*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 10 stycznia 2016

Zamykamy ten rozdział :(

I nadszedł ten dzień. Koniec mojego urlopu macierzyńskiego, nie tylko formalny, ale i praktyczny. Jutro idę do pracy. Dziwne to uczucie, kiedy dzisiaj wszystko robię z myślą o tym, że przed ósmą będę musiała wyjść z domu i razem z całą masą innych ludzi pracujących pojechać do centrum Warszawy, gdzie spędzę osiem godzin. Nie jestem pewna jak to zniosę...

O dziwo nie stresuję się aż tak bardzo - nie wiem, czy na razie, czy po prostu stres mnie nie dopadnie. Odkąd dostałam pracę, tylko raz śniło mi się nowe miejsce, a to też chyba o czymś świadczy. Jak się z tym wszystkim czuję? Różnie powiedziałabym.
Najłatwiej chyba napisać jest o tych najbardziej oczywistych i wytłumaczalnych odczuciach. Cieszę się, że udało mi się tak szybko znaleźć pracę i że nie miałam wcale okresu przejściowego między dniem, kiedy urlop macierzyński mi się kończy a tym, kiedy rozpocznę nową pracę, czyli, że ominęło mnie takie prawdziwe bezrobocie. Wiem, że nawet gdybym pocieszała się, że zyskałam kilka dodatkowych dni/tygodni z Wikingiem, to bardzo stresowałabym się i przede wszystkim dołowała faktem, że nie mam pracy. Przyznaję, że moje myślenie bardzo się zmieniło i w myśl wspomnianego kiedyś tu punktu drugiego mojego dekalogu, że tylko krowa nie zmienia poglądów, stwierdzam, że zmieniłam też zdanie na temat tego, czy mogłabym nie pracować. Otóż na tę chwilę (bo kto wie, czy za jakiś czas znowu mi się nie odmieni) zdecydowanie mogłabym, gdybyśmy tylko mogli sobie na to pozwolić i gdybym nie musiała za bardzo latać ze szmatą po domu (choć to z kolei byłoby nie w porządku wobec Franka w moim odczuciu). Ale to jest chyba temat na osobną notkę, więc pozostanę tylko przy tym, że cieszę się, że urlop macierzyński został wydłużony (aczkolwiek nie mam pojęcia, co zrobiłabym, gdybym nadal miała poprzednią pracę i  czy nie wróciłabym do niej po pół roku, na szczęście ominął mnie ten dylemat).
Dobrze się więc stało i stwierdzam, że poukładało się to wszystko wręcz idealnie.

Niemniej jednak, bardzo żal mi tego czasu, który dobiega końca. Owszem, początki były trudne i miałam wrażenie, że każdy dzień jest bezsensowny, w dodatku wydawało mi się, że to się nigdy nie zmieni i nigdy już nie będę miała do czego dążyć. Ale dziś zrzucam to na karb mojej słabszej kondycji psychicznej. Tak naprawdę w tej chwili nie boję się powiedzieć, że pod wieloma względami ostatnie miesiące były jednymi z najpiękniejszych i najszczęśliwszych w moim życiu. 
Teraz już nabrałam trochę dystansu, myślę, że to dlatego, że jeszcze nie do końca umiem wyobrazić sobie, jak to będzie w praktyce. Ale obawiam się, że najbliższe tygodnie będą dla mnie bardzo trudne i męczące. Będę musiała się przyzwyczaić do nowych porządków w życiu i do tego, że nie będę już spędzać niemal całego mojego czasu z Wikingiem. Tego się boję najbardziej, bo przecież dotychczas byliśmy razem niemal non stop - z przerwami jedynie na jakieś moje wyjścia, które zwykle nie trwały dłużej niż 4 godziny. Najtrudniej było dzień po tym, jak otrzymałam telefon, że zostałam przyjęta do pracy. Co chwilę płakałam patrząc na Wikusia, który bawił się jak zwykle. Miałam wrażenie, jakby właśnie ktoś mi powiedział, że mój czas się kończy. Mało tego, wtedy wydawało mi się wręcz, że ktoś mi Wikinga zabierze i teraz już go nie będę miała. 
Taki dzień emocjonalnego rozchwiania był na szczęście tylko jeden i teraz patrzę na to bardziej racjonalnie. Ale i tak bardzo mi szkoda tych wszystkich chwil, które już nie będą naszymi wspólnymi. Pomimo wszystkich gorszych momentów, bardzo wielu rzeczy będzie mi brakowało. Na przykład spacerów w okolicach południa, przesiadywania na ławeczce w parku, chodzenia po supermarkecie z Wikusiem w wózku w dni powszednie - słowem, bycia osobą niepracującą, która może sobie pozwolić na wychodzenie z domu, kiedy jej się podoba :) Idąc dalej - będzie mi brakowało zajęć, na które razem jeździliśmy, wizyt u Agnieszki i Adasia, wspólnych zabaw w ciągu dnia, a nawet oglądania powtórkowych odcinków M jak miłość o siódmej rano i później zerkania jednym okiem na telewizor, kiedy telewizja śniadaniowa prezentowała jakiś interesujący mnie temat. Oj, mnóstwo tego jest :( Prawdę mówiąc, jak o tym piszę, coraz bardziej dociera do mnie, że to już naprawdę koniec i znowu żal mnie ściska za gardło... 
Będę tęsknić za Wikingiem, na pewno. W tygodniu nie będziemy mieli niestety dla siebie zbyt dużo czasu. Wiem, że taka jest kolej rzeczy i musiało się tak stać. Ale przez to żal wcale nie jest mniejszy. Mam tylko nadzieję, że chociaż weekendy mi to wynagrodzą i wszystko sobie odbijemy. 
W sumie to kończę już temat czego i jak bardzo będzie mi brakowało, bo stwierdzam, że i tak nie potrafię tego opisać :( 

Dodam jeszcze, że boję się, jak to wszystko będzie wyglądało. Mam wrażenie, że teraz już kompletnie na nic nie będę miała czasu, że wszystko będzie leżało odłogiem. Że nie będzie czasu na gotowanie, jedzenie, może nawet spanie? Niee, spanie to u mnie zawsze był priorytet, osiem godzin musiało być, więc i teraz będę się kładła o 22 i wstawała o 6. To akurat nie bardzo się zmieni, bo właściwie tego się trzymałam przez cały czas. Chociaż dość często bywało, że Wikuś dosypiał sobie jeszcze do siódmej (nawet ósmej, ale to już rzadko) - a ja razem z nim. Mam nadzieję, że Wiking nadal będzie spał w nocy, tak jak śpi teraz, bo chociaż zwykle zaliczamy jedną pobudkę, to nie jest ona szczególnie dokuczliwa, zwykle się nie wybudzam i od razu zasypiam ponownie. Ale nie ukrywam, że mam trochę obaw, czy teraz nie będę bardziej zmęczona.

Wiem, że wszystko się poukłada... Tego rodzaju lęki towarzyszyły mi przy każdej życiowej zmianie a ostatecznie wszystko udawało się dobrze zorganizować. Ale jednak i tak się boję i zastanawiam, jak to będzie. 
A tymczasem - zamykam pewien rozdział w moim życiu. Blogowo chyba też, bo obawiam się, że tym postem właśnie kończę okres niemal codziennego pisania. Chciałabym nadal pisać często i dużo, ale nie łudzę się - będę miała na to czas jedynie przez jakieś dwie godziny wieczorem (chyba, że w przyszłości okaże się, że ta praca też będzie taka fajna, że od czasu do czasu będę mogła sobie pozwolić na napisanie notki w czasie przestoju:)), a przecież to nie będzie jedyne, co będę chciała robić. Ale mam nadzieję, że uda mi się przynajmniej być w miarę na bieżąco. 

A więc jutro znowu mam do przeżycia pierwszy dzień reszty mojego życia... Pojęcia nie mam, jak to zniosę. Ani jak zniesie to Wiking, bo chociaż na razie wszystko wskazuje na to, że jemu nie zrobi to większej różnicy, to kto wie, co będzie.

Ps. Zapomniałam jeszcze wspomnieć o jednej sytuacji, która pokazuje, jak nagle zmieniło się moje myślenie.
3 grudnia, czyli tego samego dnia, kiedy wysłałam aplikację do firmy, w której jutro rozpoczynam pracę, umawiałam się na spotkanie 17 grudnia ze współpracownikami z mojej poprzedniej pracy. Cieszyłam się na to wyjście, myślałam o tym, jak fajnie będzie się wyrwać. 14 grudnia dowiedziałam się, że zostałam przyjęta do pracy i kiedy trzy dni później jechałam na spotkanie, miałam już zupełnie inne nastawienie. Owszem, cieszyłam się, że spotkam się ze znajomymi, ale z drugiej strony żal mi było tego czasu - myślałam sobie, że w pewnym sensie tracę czas z Wikingiem. Nawet kiedy wsiadałam do metra, odczuwałam żal, że nie mam ze sobą wózka z Wikusiem...