*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 14 lipca 2014

Chcę im pokazać!

Weekend był taki se, bo ze względu na to, że Franek był w pracy, ja bawiłam się w kurę domową (za to kolejny będzie już duuzo lepszy, bo Franek ma wolne a do tego przyjeżdżają moi rodzice i siostra na świętowanie moich urodzin :)). Nawet za bardzo nigdzie nie wychodziłam, bo sobota i tak była paskudna i cały dzień padało, a w niedzielę posiedziałam dwie godziny na balkonie a potem przeszliśmy się do kościoła. 
Ale i tak jestem zadowolona, bo w takie dni trenuję zazwyczaj swoją umiejętność dobrej organizacji :)

W sobotę nawet się wyspałam! Obudziłam się co prawda, kiedy Franek szedł do pracy o 3 i przez godzinę nie mogłam zasnąć, ale w końcu mi się udało. Otworzyłam jeszcze jedno oko przed siódmą, ale nakazałam sobie "śpij" i o dziwo podziałało! Spałam do 8:30! Nie pamiętam kiedy ostatni raz mi się to udało! Franek wrócił z pracy o 14:30. W ciągu tych sześciu godzin: zrobiłam pranie, pograłam w karty przez internet, pościerałam kurze, umyłam częściowo łazienkę (bez podłogi, to działka Franka :P), odbyłam trzy długie rozmowy telefoniczne z mamą, szwagierką i teściową o łącznym czasie trwania około godziny, posprzątałam kuchnię, poczytałam książkę. Równo o14:30 postawiłam na stole przed Frankiem talerz ze świeżo ugotowanym rosołem. Na drugie danie kopytka. Rzecz jasna również je zrobiłam własnymi ręcami w tych sześciu godzinach. Da się? Da się :) Potem jeszcze pozmywałam i do końca dnia miałam labę, którą spożytkowałam na czytanie książki.
W niedzielę to już w ogóle miałam luz, bo i rosół z soboty został i kopytka, no to jeszcze tylko dorobiłam jakiegoś mięsa w sosie, żeby było widać, że to niedziela ;)
Lubię takie momenty, jak sobotnie przedpołudnie, kiedy widzę, że wszystko mam pod kontrolą, kiedy planuję, którą czynność wykonam wcześniej, a które dwie mogę robić jednocześnie. A później ta satysfakcja, że nie dość, że się ze wszystkim wyrobiłam, to jeszcze obiad na stole a wokół czysto :)

Zawsze potrafiłam zmieścić wiele czynności w ciągu jednego dnia. Kompletnie nie rozumiałam kiedy ktoś zbliżony do mnie wiekiem i ogólnie żyjący w podobny sposób za coś mnie i Franka podziwiał - że na przykład codziennie jemy dwudaniowy obiad, że mamy czas na sprzątanie, pranie i prasowanie podczas gdy oboje pracujemy, że poza tym spotykamy się ze znajomymi, wyjeżdżamy w weekendy a do tego ja jeszcze biegam na aerobik, udzielam korepetycji i robię na szydełku. Przecież nie robiłam niczego nadzwyczajnego - nawet spałam po osiem godzin na dobę. Myślę, że sekret tkwi po prostu w tym, że po pierwsze mi się chce, a po drugie umiem sobie wszystko zorganizować.

Moja mama przez cztery lata wychowywała sama dwójkę dzieci, bo mój tato najpierw był w wojsku a później pracował w innym mieście. Owszem, popołudniami miała pomoc ze strony swoich rodziców, którzy wracali z pracy, ale jednak oprócz tego, że się zajmowała nami, sprzątała i gotowała. Później, kiedy moi rodzice zamieszkali już sami i nie mieli nikogo do pomocy, oboje pracowali a mimo to w domu zawsze było czysto, mama była zadbana, dwudaniowy obiad stał na stole i jeszcze był czas, żeby się z nami pobawić. 
Brat Franka i jego żona też mają dwójkę dzieci, ale oboje nie pracują (cały czas są na jakichś urlopach rodzicielskich) i kurczę nie potrafię zrozumieć tego, że zawsze są nieogarnięci, że na nic nie mają czasu i ciągle się wszędzie spóźniają (kiedy mieli tylko jedno dziecko było tak samo, co ja gadam, jak nie mieli dzieci, to też zawsze musieliśmy na nich czekać, ale wtedy nie mieli usprawiedliwienia). I tak naprawdę nic mi do tego, uważam, że mogą sobie żyć jak chcą - potrafię zrozumieć to, że ktoś jest słabo zorganizowany (moja siostra na przykład jest mistrzynią chaosu i robienia wszystkiego na ostatnią chwilę) albo, że nie ma żadnych planów, bo decyzje podejmuje głównie spontanicznie (tu też moja siostra, ale także Dorota). Ale wkurza mnie strasznie, że szwagier usiłuje nam teraz wmówić, że i u nas na pewno tak będzie i w ogóle nie ma innej opcji. Jako ten bardziej doświadczony (pech polega na tym, że zawsze tak będzie, bo on zawsze będzie starszy od Franka, a jego dzieci zawsze będą starsze od naszych dzieci), wie lepiej, jak będzie wyglądało nasze życie za pół roku i w kolejnych miesiącach :)

Ja wiem, że jak pojawi się dziecko, to pożre ogromne ilości naszego wolnego czasu. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale mimo wszystko denerwuje mnie, kiedy ktoś usiłuje mi wmówić, że na pewno nie będę miała czasu, żeby się ubrać, uczesać, a o zupie i drugim daniu to mogę w ogóle zapomnieć. Mam ochotę wtedy powiedzieć: "ja wam jeszcze pokażę" :P Jeśli oni się odnajdują w takim sposobie na życie, to w porządku - to ich świat i ważne, żeby to im było w nim wygodnie i by czuli się szczęśliwi. Ale my z Frankiem naprawdę jesteśmy inni i ważne są dla nas inne sprawy. My czujemy się dobrze, gdy mamy wszystko choć mniej więcej rozplanowane, kiedy mamy stałe punkty dnia, lubimy nasze małe rytuały, które dają nam choć namiastkę poczucia stabilizacji. Oczywiście, że nie zawsze i nie ze wszystkim udaje nam się wyrobić, ale też nie spinamy się, gdy łazienka jest brudna o dwa dni dłużej, niż powinna. Jasne, że niektóre plany czasami trzeba nieco zmodyfikować. Nie wątpię, że dziecko wywróci nasz świat do góry nogami i wielu rzeczy będziemy musieli się uczyć od nowa, wiele spraw organizować na nowo i od początku szukać punktów, na których zaczepimy nasz nowy rytm dnia. Ale czy naprawdę musi być tak, żeby tego rytmu w ogóle nie było??  Trudno mi w to uwierzyć, zwłaszcza, przy moim charakterze... A i obserwowani przeze mnie inni rodzice są przykładem na to, że jednak można...

Pewnie, że boję się, jak to będzie i boję się tej początkowej dezorganizacji, ale wiele razy już w swoim życiu musiałam sobie wszystko przestawiać i uczyć się funkcjonować w nowym porządku dnia, więc wydaje mi się, że jeśli tylko będzie nam na tym zależało, to jakoś uda nam się znaleźć na wszystko, co ważne, czas. Wiem, że nigdy go już nie będzie tyle, ile teraz i być może nie uda mi się wszystkiego robić perfekcyjnie, ale akurat na tym mi aż tak nie zależy. Potrafię czasami odpuścić. 

Niemniej jednak mam wrażenie, że teraz jeszcze całkiem sporo wolnego czasu mimo wszystko marnotrawimy - i dobrze, w razie czego będzie skąd czerpać :)) Mam nadzieję, że jednak uda mi się "im pokazać", mimo, że nie mam złudzeń, że nic już nie będzie takie jak teraz, że niejeden trudny dzień przede mną i że łzy też się pewnie poleją...

I dodam jeszcze, że wcale nie chcę pokazywać, że można żyć lepiej - bo to zależy dla kogo lepiej. Ani, że to mój sposób na życie jest jedynym słusznym. Raczej, że można inaczej i że nie wszyscy muszą mieć zawsze tak samo...