Dziś mija nam kolejny wspólny rok. To już razem dziewięć. Dokładnie dziewięć lat temu, w ciepły lipcowy wieczór się poznaliśmy, spędziliśmy razem noc (ale to nie tak, jak myślicie ;)) i w zasadzie od tamtej pory jesteśmy razem.
Wielkiego świętowania dzisiaj nie było. Trochę nad tym ubolewam, ale odkąd wzięliśmy ślub Franek już nie jest tak chętny do celebrowania tej właśnie rocznicy, bo twierdzi - nie bez racji - że ta wrześniowa jest ważniejsza. Ja właściwie się z nim zgadzam. Jeśli mam być szczera to i ja od trzech lat nie czuję tego klimatu do świętowania - może to kwestia tego, że nie wyjeżdżamy (wcześniej zwykle akurat byliśmy na wakacjach), może tego, że nie dzieje się nic niecodziennego, w tym roku może to jeszcze dodatkowo obecność Wikinga... W każdym razie jakoś też nie czuję magii tego dnia, zaciera mi się trochę jego znaczenie, bo to, że jesteśmy razem stało się w pewien sposób... oczywiste :)
Trochę mi żal, ale jakoś tak samo wychodzi. Pamiętamy o tym dniu, rozmawiamy, robimy małe podsumowanie (choć rzecz jasna z mojej inicjatywy, bo to ja taka "podsumowująca" jestem :)), składamy sobie życzenia i mówimy o tym, jak dobrze, że kolejny wspólny rok za nami i cieszymy się na następne. Ale bez wielkiego celebrowania.
Dziś na przykład po prostu cieszyliśmy się swoim towarzystwem. Franek miał wolne i wyszliśmy we trójkę na długi spacer podczas którego odbyliśmy przyjemną pogawędkę. Chyba fakt, że spędziliśmy ten dzień razem powoduje, że jakoś nie czuję, że jest wybrakowany :)
Miniony wspólny rok był przede wszystkim przełomowy! Dziewięć lat temu właśnie gdzieś zostało zapisane, że z tej naszej znajomości urodzi się Wiking. Bardzo lubię tego rodzaju rozważania - że gdyby nie ten jeden dzień, zbieg okoliczności i suma zdarzeń, wszystko potoczyłoby się inaczej i bylibyśmy oboje w zupełnie innym punkcie życia. Ale najbardziej niesamowite jest właśnie to, że tamten dzień zadecydował o tym, czy Wiking będzie istniał, czy nie... On nawet jeszcze nie wie o tym, że w pewnym sensie 17 lipca 2006 roku był najważniejszym w jego życiu ;)
W każdym razie, wracając do tego wspólnego roku - razem czekaliśmy i razem przeżyliśmy narodziny naszego dziecka. To był bardzo ważny czas, ale przyniósł wiele zmian. I to prawda, że narodziny dziecka są sprawdzianem dla związku. Na pewno można się wiele na swój temat dowiedzieć, ale przede wszystkim siłą rzeczy to wydarzenie ma wpływ na relację między dwojgiem ludzi.
Dla nas ostatnie półrocze było bardzo... Hmm, szukam odpowiedniego słowa i chyba będzie nim "burzliwe". Oczywiście nie wiem, jak by to wyglądało, gdyby nie Wiking, ale zdecydowanie trochę nam w życiu namieszał. Z jednej strony jego pojawienie się bardzo nas do siebie zbliżyło. Z drugiej spowodowało, że bywamy zmęczeni i mamy mniej czasu na wszystko, co może rodzić frustrację. Ta frustracja czasami się odbija na naszym związku. Jednak wcale nie uważam, że to przez pojawienie się dziecka. Raczej przez nasze charaktery.
Czasami miewamy naprawdę trudne dni. Franek jest zmęczony a to u niego zawsze powodowało poddenerwowanie. Zamyka się wtedy w sobie, a mnie jest trudno się z tym pogodzić. Próbuję z nim rozmawiać, on nie chce, ja się denerwuję, smucę, czasami płaczę. On z kolei na to reaguje jeszcze większym zdenerwowaniem i koło się zamyka. Ale najtrudniejsze jest to, że... zdaniem Franka nic złego się nie dzieje. I przez to ja sama głupieję trochę i zastanawiam się, skąd wobec tego u mnie ponure myśli na temat naszego związku. To nie zdarza się często i teraz, kiedy wszystko jest w porządku, nawet dziwnie mi się o tym pisze, bo nie umiem się wczuć w te emocje, które wtedy mnie dopadają. W każdym razie czasami jestem naprawdę pełna żalu i mam wrażenie, że nie damy rady, a krótko potem znowu wszystko wraca do normy i jest dobrze. Czasami dzieje się tak po rozmowie, a czasami ot tak, bez przyczyny, nagle jest w porządku i wszystkie moje obawy ulatują.
Może więc problem tkwi we mnie (choć jestem przekonana, że gdyby nie to, że Franek bywa taki nerwowy, to byłoby nam łatwiej). Może za dużo analizuję, niepotrzebnie drążę i suszę głowę Frankowi czasami. Ale w tych gorszych dniach po prostu nie umiem inaczej.
Jednak jakkolwiek by nie było, cały czas trwamy przy sobie i żadne z nas nie potrafi sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. Tego jednego jestem pewna - że nawet kiedy Franek warczy i ma fochy, to w gruncie rzeczy nie jest to skierowane przeciwko naszemu związkowi i dla niego to jest oczywiste, że jesteśmy i będziemy razem. Wiem, że jego uczucia się nie zmieniają. Ale może właśnie dlatego tak trudno jest mi wtedy, bo myślę, o ile łatwiej byłoby, gdyby nie te jego (i moje pewnie też) złe dni.
Cóż, oboje swoje mamy za uszami, taka jest prawda. Nie jesteśmy ideałami. I nasze małżeństwo też idealne nie jest. Jesteśmy razem szczęśliwi, jest nam razem dobrze, ale przyznam, że chciałabym, żeby niektóre rzeczy się nieco poprawiły. Tęsknię za tym czasem między nami z okresu 2010-2013, mam wrażenie, że wtedy to była sielanka. Może więc to okoliczności sprawiają, że teraz jest jak jest, bo przecież mniej więcej od dwóch lat musimy borykać się z różnego rodzaju problemami.
Mam jednak nadzieję, że ze wszystkim sobie poradzimy i więcej będzie tych dobrych dni. Takich jak dziś. Kiedy zapewniamy się o wzajemnym przywiązaniu i o tym, jak jesteśmy dla siebie ważni. Właściwie to, że jesteśmy razem jest fundamentem wszystkiego. Musimy chyba popracować nad tym, żeby o tym nie zapominać w żadnej sytuacji.
Chaotyczna trochę ta dzisiejsza notka, bo właściwie chyba sama sobie jeszcze tego w głowie nie poukładałam. A może dzisiaj po prostu nie mam najlepszego dnia na tego rodzaju analizy i jeszcze kiedyś, w bardziej sprzyjających okolicznościach, a nie przy rocznicy do tego wrócę :)