*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 28 lipca 2011

(Nie)romantyczne refleksje świeżej narzeczonej :)

Chyba mnie już trochę znacie i wiecie, że byłoby zupełnie nie w moim stylu, gdybym na widok pierścionka zaręczynowego rzuciła się Frankowi na szyję, wyznała mu miłość i popłakała ze wzruszenia? Chociaż prawdę mówiąc Franek się nieco rozczarował, bo myślał, że może jednak troszkę się wzruszę. Nic z tych rzeczy, jestem beksa, owszem, ale łzy są u mnie zarezerwowane na przykre sytuacje, nie płaczę ze szczęścia, ze śmiechu ani ze wzruszenia :) Franek chyba nawet sam był bardziej wzruszony niż ja :))
Kiedy zobaczyłam pierścionek i usłyszałam wiadome pytanie, zaczęłam się śmiać :) Śmiałam się jak głupia i nie chciałam odpowiedzieć :) Ostatecznie dałam odpowiedź jak na Margolkę przystało: „no dooobra” :)
Sceneria była naprawdę piękna, czułam się wspaniale i było mi po prostu ciepło na sercu, jak tak sobie siedzieliśmy razem. Lubię romantyczne sytuacje, ale sama nie umiem ich stwarzać i nie mogłam, no po prostu nie mogłam zachować się romantycznie :) Ale bardzo się cieszę, że Franuś tak to wszystko zaaranżował. W końcu się ściemniło, wino zostało wypite i trzeba było się ruszyć, chociaż zrobiłam to z ciężkim sercem. Zanim zeszliśmy z plaży, oczywiście, jak na Margolkę przystało, omal nie zgubiłam mojego nowego pierścionka! Przez chwilę zrobiło mi się gorąco, a potem – jak już się okazało, że go mam – co zrobiłam? No oczywiście się poryczałam :) Ze stresu chyba, ale tak czy inaczej, miał Franuś i łzy tego wieczoru :) Potem poszliśmy jeszcze na piwko i rozmawialiśmy o ślubie i weselu. Naszym ślubie i weselu ;)
A potem dzień i wieczór się niestety skończyły. Niedziela powitała nas słoneczkiem, poszliśmy do kościoła, a resztę dnia przesiedzieliśmy na plaży. Późnym popołudniem wsiedliśmy do samochodu i obraliśmy kierunek na Poznań. Dojechaliśmy na 23. To był piękny weekend i jestem pewna, że nigdy go nie zapomnę.
Przyznam, że kolejne dni były w jakiś sposób magiczne. Nie umiem tego wytłumaczyć, przecież wiadomo było, że jesteśmy i pewnie będziemy razem i jeden wieczór nie powinien tego zmienić. A jednak oboje mamy wrażenie, że coś się zmieniło między nami. Na lepsze. Nie spodziewałam się tego. Już kiedyś wspominałam, że nie chciałabym, żeby zaręczyny oznaczały tylko zmianę „statusu” z dziewczyny na narzeczoną, ale nie sądziłam, że uczucia mogą tak ewoluować. Nawet nie umiem tego opisać, bo to dla mnie prawdziwa nowość.
Kryzys dopadł mnie wczoraj, nie wiem, może miałam gorszy dzień, w każdym razie miałam wrażenie, że emocje opadają, że czar prysł… Zwierzyłam się z moich smutków Frankowi. Powiedziałam mu, że cieszę się, że się to wszystko wydarzyło, ale z drugiej strony tak mi żal, że nie mogę już czekać na to wydarzenie. Że ono już minęło, a ja nie mogłam go zatrzymać, mimo, ze było tak pięknie. Że już po wszystkim. Franek odpowiedział mi, że wcale nie jest po wszystkim, że nic nie minęło, bo teraz to dopiero wszystko się zaczyna i wszystko jeszcze przed nami…

Podoba mi się to romantyczne wcielenie Franka, nie powiem :) Mój romantyzm jest dość specyficzny – raczej bierny. Lubię go, a z drugiej strony mnie krępuje. Lubię kiedy Franek jest taki, ale nie chciałabym, żeby przesłodził. Sama natomiast jestem dobra tylko w wyobrażaniu sobie nastrojowych chwil. Ufff, jak dobrze, że nie jestem facetem i nie mam dziewczyny, która oczekuje ode mnie gestów niczym z romansu :)
Franuś powiedział, że nie może być ciągle romantyczny, żebym się za bardzo nie przyzwyczaiła, bo wtedy przestanę te gesty dostrzegać.
I ma rację – z romantyzmem jest jak z makijażem, trzeba go zachowywać na specjalne okazje :)

wtorek, 26 lipca 2011

Morze, plaża, wiatr i Ty…

Do ostatniej chwili zastanawialiśmy się, czy jechać… Mieliśmy wyjeżdżać nad ranem, ale kiedy się obudziliśmy o 4 było ciemno, zimno i padało :( Do tego położyliśmy się późno spać, więc co tu dużo mówić – zwyczajnie nie chciało nam się wstawać. Kazałam Frankowi podjąć decyzję, a on powiedział tylko – co my będziemy robić nad morzem, skoro tak pada?… Postanowiliśmy, że wstaniemy o siódmej i gdzieś pojedziemy. Ostatecznie wstaliśmy o ósmej i nie mogliśmy się zdecydować, dokąd jechać. Cały czas padało, żadne miejsce jakoś do nas nie przemawiało – tak się nastawiliśmy na to morze. Aż w końcu Franek stwierdził – jedziemy! Od razu mi się humor poprawił, bo tak naprawdę wszystko jedno mi było jaka będzie pogoda, chciałam po prostu pojechać nad morze i już…
 
Wyjechaliśmy więc z pięciogodzinnym poślizgiem, ale w zasadzie dobrze zrobiliśmy – całą drogę padało. Z opcji namiotowej niestety zrezygnowaliśmy, było po prostu za zimno i za mokro… Postanowiliśmy też trochę zmienić kierunek i ostatecznie pojechaliśmy do miejscowości, w której przebywał kuzyn Franka z rodziną, przy okazji mogliśmy się z nimi spotkać. Zajechaliśmy po piętnastej, zdążyliśmy znaleźć odpowiadający nam nocleg, przeszliśmy się po okolicy i niebo się rozjaśniło :) Zniknął więc żal, że wyjechaliśmy za późno i straciliśmy czas, bo nie dość, że przynajmniej byliśmy bardziej wyspani, to jeszcze nie spędziliśmy tych pięciu godzin łażąc w deszczu :)
 
Spotkaliśmy się z rodzinką, pospacerowaliśmy, a wieczór był dla nas. Chcieliśmy iść do jakiejś przytulnej knajpki, ale akurat nie było niczego takiego. Poza tym wszystko było czynne tylko do 22, a chcieliśmy posiedzieć trochę dłużej. Jednak pogoda nas uratowała, bo zrobiło się całkiem przyjemnie, nie było wiatru, nie padało. Ubraliśmy się więc ciepło, wzięliśmy koc, wino i poszliśmy na plażę. Pięknie było. Wspominałabym ten wieczór, jako jeden z najwspanialszych w moim życiu, niezależnie od tego, co się później wydarzyło. Było po prostu miło, kiedy siedzieliśmy tak obok siebie na plaży popijając z plastikowych kubeczków (mam nadzieję, że moi szefowie tego nie czytają:P) wino schowane w plecaku, rozmawiając, obserwując innych ludzi, morze, fale i kolorowe niebo, które było piękne, pomimo tego, że zachodu słońca nie było za bardzo widać. I znowu się poczułam tak zwyczajnie beztroska i szczęśliwa.
Spytałam Franka, co mu się stało, że ostatnio jest taki romantyczny. A on zapytał, czy uważam, że teraz, jak tak siedzimy, jest romantycznie. Kiedy potwierdziłam, kazał mi zamknąć oczy, czego za żadne skarby nie chciałam zrobić. W końcu jednak dałam się przekonać, a gdy po chwili kazał mi je znowu otworzyć, trzymał w ręku pudełeczko z pierścionkiem i zapytał, czy za niego wyjdę (za Franka, nie za pierścionek :))
Cóż, wygląda na to, że naprawdę jesteśmy na siebie skazani…

piątek, 22 lipca 2011

Przemyślenia pourodzinowe.

I znowu – czekałam cały dzień na ten wczorajszy dzień, który minął mi tak szybko, że ledwo zdążyłam go zauważyć :) No, może źle to określiłam, nie zauważyć to bym nie potrafiła dnia swoich urodzin, ale rzecz w tym, że to naprawdę jest mój ulubiony dzień w roku i zawsze chciałabym, żeby trwał jak najdłużej. Czy z tego się kiedyś wyrasta? :) Mam nadzieję, że nie, nie chcę się martwić tym, że jestem coraz starsza, a raczej chcę się cieszyć z tego, że ktoś o mnie pamięta, że ktoś mi dobrze życzy, że to moje święto po prostu, nawet jeśli wie o nim tylko niewielka grupka osób.
Dziękuję Wam bardzo za życzenia! W każdej postaci. Naprawdę każde ciepłe słowo, wiele dla mnie znaczy, szczególnie co roku 21 lipca :)
Kiedyś w dniu moich urodzin zawsze lubiłam robić podsumowanie – sama nie wiem czego :) Chyba tak ogólnie, mojego życia. W zasadzie mogłabym powiedzieć, że pamiętam, co czułam, gdy kończyłam dziewięć lat, siedemnaście, dwadzieścia jeden… I pamiętam też, że kiedyś zastanawiałam się, jak to będzie, gdy będę już dorosła. Od pewnego czasu, przestałam się nad tym zastanawiać. Pewnie dlatego, że nawet nie zauważyłam, kiedy się taka zrobiłam :) Nawet pomimo całego mojego infantylizmu, pewne jest, że jestem już dorosła. I przyznam, że specjalnie mi to nie przeszkadza. Już chyba kiedyś pisałam, że nie tęsknię do tego, by znowu być dzieckiem, chociaż miałam piękne dzieciństwo. Absolutnie nie chciałabym być ponownie nastolatką, bo choć źle mi w życiu nie było, to był bardzo burzliwy okres dla mnie, zwłaszcza pod względem uczuciowym. Od jakiegoś czasu jest mi po prostu w miarę dobrze na tym świecie – w tym czasie i w tym miejscu. Do niczego mi się specjalnie nie spieszy, a teraźniejszość jest dla mnie na tyle ciekawa, że nie pragnę powrotu do przeszłości. Chociaż oczywiście zdarza mi się tęsknić za czymś, co minęło, ale znacznie częściej miewam po prostu chwile, które chciałabym, by trwały wiecznie… Tak więc wyglądają moje tegoroczne pourodzinowe przemyślenia… Jak każdy, mam gorsze dni, miewam też kryzysy. Ale prawda jest taka, że nigdy nie powiedziałabym, że jestem nieszczęśliwa. A nawet mogłabym powiedzieć, że choć czasami czegoś mi brakuje, to uważam, że generalnie wiodę bardzo szczęśliwe życie. Losie, piszę to wcale nie po to, by Cię kusić! Bądź tak łaskawy – zamknij oczy, zatkaj uszy i w ogóle nie widziałeś tego zdania :)) Jest po prostu dobrze, nie musi być lepiej, a najważniejsze, żeby nie było gorzej :)
A tymczasem olewamy pogodę i jednak jedziemy… Ryzykujemy trochę, ale po prostu chcemy razem gdzieś pojechać. Najwyżej nie będziemy spać w namiocie. W ostateczności mamy auto – albo się w nim kimniemy, albo wrócimy :) Ale trzymajcie mimo wszystko kciuki – niech po prostu nie pada i będzie przyjemnie :)
W ogóle to miał być mój wypad urodzinowy. Franek wczoraj pracował, wrócił dopiero wieczorem, więc nie mieliśmy zbyt wiele czasu na świętowanie. Obiecał mi, że uczcimy moje urodziny w weekend, a gdy mu się dzisiaj żaliłam, ze urodziny minęły mi zbyt szybko i że świat już w ogóle o nich zapomniał, odpowiedział mi, że on nie zapomniał i będziemy jeszcze świętować, choćby miał śnieg padać :)) A tak swoją drogą – nie pamiętam, żeby kiedykolwiek dzień moich urodzin był tak zimny i ponury (pogodowo mam na myśli :))
Ps. A po powrocie oczywiście nie omieszkam się pochwalić łupami urodzinowymi :P

środa, 20 lipca 2011

Nie damy się pogodzie.

  Niełatwo się wraca po przerwie. Jakoś tak dziwnie mi, że nie piszę już kilku notek tygodniowo, z drugiej strony dziwnie mi na myśl o tym, że miałabym tak po prostu usiąść i napisać o byle czym :) Czyżbym wyszła z wprawy? Całkiem możliwe. W każdym razie, czuję, że jest szansa na to, żebym znowu wróciła do blogowania ;) Nie mówię jeszcze „hop”, bo już ostatnio kilka takich zapowiedzi miałam, a potem nic z tego nie wychodziło, ale teraz czuję, że jest inaczej. Pomijam to, że nareszcie powoli nadrobiłam moje zaległości w świecie realnym, a więc jest i szansa na te w wirtualnym :) Ale przede wszystkim czuję znowu tę chęć do pisania, jaką odczuwałam zawsze, czuję, że chcę usiąść i sformułować jakoś moje myśli, refleksje, czy odczucia. Widzę więc już światełko w tunelu :) Najtrudniej jest mi nadrobić zaległości u Was. Niby zaglądałam, starałam się czytać, choć odpuszczałam już komentowanie, ale wiem, że nie jest tak jak kiedyś. W ogóle chyba przyszedł czas na porządek w linkach, poznałam kilka nowych blogowiczek, z drugiej strony zauważyłam, że są też takie, które już do mnie nie zaglądają, ja do nich też rzadko, ale chyba nawet za nimi nie tęsknię. Ten mój przedłużający się kryzys blogowaniu spowodował, że trochę myślałam o tym świecie wirtualnym i doszłam do kilku wniosków. Cóż, blogowisko również ewoluuje, a my razem z nim.. Pożyjemy, zobaczymy, tym razem już niczego nie obiecuję, mam tylko nadzieję, że wszystko wróci do starej normy :))
A tymczasem pogoda mnie dzisiaj zdenerwowała. Obudziłam się rano w tym ciemnym, mokrym, szaro-burym świecie, zła, bo miałam zamiar jechać rowerem do pracy. Kiedy wychodziłam z domu, jeszcze padało, ale powiedziałam sobie, że żadna głupia pogoda nie będzie mi krzyżować planów ;) Gdy dojechałam do wypożyczalni rowerów mżyło, a kiedy już sobie wybrałam rower, rozpadało się na dobre. Ale dzielnie jechałam – kaptur na łeb, parasol w rękę i jechałam sobie powolutku. Najważniejsze, że dojechałam ;) I nawet nie byłam jakoś bardzo mokra. Nie dałam się więc pogodzie, ale ważniejsze, żebym się jej nie dała także w weekend… Już od dawna planowaliśmy z Frankiem, że sobie wyjedziemy gdzieś razem w tę sobotę i niedzielę… Chcemy się wybrać nad morze. Bardzo bym chciała, żeby było ładnie. Nie musi być to nawet pogoda wymarzona na plażę, wystarczy, żeby nie padało i trochę słoneczka się pokazało. Pożyczyłam nawet namiot od wujka na tę okazję. Franek zaraz wraca z pracy i będziemy robić próbę generalną – znaczy się, będziemy „rozbijać” namiot w domu, żeby sprawdzić, czy ma wszystkie rurki i w ogóle, czy będziemy potrafili to zrobić, bo chyba żadne z nas specjalnie się na Robinsona nie nadaje :P

Jakiś czas później:
No, namiot już stoi. Nawet nam szybko poszło. Szkoda, że nie możemy go teraz przetransportować w tej postaci :)) W takim razie teraz tylko trzymamy kciuki za pogodę. W ostateczności… zawsze możemy przespać się pod namiotem w domu :P

poniedziałek, 18 lipca 2011

Skazani na siebie.

Wczoraj minęło dokładnie pięć lat od dnia, w którym się poznaliśmy z Frankiem. Ale wstrzymajcie się jeszcze z gratulacjami, bo w sobotę dowiedziałam się, że nie ma czego świętować…
W skrócie – trafiłam na zły moment, Franka nadal bolał ząb i akurat miał fochy. Byłam w Miasteczku, on w Poznaniu, rozmawialiśmy przez telefon i właśnie wtedy dowiedziałam się, że to dzień jak każdy inny.
Dobra, ja wiem, Franek romantyzmem nie grzeszy. Ja zresztą chyba też niespecjalnie, ale za to jestem dość sentymentalna, a nade wszystko lubię świętować wszelkie rocznice. Franek doskonale o tym wie, a jednak jakoś mu się o tym zapomina… Zrobiło mi się przykro, zwłaszcza, gdy usłyszałam, że miał zamiar spotkać się tego dnia z kolegą. Cóż, zmusić do świętowania go nie mogłam i nawet nie miałam takiego zamiaru. Ale siedzieć w ten wieczór sama w domu też nie chciałam, więc wykombinowałam sobie, że zostanę w Miasteczku, nawet kosztem tego, że w poniedziałek musiałabym wstać przed piątą, żeby dojechać na dziewiątą do pracy :)
W niedzielę Franek totalnie zmienił front. Po fochach nie było śladu, spotkanie z kolegą odeszło na dalszy plan, stwierdził, że czeka na mnie w domu. No to pojechałam. Franuś przywitał mnie tak:
 
I tak:
 
No i co? Nie można było tak od razu? :) Doprawdy, ja za tym moim facetem nie nadążam. A mówi się, że to kobieta zmienną jest. Franuś powiedział, że był obolały, do tego zepsuł mu się komputer, więc się po prostu nieładnie na mnie wyżył. Mam zapomnieć o tych głupotach, które opowiadał i świętować razem z nim, bo mnie bardzo kocha i cieszy się, że minął kolejny rok, odkąd jesteśmy razem. Cóż, przy tych kolorowych balonikach zaczęłam już mięknąć, a kiedy jeszcze, wygłodniała po podróży, dostałam kolację, stwierdziłam, że mogłabym ewentualnie mu wybaczyć :)
Spędziliśmy niesamowicie miły wieczór. Siedzieliśmy na balkonie (nie mogło być lepszego miejsca na świętowanie, nieprawdaż? :) niezorientowanych odsyłam tu i tu) rozmawiając, wspominając i popijając winkiem. Obaliliśmy dwie flaszki. Hmm, mogę Wam powiedzieć, że moja branża nie jest zbyt bezpieczna :) Ostatnio ciągle mam pod ręką wino :) Rano oboje obudziliśmy się z dość ciężką głową. Oczywiście wykluczone było, żebym pojechała samochodem, więc musiałam dreptać, a przy deszczu ten spacerek tym razem wcale nie był taki przyjemny :) Ale cóż, pięć lat trzeba było przecież jakoś uczcić :) Nawet lekkiego kaca mogłam jakoś przeżyć, a wierzcie mi, wcale łatwo nie było, bo przecież przyszłam do pracy i wszędzie widziałam wino :P Ale przetrwałam i… przywiozłam kolejny zapas. Franek ostatnio w Ikei specjalny stojak na winko kupił, więc nie mogliśmy pozwolić, żeby stał pusty :)
Rocznica naprawdę bardzo nam się udała. Franek jeszcze dzisiaj cały czas mówi o tym, jak to wczoraj było miło. I mnie też ciepło na sercu się robi, kiedy o tym myślę :) Różne były te lata, mamy za sobą wiele fajnych dni, ale też kilka kryzysów, a jednak jakoś tak ciągle trwamy razem. Czasami mam wrażenie, że Dorota i Juzia naprawdę mają rację i po prostu jesteśmy na siebie skazani :)
Ps. W takie dni jak wczoraj szczęście niemal się materializuje i można je dotknąć, a ja myślę sobie, że w zasadzie to mogłabym tak przez całe życie.

środa, 13 lipca 2011

Było miło i się skończyło :)

Mamy już środę, a ja przyznaję, że chyba nadal żyję weekendem. Ale w sumie to dobrze, bo tydzień pracujący szybciej mi mija a przecież jesteśmy w połowie drogi do kolejnego weekendu :) A ten poprzedni minął mi naprawdę bardzo przyjemnie… Franek też miał wolne, więc spędziliśmy razem calutkie dwa dni, z krótką przerwą na mój poranny aerobik w sobotę.
Zaczęliśmy od długiego spaceru, bo pogoda naprawdę dopisała. Co ciekawe, udaliśmy się w kierunku… mojej pracy :)) Było to zamierzone, bo rzecz w tym, że moje miejsce pracy znajduje się w naprawdę ładnej okolicy. Co prawda pod Poznaniem, więc dotarcie do niej na rowerze zajmuje mi około 10 minut, na piechotę natomiast pół godziny, ale przyznam szczerze, że wiosną i latem to sama przyjemność (nie wiem jeszcze jak będzie zimą :)) – idzie się przez pola i łąki, a ten poranny spacer, tudzież przejażdżka wśród zapachu zboża, trawy i lasy, zawsze nastraja mnie optymistycznie. Chciałam koniecznie podzielić się tym doświadczeniem z Frankiem i spacer naprawdę nam się udał, a przez chwilę mogliśmy się poczuć jak na wsi, a nie w wielkim mieście :)
Wieczorem natomiast postanowiłam wykorzystać moją wiedzę ze szkolenia i usiedliśmy w domu przy argentyńskim winku.

Niedziela trochę nas rozczarowała pogodą. Chciałam koniecznie wykorzystać mój nowy zakup, jakim był strój kąpielowy i planowałam się poopalać na działce rodziców Franka, a słoneczka nie było widać. Mimo wszystko postanowiliśmy tam spędzić dzień. I dobrze zrobiliśmy, zwłaszcza, że  w ostatniej chwili jednak chwyciłam górę od stroju… Okazało się, ze chwilę po tym, gdy przybyliśmy na miejsce, słońce wyjrzało zza chmur i już nas nie opuściło. Zajęliśmy się więc obiadem – ja sałatką i fasolką szparagową, Franek doglądał mięsa na grillu. Popołudnie minęło nam błyskawicznie. Trudno było nam się stamtąd zebrać. Bardzo lubię spędzać czas w taki sposób – wygrzewając się na słońcu, czytając na świeżym powietrzu. A do tego piwkując :) Franek był kierowcą, więc późne popołudnie spędziliśmy niemal jak stare dobre małżeństwo – znaczy się on zmywał, a ja siedziałam na leżaku z książką i od czasu do czasu krzyczałam: „Franuś, podaj mi piwko” :)))

Wszystko co dobrze szybko się kończy, niestety, i mamy już środek kolejnego tygodnia. Ale grzeję się jeszcze wspomnieniami z weekendu, zwłaszcza, że czas niestety prysł i Franka dobry humor skończył się w momencie, gdy poszedł do dentysty i pozbył się zęba. Od tej chwili ma ciągle fochy i warczy na mnie, jakby to była moja wina, że go boli. Na szczęście jestem dziwnie spokojna i chyba uodporniona na jego zły humor, bo zwykle się w takich sytuacjach dołuję, a w tym momencie mam to w nosie.

piątek, 8 lipca 2011

Pod kopułką.

Przyznam szczerze, że mam już serdecznie dość pisania o tym, że nie mam czasu :) Jeszcze bardziej mam dość tego, że naprawdę tego czasu mi brakuje i chociaż czasami bardzo chciałabym o czymś napisać, nawet nie włączam komputera w ciągu dnia. Nadal jednak liczę na to, że się to zmieni.
Wróciłam, jak widać, z Warszawy :) I jestem bardzo zadowolona z tego wyjazdu. Szkolenie, w którym uczestniczyłam było bardzo przyjemne, dowiedziałam się całkiem sporo rzeczy na temat win, a do tego jeszcze szkolenie było z degustacją, więc narzekać nie można :) A przy okazji przejechałam się EIC i przespałam w Sheratonie. No nie powiem, przyjemnie było :) A w dodatku jeszcze Franek się za mną stęsknił, więc tym bardziej mi się ten wyjazd podobał :) Lubię się uczyć nowych rzeczy, więc mam nadzieję, że to  nie był ostatni raz.
A tak poza tym to pod kopułką mam różne myśli, które mogłyby stanowić podstawę do wielu notek, więc naprawdę czekam aż wreszcie wróci ten czas mojej aktywności blogowej, bo wierzę, że wróci. I myślę sobie na przykład o tym, że znowu bardzo lubię moją pracę – podobnie jak poprzednią :) Jest trochę trudniej, bo wielu rzeczy muszę się uczyć, a czasami nawet działam trochę po omacku, ale wtedy satysfakcja, że coś się udało jest jeszcze większa :)Ale przyznam, że codzienne osiem godzin w biurze mija mi bardzo szybko i absolutnie się nie nudzę (no ok, nuda czasami nawet by się przydała :P)
Przed wczoraj minął rok odkąd zamieszkaliśmy z Frankiem razem i na ten temat też sobie sporo myślę. Ale nie mieliśmy za bardzo okazji świętować tej rocznicy, bo dokładnie po roku częściowo wróciliśmy na stare śmieci :) Od kilku dni mieszkamy u rodziców Franka, którzy wyjechali na wakacje, i opiekujemy się psem. Wróciłam więc na dawne osiedle i porównuję co jest lepsze, a co gorsze…

Do końca lipca jednak będę miała wakacje od korków :) Cieszę się, bo nareszcie będę miała wolne popołudnia! Oprócz tych, w które wybieram się na aerobik – a ćwiczę nadal regularnie, przynajmniej dwa razy w tygodniu. W każdym razie Bachorki wyjechały na wakacje, ale lekcje zakończyłam usatysfakcjonowana, bo zauważyłam znaczną poprawę w umiejętnościach językowych Bachorka Młodszego.
Nadal uwielbiam te długie i ciepłe dni, które niestety mijają mi w zastraszającym tempie. Boję się, że ani się obejrzę, a znowu będzie zima. Na szczęście chociaż miło jest, bo oprócz wspomnianego aerobiku spotykam się ze znajomymi, a kiedy jestem w domu czytam, albo robię na szydełku, nadrabiając zaległości serialowe. Robię dla siebie sweter i muszę się pospieszyć, bo chciałabym, żeby mi się przydał tej jesieni :)