W połowie maja obchodziłam piątą - piątą już - rocznicę sprowadzenia się na mazowiecką ziemię... Co ciekawe, odnoszę wrażenie jakby to moje wcześniejsze dziewięć lat spędzonych w Poznaniu zdarzyło się w innym życiu albo wręcz komuś innemu, a nie mnie. Propozycja przeprowadzki spadła na mnie jak grom z jasnego nieba i przecież przez jakiś czas naprawdę ogarniała mnie rozpacz na myśl o tym, że z Poznania wyjadę i opuszczę te wszystkie bliskie mi miejsca. Po raz kolejny jednak mogłam się przekonać, że jestem organizmem wykazującym wybitne wręcz zdolności adaptacyjne :) Pierwsze tygodnie po przeprowadzce do Podwarszawia były nieoczekiwanie sielankowe, bardzo dobrze wspominam nasze pierwsze wynajmowane mieszkanie, a nawet czas, kiedy Franek jeszcze mieszkał w Poznaniu i widywaliśmy się tylko w weekendy. Dopiero po pół roku zaczął się dość trudny czas wraz z problemami ze zdrowiem Franka oraz z mieszkaniem.
Ale później znowu zaczęło się nam jakoś układać. Problemy nie znikały, pojawiały się nowe, ale jakoś zaczęliśmy sobie ze wszystkim lepiej radzić. I tak chyba jest do dziś.
Ja właściwie dość szybko polubiłam Warszawę. W zasadzie to nie pamiętam nawet, żebym jej nie lubiła. Frankowi zajęło to trochę więcej czasu i pamiętam, że kiedy byłam w ciąży z Wikingiem i bez perspektywy powrotu do dotychczasowej pracy, zastanawiał się, czy nie jest to moment, w którym powinniśmy wrócić do Poznania. Ja z kolei chciałam dać nam (a właściwie Warszawie) jeszcze jedną szansę - poczekać na rozwój wydarzeń i o ewentualnym powrocie myśleć, jak już naprawdę wszystko zawiedzie. Dobrze było mieć takie koło ratunkowe w perspektywie. Ale potem, od razu jak skończył mi się urlop macierzyński, znalazłam nową pracę i chyba wtedy już przepadłam na dobre a Warszawa mnie wchłonęła. To, co tak bardzo nie podoba się wszystkim, którzy narzekają na stolicę - życie w biegu, ruchliwe ulice, anonimowość itp., mnie zauroczyło. I już wiem, że chociaż oczywiście pragnę również chwil wytchnienia, bardzo lubię zwolnić i zaszyć się gdzieś z dala od zgiełku, to taki styl życia naprawdę mi odpowiada.
Frankowi trochę więcej czasu to zajęło i sam nie potrafi określić, kiedy zaakceptował fakt, że tu zostaniemy (bo chyba w jego przypadku to była raczej właśnie akceptacja niż świadoma decyzja). Ale na pewno rok temu już to wiedział - bo właśnie mija rok, odkąd podpisaliśmy umowę na kupno naszego obecnego mieszkania.
Kończyła nam się umowa najmu. Mieliśmy już serdecznie dość antypatycznej właścicielki mieszkania i płacenia jej comiesięcznego haraczu. Na początku maja zaczęliśmy rozmawiać o tym, że trzeba coś postanowić, ale zupełnie nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać. Temat upadł, ale tylko na chwilę. W czerwcu zadzwoniłam do agentki nieruchomości, do której kontakt dała mi koleżanka. Powiedziałam, czego ewentualnie byśmy poszukiwali - trzy pokoje na rynku wtórnym, południowo-zachodnie dzielnice Warszawy. Ale nie byliśmy z niej zadowoleni, nie odzywała się przez tydzień, a kiedy się upomniałam, wysłała mi oferty zgodne tylko w jakichś 50% z naszymi założeniami. Tego samego dnia musieliśmy wcześniej odebrać Wikinga z przedszkola, więc zupełnie spontanicznie wpadłam na pomysł, żebyśmy obejrzeli mieszkania w budynku, w którym mieści się przedszkole, bo choć budynek został oddany do użytku w sierpniu 2016, cztery duże mieszkania jeszcze były wolne. Poszliśmy tam zupełnie bez spiny, na zasadzie, że od czegoś trzeba zacząć. Obejrzeliśmy i wróciliśmy do domu. A potem, kiedy leżeliśmy obok siebie w łóżku zapytałam Franka, czy myśli o tym samym co ja... Owszem, myślał. Zastanawialiśmy się, czy to bardzo nieodpowiedzialne, podejmować decyzję o zakupie mieszkania w jeden dzień, obejrzawszy raptem trzy...
Ale ponieważ my bardzo często poważne decyzje podejmujemy w taki właśnie sposób i zawsze nam to wychodziło na dobre, dwa dni później zadzwoniłam do dewelopera, że bierzemy... Akurat trwał długi weekend, umówiliśmy się więc na poniedziałek na podpisanie umowy. Kiedy przyszliśmy do biura, zaproponowano nam obejrzenie jeszcze jednego mieszkania - wcześniej nie braliśmy go pod uwagę, bo było trochę większe, a więc również trochę droższe. Ale okazało się zdecydowanie lepsze... Wynegocjowaliśmy mały rabat, zrezygnowaliśmy z jednego z dwóch przysługujących miejsc parkingowych i następnego dnia ostatecznie podpisaliśmy umowę. Decyzja o zakupie właśnie tego mieszkania była podjęta jeszcze szybciej, ale wiem, że była jak najbardziej trafna... Nie może być inaczej, skoro dokładnie rok później siedzę sobie na balkonie i myślę o tym, jak bardzo podoba mi się to, co widzę za oknem, jak dobrze jest mi we wnętrzach urządzonych według naszego pomysłu i jak czuję się szczęśliwa w tym właśnie miejscu. Wciąż nie mogę się nim nacieszyć. Myślę o tym, że wreszcie nie zastanawiam się nad tym, gdzie będę za rok, dwa, pięć, tylko wiem, że będę właśnie tu. A także o tym, jak dobrze jest mieć takie miejsce, które jest nasze (nawet jeśli formalnie tak się stanie dopiero za dwadzieścia dziewięć lat :P) i w którym przyjdzie nam przeżywać wiele pięknych, rodzinnych chwil.
Myślę, że napiszę także notkę o tym, co mnie tak urzeka w naszym mieszkaniu i jak je urządziliśmy, ale mogę Wam tak na szybko zdradzić, że jest takie, jakie chciałam, czyli... kolorowe ;) :P