moich rękach :) A właściwie w tej jednej, w której dzierżę klucz :P

środa, 28 lipca 2010

Znaki.

Jakiś czas temu pisałam o moich dojazdach do pracy środkami komunikacji miejskiej (a tak przy okazji: tak się nachwaliłam, że zaraz następnego dnia autobus nie przyjechał :)). Rozpisałam się jak na Margolkę przystało, a proszę sobie wyobrazić, że to jeszcze nie koniec :) Bo mogę napisać co nie co o dojazdach samochodem :)
Ale bez obaw, nie mam zamiaru opisywać trasy kilometr po kilometrze :) Powiem tylko, że jeździ się szybko łatwo i przyjemnie. Ale nie od początku tak było :)

Egzamin na prawo jazdy zdawałam osiem lat temu w Opolu, a więc w mieście sporo mniejszym od Poznania. Dlatego o ile świetnie czuję się na dłuższych trasach i mniejsze miasta nie robią na mnie wrażenia, jazda po Poznaniu zawsze mnie trochę stresuje – to znaczy kiedy nie znam drogi, bo jak już się przejadę nią kilka razy to śmigam jak ta lala :) No i metodę mam taką – zanim gdziekolwiek w Poznaniu się wybiorę sama, najpierw jadę z Frankiem i obserwuję którędy trzeba jechać. A w drugim etapie siadam za kierownicą i jadę tą samą trasą, ale z Frankiem u boku, żeby mógł mi jeszcze co nieco podpowiedzieć – którym pasem jechać, gdzie skręcić, na co uważać. Za trzecim razem już się czuję pewnie. Dotychczas tylko raz się wybrałam w „trasę”, nie przejechawszy jej wcześniej, ale wzięłam sobie Dorotę na wszelki wypadek – tak tylko, żeby siedziała obok :)

Przeprowadziliśmy się w poniedziałek a we wtorki jeżdżę do pracy samochodem. Kilka dni wcześniej Franek pokazał mi, którędy mam jechać, a później jeszcze raz się zdarzyło, że jechaliśmy tą trasą, z tym, że i tym razem Franek siedział za kierownicą, a więc obeszło się bez drugiego etapu. Wszystko wyglądało bardzo łatwo i w ogóle się nie stresowałam.

No i nadszedł wielki dzień :) Wyszłam z domu, odpaliłam Prosiaczka i jadę… Tak jak pamiętałam, a pamiętałam na pewno dobrze! Tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami. Ok, wszystko się zgadza. Teraz dojeżdżam do świateł i mam skręcić w lewo a potem to już wiem, bo wyjeżdżam przy rondzie, na które dojeżdżając z poprzedniego mieszkania też wjeżdżałam, tyle że z drugiej strony. No i tak sobie beztrosko jadę, buch, kierunkowskaz w lewo, jadę za kimś i nagle stanęłam zdezorientowana prawie na środku skrzyżowania. Ktoś mi buchnął sygnalizację świetlną! No była, a nie ma! I nie wiem jak jechać dalej! W lewo to się chyba nawet nie da, bo wszyscy prosto jadą… Zgłupiałam totalnie. W takich sytuacja ratuje mnie obca rejestracja, bo wszyscy widzą, że ja nie z Poznania i wybaczają mi nieznajomość trasy :) Nikt nawet nie zatrąbił. Szybko pomyślałam co robić no i zdecydowałam: wracam – kierunkowskaz w prawo i jadę jeszcze raz. 

Myślę Se, że może pomyliłam gdzieś tam coś tam, zagapiłam się i nie zauważyłam tych świateł.  No i znowu: tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami. Dojeżdżam do skrzyżowania a świateł jak nie było tak nie ma. No zrobili mi na złość i w nocy pozmieniali wszystko. Co mam robić? Kierunkowskaz w prawo i trzecie kółeczko. Ale pomyślałam sobie, że jak tak, to ja będę do południa tak dookoła jeździć a do pracy nie dojadę. Obmyśliłam, że ja chyba powinnam się bardziej na lewo kierować. No to jadę: tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami.  Ale tym razem nie skręcam w prawo od razu, tylko jadę prosto i potem sobie skręcę. A tu zonk. Bo skrętu w prawo nie ma. Nic to, cóż mam robić? Jadę prosto. I –  hurra – nadłożyłam co prawda spory kawałek, ale przynajmniej wyjechałam gdzieś, gdzie już kiedyś byłam i wiem co dalej. Zamiast po dziesięciu to po trzydziestu minutach z okładem dotarłam do biura. I cały czas rozmyślałam co też się stało?

Uświadomił mnie Franek po południu. Otóż miałam jechać: tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami. Ale zaraz potem skręcam w lewo a następnie w prawo. 
Kolejnym razem robię tak, jak kazał Franek. Ciepło, ale jeszcze nie gorąco. Tym razem skręciłam za szybko :) Ale obeszło się bez krążenia, a na samym nadłożeniu trasy się skończyło. Do trzech razy sztuka się mówi, no więc jadę kolejny raz: tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami. W lewo, ale nie w tą pierwszą, tylko w drugą, w prawo i… bingo! Są światła, jest skręt w lewo! Hura, dojechałam. Teraz już wiem – mam jechać tak jak ten znak pokazuje: objazd A2 Świecko, Wrocław. Tablica żółta, rzuca się w oczy, problemu nie będzie. I nie było przez kolejne dwa tygodnie.

Wczoraj sobie jadę, tak jak zwykle: tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami. Przy żółtym znaku w lewo… Zaraz! Gdzie żółty znak?! Znowu buchnęli! Cholipa, dojechałam już do tego skrzyżowania, co to na nim światła mi zabrali a znaku nie było! Nosz kurka wodna – znowu kółko i tu prosto… resztę znacie :) 
Tym razem znak naprawdę mi buchnęli, bo objazd się skończył i stoi tam tylko zielony znak, którego nie zauważyłam :)  Ale od piątku będę już zauważać. No chyba niemożliwością jest, żebym znowu pojechała inaczej, wszystkie warianty wyczerpałam :)

Jeśli chodzi o sieć tramwajową i autobusową, mam je w małym paluszku, ale kurczę te wszystkie ronda, skrzyżowania i dwupasmówki poznańskie to mi się mieszają, wszystkie wyglądają tak samo :) Na domiar złego jak wiecie, jestem „daltonistką” jeśli chodzi o odróżnianie prawej strony od lewej… Cóż, grunt, że tak czy inaczej, zawsze gdzieś wyjadę :)

poniedziałek, 26 lipca 2010

Łupy :)

Tak, ja wiem, że jestem monotematyczna, ale niech to będzie tylko dowodem na to, że naprawdę uwielbiam obchodzić urodziny i delektuję się nimi tak długo, jak się da :) 

Jak już wspomniałam, świętowałam do piątku. W środę wybrałam się z Dorotą na aerobik, a potem spędziłyśmy wieczór u niej w domu przy piwku. Franek szedł do pracy na 4, więc zostałam u Doroty na noc, żeby go nie budzić i tak minął mi ten właściwy dzień urodzin. W czwartek świętowałam z Frankiem. Poszliśmy nad jezioro maltańskie i parę godzin przesiedzieliśmy tam przy piwie, rozmawiając. Rozmawialiśmy długo i o wielu rzeczach. Trochę się wypłakałam i chyba już wiem, co jest główną przyczyną moich ostatnich smutków… Ale to nie temat na dziś :) 
To było bardzo miłe popołudnie i wieczór. I znów, kładąc się spać, żałowałam, że ten dzień się już skończył. Ale okazało się, że to nie koniec wrażeń, bo w piątek jeszcze zostałam obdarowana przez Franka prezentami, bo okazało się, że kwiaty i czekoladki ze środy to była tylko część prezentów :)
W tym roku było trochę inaczej niż zwykle. Przez ostatnie kilka lat starałam się zorganizować sobie na ten dzień wolne i przeważnie urodziny obchodziłam w ostatni dzień urlopu – mojego i Franka. Mogliśmy więc świętować razem. Teraz oboje szliśmy do pracy, on bardzo wcześnie, więc trochę trzeba było zmodyfikować plany. Ale przyznaję, że i tak było świetnie :) Spędziłam wieczór z Dorotą – jak za starych dobrych czasów, a poza tym mogłam delektować się urodzinami nieco dłużej…

A dzisiaj się będę chwalić. Prezentami rzecz jasna :P

Oto kwiaty od szefa i chłopaków. Niesamowicie mnie zaskoczyli, jak mi ryknęli „Sto lat” to mało z krzesła nie spadłam :)
 
 

A to już bukiet od Franusia.
  
Razem z torcikiem – niestety, został skonsumowany, więc zdjęcie jest z Internetu :)
  

A w piątek dostałam.. No cóż ja mogłam dostać, oczywiście, że książkę :)

  

I płytę… Ostatnio zasłuchiwałam się w Urszuli i wspomniałam, że fajnie byłoby mieć jakąś płytę. No i mam :)

  

Kolejną książkę dostałam od Eli:

  

A to już upominek od Doroty i Juski, zna się moje upodobanie do żelek :P (BTW: Młoda, sprawdziłam w słowniku, obie formy są poprawne:)) Chciałam nadmienić, że połowę paczki już pożarłam :)

  

Jako mol książkowy jestem wniebowzięta z powodu nowych zdobyczy. Ale to jeszcze nie koniec. Moja siostra jeszcze ma zamiar sprezentować mi jakąś lekturę, ale wysłała mi trzy tytuły i mam sobie wybrać. Wybór został ograniczony do dwóch, bo trzecia książka, to powyższa Emancypacja Mary Bennet, no i teraz muszę zdecydować, czy chcę:

Marinę:
 
   

Czy Ogród wiecznej wiosny:

  

Trochę mam dylemat, bo na Marinę już dawno miałam ochotę i zapowiada się ciekawie. Ale ta druga książka też ma dobre recenzje, a poza tym bardzo lubię wielopokoleniowe sagi…

No i to by było na tyle. Achh nie.. Zapomniałam przecież wspomnieć o prezentach, które dostałam już tydzień temu od rodziców. Otóż wybrałam się z mamą na zakupy i sprezentowała mi w imieniu swoim i taty dwie i pół bluzki oraz spodnie. Zapomniałam cyknąć zdjęcia :) Gdyby ktoś był ciekawy, jak można było kupić pół bluzki: po prostu obie z mamą świetnie w niej wyglądamy i stwierdziłyśmy, że będziemy się wymieniać :) W tej chwili jest moja kolej, a jak pojadę do Miasteczka, to zostawię bluzkę na kolejne dwa tygodnie mamie :)

Teraz czas oficjalnie zakończyć tegoroczne świętowanie. Teraz czekam na imieniny ;) U mnie w domu się ich co prawda nie obchodzi, ale w Poznaniu jak najbardziej

piątek, 23 lipca 2010

Urodziny.

Pan Internet się na mnie pogniewał chyba. Nie wiem za co, ale ostatnio zaczął szwankować :) Udało mi się co prawda Was wczoraj odwiedzić, ale opublikowanie komentarza czy wysłanie maila graniczyło z cudem. Ale dzisiaj już jest lepiej, więc może to chwilowa niedyspozycja :) Niestety notkę publikuję z opóźnieniem.

***
Chyba skończyłam świętować :) Nie, nie było jakoś szczególnie intensywnie, ale za to przyjemnie i radośnie.
Wiem, że są osoby, które nie lubią obchodzić urodzin. Są tacy, którym ten dzień nie kojarzy się z niczym przyjemnym. Moja koleżanka kiedyś się obraziła za skromne przyjęcie niespodziankę z tej okazji, bo stwierdziła, że człowiek się starzeje i z czego tu się cieszyć? Dla innych dzień urodzin jest dniem jak każdy inny, znam nawet takich, co o nim zapominają :) Ja nie należę do żadnej z tych grup, gdyż UWIELBIAM obchodzić urodziny :) Nie umiem tego wytłumaczyć. Może to wynika z tego, że u mnie w domu obchodzimy urodziny każdego członka rodziny a ja od dziecka zawsze 21 lipca czułam się ważna. Wszyscy mówili mi, że dziś jest moje święto, spędzaliśmy ten dzień inaczej niż na co dzień no i rzecz jasna dostawałam prezenty :)

To poczucie, że to właśnie dziś jest ten szczególny dzień, kiedy jestem ważna, zostało mi do dziś :)  Czekam na urodziny przez cały rok i zawsze tego dnia od samego rana czuję się szczególnie. I nieważne, że przecież większość ludzi i tak nie wie, że dziś jest „mój” dzień.Ważne, że ja to wiem i że wiedzą o tym moi bliscy – to wystarcza, żebym czuła się wyjątkowa :)

W tym roku nie było inaczej. Już po siódmej zadzwoniła do mnie Dorota z życzeniami i propozycją wieczornego uczczenia moich urodzin. Później średnio co godzinę dostawałam jakiegoś smsa lub odbierałam telefon od rodziny i najbliższych znajomych. Nawet szef o mnie pamiętał. Dostałam mnóstwo życzeń drogą mailową oraz na portalach społecznościowych. I oczywiście Wam wszystkim również serdecznie dziękuję za każde miłe słowo i życzenia.

Co roku pod koniec tego dnia robi mi się zawsze smutno, że to już koniec. Tyle czasu czekałam na ten dzień, a on już się skończył. Nie martwi mnie, że znowu jestem starsza. Martwi mnie, że od jutra już będę zwyczajna, a nie wyjątkowa :) W tym roku smutek dopadł mnie trochę wcześniej, bo umówiona byłam z Dorotą, więc wyżaliłam się Frankowi już wcześniej. Ale pocieszył mnie, ze następnego dnia też będziemy świętować :) Dotrzymał słowa.
Ale cóż… Dzisiaj po urodzinach zostało już niestety tylko wspomnienie i kilka łupów, którymi nie omieszkam się pochwalić tutaj następnym razem :) No i rzecz jasna cyferkę trzeba zmienić z czwóreczki na piąteczkę. Ale na razie mnie to nie przeraża. 
Co tam, już za 363 dni kolejne urodzinki :) Będę czekać.