*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 2 października 2014

Refleksje świeżo upieczonej bezrobotnej

Miałam już opublikować dwie notki od ostatniego wpisu, ale operator naszej kablówki i jednocześnie internetu mi to skutecznie uniemożliwił :) Najpierw były jakieś problemy, a wczoraj koło południa internet i telewizja padły całkowicie - zdaje się zresztą, że w połowie Podwarszawia - i nie naprawiło się to przynajmniej do 3 nad ranem :) Nie żebym siedziała i czekała tyle czasu na internet :) Po prostu o tej godzinie wstawałam na siku i wtedy zawsze mój wzrok pada na dekoder, na którym normalnie wyświetla się coś innego niż jakieś dziwne znaczki - a tak właśnie było w nocy. Ale ku mojemu zaskoczeniu przed szóstą już wszystko działało.

No i cóż... Stało się. Od wczoraj oficjalnie jestem bezrobotna i przechodzę na garnuszek państwa :( We wtorek rano poszłam do biura otworzyć firmie sprzątającej. Pozbieraliśmy też ostatnie rzeczy, które tam jeszcze pozostały - środki czystości, jakieś artykuły biurowe. Koło południa pojechałam jeszcze raz spotkać się z szefową. Patrzyłyśmy na to puste pomieszczenie i nie mogłyśmy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę... Oddaliśmy klucze. Odebrałam świadectwo pracy. Ale okazało się, że ze względu na moją szczególną sytuację, ZUS mógłby się przyczepić do jednego nieprecyzyjnego zapisu, więc zdecydowałyśmy, że pojadę do Warszawy do biura i otrzymam poprawiony dokument. Miałam więc jeszcze okazję przejechać się ostatni raz służbową taksówką.. No, przedostatni, bo dzisiaj mamy imprezę pożegnalną, to jeszcze będę z tego luksusu korzystać.
Odebrałam też telefon od osób z firmy, która była jednym z naszych podwykonawców. Bardzo ściśle z tymi ludźmi współpracowałam. Bardzo było mi miło, kiedy sami z siebie zadzwonili (wyprzedzając mój zamiar napisania maila), żeby podziękować mi za współpracę. Ileż miłych słów usłyszałam! O tym, że nie wiedzą, jakim cudem ja to wszystko ogarniałam, że dziękują za to, że potrafiłam załatwić to, co niemożliwe, że kilka razy ratowałam im tyłek, że wielokrotnie łagodziłam konflikty a mój stoicki spokój potrafił sprawić, że każda nerwowa sytuacja stawała się łatwiejsza do przejścia. (To ostatnie jest bardzo zabawne, bo to nie pierwszy raz kiedy w miejscu pracy - w poprzednim było tak samo - jestem postrzegana jako uosobienie spokoju, podczas gdy przecież jestem bardzo impulsywna i emocjonalna, o czym moi bliscy mogą zaświadczyć :))
Wysłałam też pożegnalnego maila z podziękowaniem do innej firmy, z którą blisko współpracowałam i otrzymałam odpowiedź zwrotną od samego prezesa, który napisał, że cenili sobie bardzo mój profesjonalizm i zaangażowanie w pracę. Bardzo mi było miło, bo przecież mogli się ograniczyć do tradycyjnego podziękowania i zwyczajowych życzeń powodzenia w życiu zawodowym i prywatnym... Wolę więc sobie myśleć, że gdyby to nie była prawda, to by tego nie napisali :)
I to był ostatni mail, jaki otrzymałam, bo już wtorkowego wieczora okazało się, że zostałam odcięta od dostępu do służbowej poczty, co równa się po prostu z tym, że przestałam istnieć w angielskiej bazie danych jako pracownik firmy... Ech, przykre, choć przecież nie zaskakujące...

Oswajam się więc teraz z nową rzeczywistością... Tej pracy będzie mi brakowało już zawsze i jestem po prostu pewna, że lepszej nie znajdę, bo była wyjątkowa pod wieloma względami. Takiej swobody nie dostanę już nigdy. Bardzo obawiam się przyszłości i tego, jak potoczą się moje dalsze losy, jeśli chodzi o sprawy zawodowe. Nadal przerażająca jest dla mnie myśl, że nie mam do czego wracać i zamiast przez rok spokojnie opiekować się dzieckiem (choć nie zdążyłam podjąć decyzji, co do długości urlopu macierzyńskiego, zakładałam, że zadecyduję później), po pierwszym półroczu pewnie będę musiała zacząć rozglądać się za nową pracą. Naprawdę się boję tego wszystkiego i bardzo martwię się o przyszłość. Boli mnie też to, że nadal nie będziemy mieli stabilnej sytuacji życiowej - nadal nie wiemy, gdzie los nas rzuci za kilka, kilkanaście miesięcy, bo nie mamy za bardzo oparcia. Chyba nawet trochę się już poddałam i doszłam do momentu, kiedy przestałam walczyć. Teraz po prostu będę czekać na rozwój sytuacji. Jak to kiedyś napisała jedna z Was - każdy wojownik wie, że nadchodzi czas, kiedy trzeba oszacować straty, rozejrzeć dookoła i zrobić mały krok w tył, żeby przygotować się do kolejnej walki (wybacz mi Flo. tę swobodną interpretację Twoich słów :)) Dla mnie chyba ten czas nastał. Paradoksalnie jestem nieco spokojniejsza, choć oczywiście podkreślam, że niepokoje i troski nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...

Po prostu staram się teraz samą siebie przekonać do tego, że nie jest tak źle. Nie jestem typem depresyjnym, więc nie potrafię zbyt długo tkwić w dołku, nawet jak mi się w życiu nie układa. Staram się wtedy zepchnąć problemy na bok - przynajmniej na tyle, na ile się da - i cieszyć z różnych drobiazgów codzienności. Nie napiszę na pewno, że czuję się spełniona i szczęśliwa, bo zbyt odczuwam zbyt duży egzystencjalny dyskomfort, ale wiem, że ja sama mam ogromny wpływ na to, jak będę się czuła przez te najbliższe kilka miesięcy i jeśli będę się cały czas dołowała, to po prostu będzie mi źle i smutno.
Myślę więc sobie, że nie jest przecież tak źle, skoro na moje konto wpłynęła właśnie gruba kasa (odprawa, odszkodowanie, wynagrodzenie i ekwiwalent za 35 dni niewykorzystanego urlopu) za którą moglibyśmy sobie kupić nową brykę, ale raczej odłożymy ją na gorsze czasy :) Sknerusy dwa, hehe ;) Ale co tam, nasza bryka aktualna jest u nas raptem od roku i dwóch miesięcy, a łącznie liczy sobie lat pięć, więc jeszcze sobie pojeździmy. 
Poza tym tak naprawdę jestem w bardzo komfortowej sytuacji, skoro będę się byczyć w domu i do czasu porodu dostawać zasiłek w wysokości zasiłku macierzyńskiego (wszelkie znaki na niebie i ziemi tudzież przepisy, przez które się przekopywałam wskazują, że będzie on równoważny mojej dotychczasowej pensji, ale wiadomo, że dopóki nie zobaczę, to jestem nieco sceptyczna) a później przez pół roku zasiłek macierzyński w wysokości 100% i przez kolejne pół 60% (co i tak będzie niezłą sumką, bo zdaje się, że wyniesie więcej niż zarobki Franka).
Mimo wszystko nie żałuję tej naszej decyzji sprzed półtora roku, bo czego się nauczyłam przez ten czas, to moje. Zdobyłam ogromne doświadczenie w wielu dziedzinach, a i kierownicze stanowisko będzie wyglądało nieźle w papierach. Dodatkowo nieźle mnie ta praca ustawiła na ten najbliższy czas - chociaż oczywiście przyjmując propozycję awansu, wcale nie planowałam, że zajdę w ciążę i będę wykorzystywać sytuację. Ale prawda jest taka, że gdybym tego awansu nie przyjęła, to nie wiem, na jakim etapie życia bym była. Musiałabym szukać nowej pracy a wiadomo, że początku zawsze są trudne i przypuszczalnie dzisiaj nawet nie moglibyśmy jeszcze myśleć o założeniu rodziny. Dlatego cieszę się, że pod tym względem tak się to wszystko poukładało. Zwłaszcza, że do kwestii planowania potomstwa podeszliśmy bardzo, ale to bardzo na luzie, można więc powiedzieć, że w sumie mieliśmy farta, bo w innych okolicznościach musiałabym teraz rozglądać się za inną pracą, a nie za wózkami i dziecka nie mielibyśmy pewnie jeszcze przez jakieś najbliższe dwa lata - o ile nie dłużej.
Nie myślcie więc sobie, że pomimo tych wszystkich moich niepokojów, tego zamartwiania się i złości na sytuację, nie potrafię docenić tego, co mam i nie dostrzegam, że życie samo znalazło rozwiązanie dla wielu spraw. Widocznie tak miało być i choć absolutnie nie cieszę się z utraty pracy i nie potrafię dostrzec pozytywnych aspektów tego wydarzenia, to cieszę się, że przynajmniej w kwestii zakładania rodziny będziemy o ten jeden krok do przodu, bo dziecko już będzie z nami zawsze...
Przy okazji - dowiedziałam się ciekawych rzeczy z życia mojej rodziny, a konkretnie z młodzieńczych lat moich rodziców :) Kiedy rozmawiałam z moim wujkiem - bratem mojej mamy (który zawsze bardzo nam kibicował jeśli chodzi o pracę i osiągnięcie tej upragnionej stabilizacji i bardzo zmartwiło go, że tak się to potoczyło) na temat całej tej sytuacji, powiedział mi ostatecznie - ee, jak ty się miałaś urodzić, to babcia też się strasznie martwiła, jak to będzie, bo mama dopiero studia skończyła, tacie został jeszcze ostatni rok, nie mieli pracy i jedyne pieniądze jakie dostawali to renta taty po jego zmarłym ojcu. A jakoś sobie poradzili i wszystko się poukładało. Jakby tak za dużo wtedy myśleli, to pewnie ciebie by w ogóle nie było na świecie... Wiecie, to też dużo daje, kiedy widzę, że moi bliscy nie robią tragedii z tego, co się stało - choć oczywiście ubolewają nad utratą tak dobrej pracy.... Ale jest mi jakoś lepiej. Zwłaszcza, że rodzice cały czas powtarzają, że mamy się nie martwić, bo jak będzie trzeba, to oni nam pomogą finansowo. 

Co się stało, to się nie odstanie i prawda jest taka, że o ironio! ja - kobieta pracująca, która żadnej pracy się nie boi!, ciężarna w dodatku, która zamierzała (wzorem swojej szefowej :)) pójść na zwolnienie jakiś dzień przed porodem, będzie przez najbliższe trzy i pół miesiąca siedzieć na tyłku w domu i robić za kurę domową. (To ostatnie mnie bardzo przeraża, bo ja się do tego nie nadaję!, ale o tym będzie notka innym razem) Jako, że bezczynnie siedzieć nie potrafię, bo działa to na mnie destrukcyjnie, postanowiłam sobie opracować plan działania. Wdrożę go od przyszłego tygodnia. Bo nie może się skończyć tak, że będę całymi dniami przesiadywać przed komputerem!
Od miesiąca więc sporządzałam listę rzeczy, które są do zrobienia, a na które nigdy nie miałam czasu. Podzielę sobie to na dni tygodnia i te codzienne obowiązki będę traktować tak, jakby były moją pracą. Żadnego odpuszczania (chociaż, może czasami, przecież w robocie też sobie czasem odpuszczałam :)). Grunt to mieć cele i dobry plan! Bez planu dnia margolki dobrze nie funkcjonują!

Ps. Mój plan obejmuje też blogowanie, więc proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, pewnie się wkrótce ogarnę i znowu zacznę się u Was udzielać :)