*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 30 sierpnia 2015

Ponad pół roku w nowej roli.

Po tym, jak urodziłam Wikinga, wiele osób, również tu, na blogu, pytało mnie, jak się czuję w nowej roli. Nie bardzo potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Przede wszystkim nie czułam wcale, że mam jakąś nową rolę. Byłam nadal sobą! Owszem, dość zmęczoną, rozkojarzoną, trochę zdołowaną, z małym, płaczącym Wikingiem na rękach lub przy piersi, ale nadal sobą. Zdawałam sobie sprawę z tego, że dokonała się właśnie ogromna zmiana w moim życiu, czułam, że nic już nie będzie takie samo, ale jednocześnie miałam poczucie, że ja to nadal ja!

Dziś już wiem, że jedno z drugim można pogodzić. Ale przyznaję, że do moich uczuć musiałam dojrzeć. Musiałam oswoić się z obecnością Wikinga, poznać go. I dopiero wtedy w pełni wejść w rolę matki. W tym właśnie rzecz – choć inni mnie już w niej widzieli, ja jeszcze nie! Rola została już dla mnie rozpisana, ale ja jeszcze nie potrafiłam jej odegrać tak, jak powinnam.

Są matki, którym przychodzi to bez trudu. Dla nich to jest coś oczywistego – pojawia się dziecko, one rzucają wszystko, bo teraz ono jest dla nich najważniejsze, nie myślą o niczym innym. Nie twierdzę, że to źle, wręcz przeciwnie, tak pewnie powinno być. Ale ja tak po prostu nie potrafię. Wiele razy pisałam, że jestem pod tym względem egoistką i nie umiem zrezygnować z siebie ani podporządkować się w stu procentach dziecku. Dlatego więcej czasu zajęło mi DOPASOWANIE dziecka do mojego życia – tak, żebym nie miała poczucia, że ono coś mi zabrało. 

Pewnie niektórych bardzo oburza to, co właśnie napisałam. Jakoś w kontekście macierzyństwa „podporządkowanie się” brzmi lepiej… A ja celowo użyłam słowa dopasowanie, bo też nie chodzi z kolei o to, że to dziecko musiało się podporządkować mnie. Ono się dopasowało do mnie, ale - co istotne -i ja dopasowałam się do niego. Zmodyfikowałam niektóre moje zwyczaje, poszłam na kompromis sama ze sobą (jako reprezentantem Wikinga :P), doszłam do porozumienia z nową rzeczywistością. 
Wiking nie jest brakującym elementem, mojego życia, bo takiego nie było. Nigdy też nie chciałam, aby dziecko stało się centrum mojego świata. I Wiking nim nie jest. Jest po prostu jego częścią – nieodłączną, bez której nic już nie mogłoby funkcjonować tak, jak kiedyś. Mniej lub bardziej świadomie podjęta decyzja o dziecku była dla mnie równoznaczna z przejściem do kolejnego etapu, a nie uzupełnieniem czegokolwiek.

Trochę to trwało, zanim sobie wszystko poukładałam. Pierwsze dwa miesiące wspominam raczej koszmarnie, jeszcze napiszę o tym, jak bardzo męczyłam się psychicznie krótko po porodzie. Jak nie mogłam dojść do ładu z moimi odczuciami i z tym co się działo wokół mnie. 
Ale na szczęście to się zmieniło i dziś nareszcie macierzyństwo mnie cieszy! Nie wiem, kiedy to się stało. To był proces. Pomimo tego, że od początku Wiking wzbudzał we mnie całą masę nieznanych mi wcześniej pozytywnych uczuć, był jednak dla mnie kimś… obcym. O ile można żywić takie uczucia w stosunku do obcego ;) Później stawał się mi coraz bliższy. Nie jawił mi się już jako płaczące zawiniątko, a jako mała istotka obserwująca wszystko wokół. Początkowo mimowolnie, później z coraz większą uwagą. Z czasem zaczął również reagować, doczekałam się interakcji – spoglądania w moim kierunku, uśmiechów, głośnego śmiechu… Było już dużo lepiej. Coraz bardziej docierało do mnie, że oto jest mój synek. Coraz więcej moich zachowań było bardziej świadomych, a nie instynktownych. Ulgę, że minął najgorszy czas poczułam już dość dawno. Potem przyszła świadomość, że gorsze dni mijają i że nawet jeśli coś się popsuło, to wkrótce się naprawi. I tak powoli doszło do tego, że nagle odkryłam, że obcowanie z Wikingiem i bycie jego matką sprawia mi prawdziwą radość! 

Może i późno, ale ja po prostu jestem konsekwentna, a przecież zawsze powtarzałam, że nie nadaję się na matkę niemowlaka :P Więc i tak szybko się nawróciłam, bo Wiking niemowlakiem nadal jest, a ja zachwycam się nim już mniej więcej od dwóch, trzech miesięcy. Zresztą trudno mi uchwycić precyzyjnie ten moment, bo mam wrażenie, że każdego dnia macierzyństwo cieszy mnie bardziej i to, co czułam gdy on miał pięć miesięcy to nic w porównaniu do tego, co czuję dziś :) Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o to, że pierwsze tygodnie to była dla mnie udręka i że miałam ochotę wcisnąć Wikusia z powrotem do mojego brzucha :P Ale macierzyństwo jako źródło szczęścia było dla mnie czarną magią. 

Pokochałam swoje dziecko od pierwszego dnia, ale się w nim nie zakochałam.  Być może zakochuję się w swoim dziecku teraz? Trudno mi to teraz obiektywnie stwierdzić, ale wiem, że uwielbiam go obserwować, wygłupiać się z nim, rozśmieszać go i być z nim (ale nadal z zachowaniem proporcji, bo jak widać, blogowanie nie ucierpiało – podobnież inne moje rozrywki :P). Zachwycam się moim synkiem, kiedy całkowicie zaabsorbowany sobą i swoim „ababa ebww płała” spojrzawszy na mnie mimochodem posyła mi szelmowski uśmiech. Zachwycam się, kiedy na jego buźce maluje się wyraz skupienia, gdy analizuje kształt klocka, który trzyma w rączce. Coraz częściej się nim zachwycam :) A właściwie zachwycamy się oboje z Frankiem.
Bywa, że Wiking śpi, a ja czuję, że muszę – po prostu muszę, bo inaczej się uduszę :) Wyjąć go z łóżeczka i przytulić. Czasami wtedy on przez sen wyciąga rączkę i głaszcze mnie po twarzy. Zamykam wtedy oczy i delektuję się tym dotykiem. Ostatnio w ogóle mam wrażenie, że Wiking przytula się jakby bardziej świadomie i pokazuje, kiedy chce, żeby wziąć go na ręce lub utulić.

Pomimo tego, że na te świadome uczucia musiałam poczekać, nie uważam, że coś straciłam. Bo te pierwsze trudne tygodnie też były potrzebne – choćby po to, żebym mogła widzieć zmianę jaka zaszła w Wikingu i we mnie. On już nie jest noworodkiem, tylko malutkim chłopczykiem. Ja z kolei jestem osobą, która zdecydowanie lepiej radzi sobie z nową sytuacją. Ten czas był mi właśnie potrzebny również po to, żebym świadomie mogła przejść przez cały ten proces adaptacyjny pozostając przy tym nadal sobą. Dziś już wiem, że nie zamieniłam się w matkę, a po prostu doszła mi jedna dodatkowa życiowa rola.

Myślę, że niektórym kobietom było (jest) łatwiej – tym, które od dawna marzyły o dziecku i dla których macierzyństwo było kwintesencją kobiecości  i życiowym priorytetem. Oraz tym, dla których dziecko było wyczekanym darem. Pewnie bez trudu przyszło im przyjęcie na siebie nowej roli, porzucenie starych zwyczajów, bo nie czuły żadnej straty, widziały tylko zysk w postaci dziecka. Nie przeszkadzało im to, że zatracały się całkowicie w nowym świecie. Było im łatwiej, bo od samego początku miały inne postrzeganie sytuacji. Najprawdopodobniej ich dzieci zachowywały się w dużej mierze tak samo jak Wiking, ale ich to nie męczyło ani nie dołowało. 
Tego nie wiem na pewno, ale czasami wydaje mi się – obserwując znajome osoby i ich podejście do macierzyństwa – że im bardziej kobieta czuła się spełniona i szczęśliwa w swoim dotychczasowym życiu, tym trudniej przychodzi jej wejście w nową rolę. Jeśli zaś czuła, że czegoś jej brakuje (na przykład dziecka właśnie), niemal od razu czuła się jak ryba w wodzie po pojawieniu się dziecka. Oczywiście nie generalizuję, bo nie zawsze tak jest, ale na moim przykładzie to się trochę sprawdza, choć nie powiem, że krótko przed zajściem w ciążę byłam taka absolutnie szczęśliwa. Moje lata świetności przypadały na okres 2010-2012 :)

Niemniej jednak, najważniejsze, że teraz jest już inaczej. W pełni zaakceptowałam moją nową rolę i coraz lepiej się w niej czuję. Wreszcie bycie matką sprawia mi radość i daje powody do dumy.
  
Całkiem niedawno, bo podczas naszych wakacji w Miasteczku ciocia zadała mi właśnie to pytanie, o którym wspomniałam na początku: "Jak się czujesz w roli matki?" Zaśmiałam się i pomiędzy jednym a drugim buziakiem dla Wikusia, odpowiedziałam "To zależy!" Ciocia zapytała oczywiście od czego, a ja na to, że od Wikinga i jego nastroju :) Odpowiedziałam dość spontanicznie, ale to była bardzo trafna odpowiedź, bo dokładnie tak jest. Kiedy Wiking ma dobry humor, dużo się śmieje, wszystko idzie zgodnie z planem naszego dnia i nie mamy większych problemów, czuję się w tej roli bardzo dobrze. Jednak gdy jest trochę gorzej, Wiking więcej marudzi, płacze lub trudniej przychodzi mi uśpienie go lub uspokojenie, rola staje się nieco trudniejsza i jest mi z nią trochę mniej wygodnie. Bo pomimo tego wszystkiego o czym wspomniałam - pomimo moich zachwytów i radości z macierzyństwa - nadal miewamy gorsze dni. Oboje. Bywa, że jestem bardziej zmęczona, zrezygnowana, czy zniechęcona. Ale najważniejsze, że to przeważnie mija dość szybko a bycie matką nie jest dla mnie ciężarem, tylko stało się już nieodłączną częścią mojego życia, która dostarcza mi bardzo wielu pozytywnych uczuć. 
Choć bywa ciężko, od paru dni na przykład doświadczam prawdziwej huśtawki emocjonalnej w tym moim macierzyństwie, ale póki co, korzystam z tego, że mały się ładnie bawi i w danym momencie mam bardzo pozytywne odczucia :P W sam raz na taką notkę ;)