*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 1 grudnia 2012

Ciepłych wspomnień początek

A więc witajcie w grudniu (nie do wiary!). Na szczęście jeszcze nie przysypało świata na biało, tak jak miało to miejsce dwa lata temu, ale to więcej niż pewne, że bez zimy w tym roku się nie obejdzie. Niestety. Ale cóż, trzeba przeżyć i to. A tymczasem, może to właśnie najlepszy moment, aby ogrzać się trochę przy wspomnieniach z wakacji... :) 

Wylot na Fuerteventurę zaplanowany był na niedzielę 21 października po godzinie 18. Obudziliśy się rano w nastroju oczekiwania. Odsłoniłam rolety i zdziwiłam się, że po takiej pięknej, słonecznej sobocie na zewnątrz jest tak ponuro i szaro. A właściwie biało, bo wszystko zasnute było mgłą. Ale nie przejęłam się tym specjalnie, jakoś nie skojarzyłam... Dopiero Franek uświadomił mi, że lepiej żeby do popołudnia mgła opadła, bo nie polecimy, czym zasiał we mnie odrobinę niepokoju. Ale był dopiero poranek i nawet mimo tego, ze mgła wydawała się wyjątkowo gęsta i nie opadała przez długi czas, wydawało się niemożliwe, że nie przejdzie do osiemnastej. I rzeczywiście, pół godziny przed naszym wyjściem z domu wyjrzało słońce. Na lotnisko jechaliśmy już uspokojeni i pewni, że wszystko będzie w porządku. Błąd. Dosłownie kilkaset metrów przed lotniskiem mgła znowu się pojawiła. I gęstniała z minuty na minutę. Odprawa odbyła się normalnie, przeszliśmy przez bramki i udaliśmy się do strefy dla VIPów  (prezent ślubny od naszego biura podróży). Na początku jeszcze wydawało nam się, że będzie dobrze, dopóki nie odwołali pierwszego lotu. Później siedziałam cała w nerwach, bo nie wiedziałam, co się dzieje w takiej sytuacji. Okazało się, że nasz lot został przekierowany. Przez megafony ogłoszono, że mamy odebrać bagaże i udać się do autobusów czekających na zewnątrz, które zawiozą nas do Warszawy. 

Podróż trwała dość długo, bo warunki nie były najlepsze. Cały czas wydawało nam się, że polecimy, bo nikt nie udzielił nam innej informacji, chociaż wydawało nam się to bardzo dziwne - zwłaszcza, gdy słyszeliśmy wiadomości radiowe i gdy moja mama zadzwoniła z wiadomością, że w telewizji podają, że wszystkie lotniska są pozamykane. Jednak autokar zawiózł nas od razu do hotelu. Tam zjedliśmy kolację, zameldowaliśmy się i usłyszeliśmy, że mamy się dowiadywać, co dalej. W okolicach północy trafiliśmy do pokoju hotelowego i położyliśmy się, ale tylko na chwilę, bo po pierwszej zadzwoniłam na recepcję i dowiedziałam się, że od drugiej będą podstawiane autobusy, które zawiozą nas na lotnisko. Zdrzemnęliśmy się jeszcze chwilę a przed trzecią wyszliśmy do autobusu. I znowu odprawa, czekanie i wejście na pokład samolotu. O 4:35 wysłałam smsa, że za chwilę startujemy, ale moment później kapitan powiedział, że są jakieś problemy techniczne i muszą wszystko posprawdzać... Jak pech to pech. Ostatecznie wylecieliśmy o 5:50. A i tak mieliśmy szczęście, bo z tego, co później słyszałam, to był jedyny lot jaki wypuścili przez długi czas...

Na miejsce dolecieliśmy po około pięciu godzinach. I jakby nie było, z dwunastogodzinnym opóźnieniem. Jak widzicie podróż mieliśmy z mega przygodami. Byliśmy zmęczeni i nieco zawiedzieni, że tak wyszło, ale nie źli - bo przecież takie rzeczy po prostu się zdarzają. Na szczęście później było już tylko lepiej :) Zameldowaliśmy się, pojechaliśmy windą na ostatnie piętro naszego hotelu, do pokoju 730 i rozpoczęliśmy jedne z najwspanialszych wakacji w życiu! 

To nasz hotel


 i widok z niego: