*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 18 września 2015

Skórzana, choć w nienajlepszym wydaniu.

Zastanawiam się, jak ugryźć tę notkę, aby precyzyjnie wyrazić swoje uczucia a także rzetelnie przedstawić sytuację. I dochodzę do wniosku, że chyba i tak się nie da. Ale chociaż spróbuję napisać tak, żeby nie podlukrować z jednej strony, a z drugiej (i to chyba ważniejsze), aby nie wyolbrzymić problemu i nie przesadzić z dramatyzmem sytuacji...

Trzy lata po ślubie... Wydawałoby się, że ta rocznica będzie dla nas wyjątkowo szczęśliwa. Nasza rodzina się powiększyła, pojawił się owoc naszego małżeństwa a my oprócz roli małżonków dostaliśmy jeszcze rolę rodziców. I oczywiście nie umniejszam tego szczęścia, jakim jest dla nas Wiking. Ale jeśli chodzi o nas dwoje i o naszą relację, to niestety mam wrażenie, że trochę się pogubiliśmy.

Nie jest tak, że cały czas jest źle, oczywiście, że tak ogólnie rzecz biorąc jest w porządku i mamy też wiele bardzo przyjemnych, szczęśliwych chwil. Ale rzecz w tym, że nie ma już takiej sielanki, jaka nam towarzyszyła przez ostatnie cztery, pięć lat. Chwilami mam wrażenie, jakbyśmy się cofnęli do tego trudnego dla nas roku 2009 (tym bardziej, że właśnie skończyłam przenosić ten rok do archiwum, więc wspomnienia w miarę świeże), kiedy to nasz związek był bardzo emocjonalny i próbowaliśmy się uporać z kryzysem, co zresztą nam się przecież udało. Rzecz jasna teraz jest inaczej, bo jesteśmy małżeństwem i nawet kryzys ma inne oblicze, jakieś takie mniej wyraziste i trudno nawet stwierdzić, czy on naprawdę istnieje (bo zdania są podzielone :)). 
Oczywiście, że jest mi przykro z tego powodu. Chciałabym, abyśmy byli małżeństwem idealnym, wiecznie szczęśliwym, bez trudnych momentów. Ale coś szwankuje i nie bardzo potrafię znaleźć przyczynę. Być może chodzi o to, że jesteśmy już zwyczajnie zmęczeni tym, że ciągle wiele rzeczy nie układa nam się tak, abyśmy mogli wreszcie poczuć bezpieczną stabilizację. Może męczy nas ciągła świadomość tego, że wisi nad nami widmo podejmowania kolejnych bardzo ważnych życiowych decyzji, które wcale nie są jednoznaczne. Wreszcie - może po prostu trochę pogubiliśmy się w tej nowej życiowej sytuacji, jaką było pojawienie się dziecka, które siłą rzeczy zburzyło wcześniejszą harmonię. 
Tak, jak ostatnio pisałam, dziecko nie było w naszym wypadku czymś tak bardzo upragnionym, czego brakowało nam do szczęścia. Było ono nowym elementem naszej codzienności, którą musieliśmy trochę przemeblować dla niego. Być może właśnie byłoby łatwiej, gdyby Wiking stał się dla nas, dla mnie (bo właściwie powinnam przecież pisać za siebie) centrum świata. Kocham go, to oczywiste, ale nie jest to taka miłość, która przesłoniła mi całą resztę. Dla mnie zawsze bardzo ważne było małżeństwo jako związek dwojga. Istotne były dla mnie te magiczne momenty, których można doświadczyć tylko we dwoje. Pewnie, że teraz we trójkę doświadczamy innego rodzaju szczęśliwych chwil, ale to jednak nie jest to samo i akurat mnie doskwiera to, że nie może być tak jak dawniej. Bo nie może, nie oszukujmy się. I wiedziałam o tym od samego początku, chociaż liczyłam na to, że jednak nie będę tego aż tak przeżywać :)
Trudna codzienność jednak zrobiła swoje. Jesteśmy zmęczeni oboje. Tyle, że ja zawsze sobie ze zmęczeniem radziłam lepiej niż Franek. On teraz jest po pracy zmęczony tak samo jak był rok temu. Tylko, że rok temu miał więcej czasu i możliwości na regenerację. Teraz zawsze w domu jest coś do zrobienia. A kiedy już może się położyć i odpocząć, to ja się czepiam. 
Tak, przyznaję się otwarcie do tego, że się czepiam, ale zrozumcie też mnie - jestem cały dzień sama w domu z Wikingiem. Czekam z utęsknieniem na powrót męża z pracy, wcale nie po to, żeby zajął się Wikingiem i żebym miała święty spokój, tylko po to, żebyśmy spędzili razem czas, porozmawiali... A tymczasem on musi się położyć (po tym, jak zrobi obiad na przykład albo coś posprząta, bo taki się u nas dokonał podział obowiązków). Oczywiście umożliwiam mu to i na przykład zabieram Wikinga na spacer. Nie jest tak, że nie rozumiem jego potrzeby odpoczynku, ale po prostu dla mnie to trochę za długo no i właśnie mam tę potrzebę, abyśmy spędzili popołudnie razem.
Uwielbiam momenty, kiedy jesteśmy we trójkę w jednym pokoju, Franek nawet sobie może leżeć i drzemać, ale jest już zupełnie inaczej niż kiedy idzie spać do sypialni (a jednak, żeby odpocząć porządnie to woli się tam przespać). Albo kiedy coś robimy - może to być nawet sprzątanie :) Już ostatnio Wam pisałam, że Wiking bardzo lubi, kiedy się krzątamy po domu a on może chodzić za nami i się przyglądać.
W pewnym momencie bardzo zaczyna mi brakować swego rodzaju duchowej bliskości. Zawsze tak było, zawsze nadchodził taki moment, kiedy czułam, że coś jest nie do końca tak, jakbym chciała. Ale wtedy zazwyczaj wystarczał jeden wspólny weekend albo nawet dzień - spędzony na relaksie we własnym sosie, na beztroskim wypadzie do miasta i już baterie naszego związku się ładowały i wracała sielanka. Teraz po prostu nie ma takiej możliwości. Na co dzień wspólne mamy tylko wieczory - bardzo krótkie, bo chodzimy wcześniej spać ze względu na to, że wcześnie wstajemy. Są to zwykle jakieś dwie godziny. I choć często coś wtedy razem oglądamy albo - jak ostatnio - gramy, oczywistym jest, że czasami każde z nas chce je spożytkować na jakiejś swojej przyjemności. Dlatego nie mam pretensji, kiedy np. Franek chce sobie wieczorem pograć na komputerze, bo wiem, że czasami nie ma na to czasu przez kilka dni z rzędu a dla niego to taka sama przyjemność jak dla mnie czytanie albo blogowanie. Ja zresztą też czasami czekam na wieczór, bo chcę zrobić coś dla siebie, na co czekałam przez cały dzień.

Kiedy Franek ma wolny dzień, zazwyczaj od razu robi się między nami lepiej. Właśnie dlatego, że spędzamy ten czas rodzinnie. Wychodzimy na spacery, jeździmy na wycieczki, razem ogarniamy mieszkanie. Mamy czas na rozmowę i wtedy zwykle jest dobrze. Problem w tym, że te nasze baterie chyba się zużyły i mają jakąś krótszą wytrzymałość niż kiedyś, bo ta sielskość nie wystarcza na dłużej. Kiedyś najczęściej sielanka była codziennością, złe chwile momentami. Teraz codzienność jest po prostu codziennością, a momenty już bywają zarówno sielskie jak i złe... 

Problemem jest to, że trudno o tym rozmawiać, ponieważ Franek generalnie nie widzi tego co ja. Pewnie kłania się tutaj znowu różnica w postrzeganiu. Dla niego to wszystko jest chyba dużo mniej skomplikowane i sprowadza się do tego - jestem zmęczony, to zwykle jestem zły, daj więc mi lepiej spokój. Mam wolne, jestem wypoczęty - mam dobry humor, kochanie! Otóż to. Bo ja się przyznałam do tego, że się czepiam, ale Franek bez winy nie jest, bo rzecz w tym, że tak jak pisałam ostatnio, to jaki on ma nastrój bardzo się na mnie odbija. Niestety kiedy Franek jest zmęczony i w złym humorze to często chodzi wściekły i choć czasami nawet tego nie zauważa, odzywa się do mnie nieuprzejmie. Mnie to boli, mówię mu żeby tak się nie odzywał, a on się wkurza jeszcze bardziej, bo mówi, że mi się zdaje i przesadzam. To samo zresztą mówi, kiedy ma dobry dzień i ja (nauczona doświadczeniem wiem, że czasami lepiej z rozmową poczekać na jego lepszy nastrój) skarżę się na to, co było. On zawsze podkreśla, że mi się wydaje i mówi normalnie. Tymczasem ja czuję co innego. I nie wiem, jak to rozwiązać. Czasami zdarza mu się naprawdę przesadzić, ale wtedy zawsze przeprasza, to muszę mu przyznać. Nawet z kwiatkiem. I nawet na kolanach za jakąś głupią odzywkę... Niestety na dłuższą metę nie rozwiązuje to problemu.

Wydaje mi się, że znowu problemem może być to, o czym ostatnimi czasy tak dużo tu piszę. Czyli moje podejście, moje oczekiwania, mój perfekcjonizm i moje wysokie wymagania. Względem siebie, względem dziecka, względem męża, względem codzienności i życia w ogóle. Znowu może być tak, że inna na moim miejscu machnęłaby ręką na zły humor faceta i cieszyłaby się, że tyle robi w domu. Nie chce gadać? Niech nie gada, zajmę się swoimi sprawami, w końcu mu przejdzie... Ja też wiem, że Frankowi przejdzie i też się zajmuję swoimi sprawami, ale jednocześnie jest mi przykro i nie chcę, żeby tak było. Wiem, że pod wieloma względami mam w domu skarb - gotuje, sprząta, pamięta o mnie, zresztą przecież wiecie jak jest, bo często o tym piszę. Kiedy nieraz słyszę o jakimś facecie, mężu/chłopaku koleżanek lub znajomych to ręce załamuję i myślę sobie, że w życiu nie chciałabym mieć takiego chłopa. A jednak one są z nim bardzo szczęśliwe i wcale nie przeszkadza im to, co dla mnie byłoby bardzo uciążliwe. Dlatego próbuję sama sobie uzmysłowić, jak wiele mam. Ale jednocześnie czasami tak bardzo doskwiera mi to, o czym napisałam powyżej...
Wiem doskonale, że mogłoby się nam układać dużo lepiej, gdybym odpuściła. Nie czepiała się tego i tamtego. Odpuściła focha na to, że Franek w wieczór poprzedzający dzień wolny zasnął przed telewizorem a nie w sypialni, nie narzekała na piwo, które sobie tego wieczoru wypije. Gdybym po prostu czasami się zamknęła. Ale to nie w moim stylu po prostu. Mam udawać, że nie denerwuje mnie coś, co mnie denerwuje...? Z drugiej strony wiem też doskonale, że mogłoby się nam układać lepiej, gdyby Franek chodził mniej wkurzony, mniej zmęczony itp... I koło w pewnym sensie się zamyka.

Miało być o naszym małżeństwie, a znowu wyszło sporo o mnie - ostatnio się robię bardzo egocentryczna :D W każdym razie, podsumowując - nie chodzi o to, że jest bardzo źle. Raczej o to, że nie jest tak pięknie jak kiedyś. Że te piękne są tylko momenty, a nie całe dni i tygodnie. Tęsknię za tym i przez to wydaje mi się, że nie jest dobrze. Dochodzi do tego poczucie osamotnienia  i niezaspokojona potrzeba tej duchowej bliskości, o której wspomniałam. Z naszej dwójki to ja mam poczucie, że coś jest nie w porządku, to mnie czegoś brakuje i to ja chcę coś naprawiać. I sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Z jednej strony dobrze, bo może być tak, że obiektywnie rzecz biorąc jesteśmy całkiem fajną parą, która przechodzi przez normalne etapy i która miewa normalne gorsze dni jak każda inna. Z drugiej źle, bo skoro tylko ja widzę problem, który naprawić można jedynie we dwójkę, to jak tego dokonać?

No i taka jest ta nasza trzecia rocznica. Pełna refleksji i przemyśleń. Zadowolenia z jednej, niedosytu z drugiej strony. Wiem, że oboje nadal chcemy ze sobą być i że problemem nie są wzajemne uczucia bądź ich brak. Możliwe, że po prostu rozmijamy się z oczekiwaniami...

Trudno pisać tego rodzaju notki, bo zawsze jest obawa, że zostanie ona źle odebrana. Nie chciałam się tu skarżyć na męża. Nie chciałam go też wybielać. To samo zresztą dotyczy mojej osoby. Nie oczekuję też rad, bo przecież tak naprawdę i tak nie wiecie jak jest, bo żadne słowa nie oddadzą pełni tego, co się dzieje u nas na co dzień, zwłaszcza, że sama wiem, że to wszystko nie jest jednoznaczne. I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz - nie chciałabym, żeby zostało to odczytane tak, że pojawienie się Wikinga wszystko nam zepsuło. Nie, absolutnie. Czas ciąży był pięknym czasem dla naszego małżeństwa, pierwszy miesiąc z Wikusiem również taki był a i kolejne miesiące codziennie przynoszą nam kolejne powody do radości. Jasne, że dziecko wiele zmieniło w naszym życiu, ale na pewno nie jest bezpośrednią przyczyną tego, jak się między nami układa, bo to jest tylko i wyłącznie zależne od naszej dwójki i tego, jak sobie będziemy radzić ze wszystkimi okolicznościami.

Ufff, napisałam :) Jest mi lepiej, bo chciałam się wygadać i - znowu - poukładać sobie wszystko w głowie. Chciałabym bardzo, żebyśmy sobie z tym kryzysem-niekryzysem poradzili, żeby wróciło dawne poczucie spełnienia w małżeńskiej miłości. Żeby wszystko szło w dobrą stronę... Ale nie wiem, jak będzie wyglądała ta notka za rok. Nie jest łatwo pisać o czymś takim, bo nikt, a osoby tak ambitne jak ja w szczególności, nie lubi się przyznawać do jakiejś porażki czy też do tego, że nie jest cudownie. Ale z drugiej strony ciągle liczę na to, że wszystko wróci. Taka jest prawda, którą uświadamiam sobie w tych naprawdę trudnych chwilach.. Że czegokolwiek bym Frankowi nie powiedziała, zawsze ma to jeden cel - chcę, żebyśmy byli dalej szczęśliwi razem, nie osobno.

Tymczasem jutro przyjeżdżają moi rodzice. Na pewno zajmą się przez jakiś czas Wikusiem, podczas gdy my gdzieś razem wyjdziemy, bo od początku taki był bezpośredni cel ich wizyty. Zobaczymy, co nam ten weekend przyniesie.