*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 30 maja 2012

Już są!

W sobotę odebraliśmy najważniejszy symbol naszego przyszłego małżeństwa - nasze obrączki! Po raz pierwszy zwróciłam na nie uwagę na targach ślubnych. Od razu mi się spodobały. Ale później, kiedy byliśmy w jednej z poznańskich galerii handlowych, przy okazji przeszliśmy się po wszystkich znanych jubilerach - Yes, Apart, Kruk... Oglądaliśmy, przymierzaliśmy i w zasadzie tylko jedne okazały się godne naszej uwagi, więc zapisaliśmy sobie numer. I wiedzieliśmy już co nam się mniej więcej podoba, a co absolutnie nie. Stawialiśmy raczej na klasykę - nawet przez chwilę rozważaliśmy, czy nie kupić "najzwyklejszych" złotych krążków, bez żadnych zdobień. Ale pozostał nam jeszcze ten jeden złotnik, którego namiary dostałam właśnie na targach. Przeszliśmy się i zaczęliśmy szukać modelu B02. Pracownicy sklepu mieli nie lada problem, a ja nie pamiętałam jak ta obrączka wyglądała, więc stwierdziliśmy, że w takim razie obejrzymy sobie wszystko.
Po chwili poprosiliśmy, aby pokazano nam dwa modele. I okazało się, że jeden z nich to właśnie ten wspomniany B02 był, a drugi - B01, a więc to samo, tyle, że bez zdobienia :) Więc potwierdziło się - te obrączki naprawdę były w moim guście. I frankowym też, bo od razu stwierdził, że te i żadne inne. Ale ponieważ był to początek lutego, nie decydowaliśmy się jeszcze ostatecznie.
A potem temat umarł :) Przez kolejne trzy miesiące ani nie oglądaliśmy żadnych obrączek, ani nie rozmawialiśmy na ten temat. Aż przyszedł maj i stwierdziliśmy - idziemy! Wróciliśmy do tego złotnika od B02 i już właściwie bez wahania wybraliśmy ten właśnie model. Szybko nam to poszło. Oglądaliśmy "z daleka" wiele obrączek i niespecjalnie nam się podobały. Owszem, zapisaliśmy sobie kilka numerów, ale bez przekonania. A tu od razu wiedzieliśmy, że to jest to.
Zastanawialiśmy się jeszcze nad grawerowaniem. Wiedzieliśmy, że na pewno chcemy datę ślubu oraz nasze imiona. Ale chcieliśmy jeszcze coś wyjątkowego, coś co będzie miało dla nas duże znaczenie i nie będzie banalne. I wymyśliliśmy, że chcemy po prostu mocno skrócony i lekko zmodyfikowany fragment przysięgi małżeńskiej - Tak nam dopomóż Bóg - po prostu, bo przecież przed Bogiem będziemy sobie ślubować.




Oczywiście wszystko nam się nie zmieściło, więc u mnie jest "Tak nam..." a u Franka "...dopomóż Bóg". Tak chcieliśmy i tak mamy. Ma to być symbolem tego, że tylko kiedy jesteśmy razem będzie miało to sens.

Obrączki są z żółtego i białego złota i jak widać, zdecydowaliśmy się na wersję ze zdobieniem. Cóż, podobają nam się i koniec kropka, nie ma co więcej pisać na ten temat:)

***
Natomiast temat pytań do mnie pozostaje jeszcze otwarty.Jeśli coś się Wam wykluje, piszcie pod poprzednią notką. Macie jeszcze trochę czasu, bo i ja tego czasu potrzebuję na poukładanie wszystkiego i przemyślenie odpowiedzi :)

poniedziałek, 28 maja 2012

Chcecie pytać? :)

Już myślałam, że mnie to ominie. Jakoś tak nikt mnie do zabawy nie zapraszał, więc stwierdziłam, że widocznie wszystko już wiecie na mój temat i wydawało mi się, że się wywinę. A jednak dzięki Meg macie możliwość pobawić się w:


Margolki, rzecz jasna.

Mam mieszane uczucia jeśli chodzi o tę zabawę. Wiele z Was brało w niej udział i widziałam różne jej odsłony. Zazwyczaj odbierałam pytania i odpowiedzi pozytywnie, chociaż bywało, że miałam wrażenie, że coś się komuś pomyliło :) Ja rozumiem, że chodzi o zadawanie pytań, ale niektóre osoby zdawały się zapomnieć, że odpowiadająca blogerka w dalszym ciągu ma prawo postawić pewną granicę oraz że może odpowiadać na pytania takiej formie, jaka jej się podoba :) Na szczęście z reguły osoby komentujące szanowały "przesłuchiwaną" a wtedy zabawa jest naprawdę przyjemna i można się czegoś fajnego o sobie dowiedzieć.

Jeśli więc macie do mnie jakieś pytania (chociaż wcale nie jestem tego pewna - kiedyś dałam taką możliwość przy okazji którejś rocznicy pisania i bodajże dwie osoby o coś zapytały:)) - można strzelać. Odpowiem na nie w kolejnej notce. Nie stawiam żadnych granic, bo na chwilę obecną nie przychodzą mi takowe do głowy, ale jednak zastrzegam sobie prawo nie tyle do odmowy udzielenia odpowiedzi, co po prostu zachowania niektórych szczegółów z mojego życia dla siebie :) Pamiętajmy, że to jednak ma być zabawa a nie zeznawanie pod przysięgą :))

I przekazuję pałeczkę dalej Poli, Antylce, Margo i Nynie (choć nie jestem pewna, czy nie byłyście już nominowane). A jak ktoś jeszcze jest chętny - tradycyjnie proszę, żeby się zgłosić, dopiszę do listy :)

piątek, 25 maja 2012

I znowu weekend!

Dawno mnie tu nie było! Ale prawda jest taka, że ten tydzień minął mi jak z bicza strzelił... Ledwo się szykowałam na nasz wyjazd weekendowy, a tu już kolejny piątek.
Poprzedni weekend był niezwykle udany! Chyba się nawet nie spodziewaliśmy, że aż tak miło spędzimy ten czas. Nasze towarzystwo to w zasadzie temat na kolejnego posta, ale w skrócie napiszę, że odwiedziliśmy Słomka, mojego kuzyna, z którym swego czasu miałam bardzo dobry kontakt, oraz jego żonę - i jak się okazało, nadajemy całkowicie na tych samych falach (chociaż znałam ją już wcześniej, to dopiero teraz tak naprawdę szczerze polubiłam). Odwiedziliśmy także wujostwo oraz drugiego kuzyna z żoną - ale te wizyty były już bardziej kurtuazyjne niż towarzyskie, chociaż Frankowi się bardzo podobało. A objedliśmy się za wszystkie czasy! Naprawdę, chyba nigdy tyle nie jadłam, co przez te dwa dni :) Jak to Franek powiedział - gdybyśmy wiedzieli, że będzie tyle (dobrego) jedzenia, to nie jedlibyśmy od tygodnia :))

Jednak zdecydowanie najciekawiej było ze Słomkami właśnie. Miałam nareszcie okazję połazić po "małpim gaju"! Franka nie mogłam nigdy na to namówić ze względu na jego lęk wysokości. I teraz oczywiście też pozostał na ziemi - wraz z kontuzjowanym Słomkiem. A ja ze Słomką szalałyśmy. Świetna sprawa! Ależ mi się podobało!! A Franka mina bezcenna - chyba jeszcze nigdy nie widziałam takiego strachu w jego oczach i nigdy tak się o mnie nie bał :) Na szczęście przeszło mu po tym, jak się przejechałam kilka metrów na linie bez trzymanki - wtedy chyba zrozumiał, że to jest bezpieczne i już nie był tak przerażony. Muszę to kiedyś powtórzyć. Tak jak całą wizytę zresztą, bo naprawdę było miło i nie jest to tylko nasze odczucie. Słomki zadzwoniły następnego dnia po naszym wyjeździe i powiedziały, że było im bardzo miło nas gościć i mają nadzieję, że będziemy się widywać częściej. I oczywiście będą na naszym ślubie :)

Aż mi żal, że ten weekend nie będzie taki sam, ale ważne, że jest :) Chociaż, jak wspomniałam, ten tydzień minął mi bardzo szybko. Przede wszystkim dlatego, że w pracy miałam poważną awarię komputera i najpierw przez trzy dni cały czas tylko resetowałam kompa i wisiałam na linii z Angolami, a potem nadrabiałam zaległości :) A teraz chyba czas na zaległości blogowe. A konkretnie ich nadrabianie :)

piątek, 18 maja 2012

Krótki mix.

A w piątki czas jednak płynie zupełnie inaczej. Przede wszystkim - kiedy siedzę w pracy, wyjątkowo zwalnia. Ale przyznać muszę, że i po pracy nie biegnie jak szalony, jak to bywa na co dzień. W piątek zawsze więcej zdążę załatwić, dzisiaj wprost nie mogłam uwierzyć, że w półtorej godziny zdążyłam wyjść z pracy, zahaczyć o kilka sklepów w samym centrum i dojechać na drugi koniec Poznania, żeby odebrać zaproszenia. Założę się, że gdyby to była środa na przykład, to bym się nie wyrobiła :)
Cóż, nic innego, tylko magia :)

Na weekend wybywamy. Kierujemy się na wschód z lekkim odchyleniem na północ. Czyli we Włocławku wylądujemy. I jego okolicach. Jedziemy osobiście dostarczyć pierwszą porcję zaproszeń ślubnych. To dobra okazja, żeby zobaczyć się z dawno niewidzianym kuzynostwem i żeby po prostu zrobić sobie weekendową wycieczkę za miasto :)

I jeszcze na koniec... Wiecie, czym się ostatnio zachwycam? TYM! Zawsze wiedziałam, kim jest Seweryn Krajewski. Znałam jego piosenki. "Wielka miłość" swego czasu była niemalże moim hymnem. Ale dopiero w noc sylwestrową ten facet, a właściwie jego głos mnie zaczarował - zupełnie przez przypadek zerknęłam na powtórkę Top Trendy w Sopocie, na którym występował z Piaskiem. I... Franek nie mógł mnie oderwać od ekranu! Ten głos, ta barwa, ta dykcja! I tak mnie trzyma do dziś... Słowo daję, w różnych się artystach kochałam jako nastolatka, ale takiego głosu to żaden facet nie miał! Pan Seweryn co prawda nie z mojego pokolenia. I mnie też już nie wypada sobie nad łóżkiem plakatów idoli wieszać :) Nie zmienia to jednak faktu, że ten głos mnie uwiódł! Tutaj też...

Do poczytania więc.

czwartek, 17 maja 2012

Magia czasu

Pamiętam jak się martwiłam pod koniec października - jak ja teraz będę dojeżdżać do pracy? Wypożyczalnia rowerów od listopada już nie działała. Przede mną było pięć długich zimowych miesięcy! Z jednej strony wariowałam na myśl o tym, ile jeszcze czasu do wiosny, z drugiej pokrzepiałam się świadomością szybkiego upływu czasu. Ciepła zima też zrobiła swoje :) Czekałam na kwiecień jak na zbawienie! I doczekałam się. Nawet dziś nie mogę uwierzyć, jak szybko to minęło :)
A zimę jakoś przetrwałam. I okazało się, że dojazdy do pracy nie były wcale aż tak uciążliwe. Częściej jeździłam samochodem, ale bywały też dni gdy dochodziłam na piechotę (nawet w mroźne dni:)) i dałam radę! :) Człowiek to się jednak potrafi przystosować. Ale to nie zmienia faktu, że z radością powitałam otwarcie "mojej" wypożyczalni w kwietniu i czym prędzej popędziłam po rower! To jest to! Oj, jak się cieszyłam, że nareszcie mogę w ten sposób dojeżdżać! Dziesięć minut przyjemną polną drogą, wśród śpiewu ptaków i pięknej przyrody i już jestem w pracy. A potem nie jestem od nikogo zależna - nikt nie musi mnie podwozić, wsiadam sobie na swój jednoślad i śmigam z powrotem. Najbardziej się cieszę, gdy widzę korek, który tworzy się ilekroć zamykany jest przejazd! A mnie on nie dotyczy, bo jadę sobie boczną drogą.
Z początkiem maja Poznań miał zostać odkorkowany. Nic z tego, jak zwykle nie wyrobili się z większością robót. Aleja Niepodległości wiecznie zapchana. Jak cudowna jest świadomość, że może mnie to nie dotyczyć :) Wystarczy, że wybiorę tramwaj... Samochodem oczywiście czasami również dojeżdżam, ale teraz już mam alternatywę, z której chętnie korzystam :) Bo nawet jeśli zdarzy się, że środki komunikacji miejskiej też stoją w korku, nie muszę się tym martwić - siedzę sobie wygodnie i czytam.
Warto było na ten rower poczekać i naprawdę muszę przyznać, że wcale to czekanie nie było jakoś strasznie uciążliwe. Nie mogę się temu nadziwić, jak prędko minął ten niewygodny dla mnie czas - okazuje się, że nie tylko to, co dobre szybko się kończy. Gorsze dni także pędzą :)
A propos szybkiego upływu czasu - dzisiaj wyszłam z pracy trochę szybciej, popołudniu nie miałam w planie żadnych aerobików ani korepetycji. Myślałam sobie - ile to ja dzisiaj zrobię! Mam przecież tyyyle czasu! I co? I gucio! Nie wiem, kiedy minęło te pięć godzin. Nie powiem, parę rzeczy odhaczyłam, ale gdzie się podziała reszta czasu? Nie mam pojęcia! Czas pomiędzy 18:30 a 20:00 to w ogóle jakaś czarna dziura jest :)
Ostatnio w ogóle mam problem, żeby się wyrobić i o 22 już leżeć w łóżku, tak jak to zawsze miałam w zwyczaju. To chyba przez to, że długo jasno jest i mi się wszystko kiełbasi :) A potem się kładę, jeszcze czytam i ostatecznie zasypiam godzinę później, a budzę się nadal o szóstej. Przez to jestem bardziej nie wyspana, z łóżka zwlekam się dopiero o 6:30 i o te pół godziny jestem stratna aż do samego wieczora! Koło się zamyka.
A mówią, że godziny są stworzone dla człowieka, a nie człowiek dla godziny... :) U mnie to zdecydowanie działa na odwrót - wolę się do godziny dostosować, kiedy dostaję ją do swobodnej dyspozycji, jakoś tak mi szybciej umyka.

wtorek, 15 maja 2012

Dzień jak co dzień

Wiecie już na jakim etapie są przygotowania do naszego ślubu. A co właściwie porabiamy na cztery miesiące przed tym wydarzeniem? :)Dzień, jak co dzień - prawie, bo przecież w gruncie rzeczy każdy jest inny. Frankowi w grafiku wypadał akurat wolny dzień, ja nie miałam tyle szczęścia :P i pojechałam normalnie do pracy. Na rowerze, bo pogoda mimo wszystko sprzyja! Chociaż przed moim wyjściem zdążyliśmy się trochę posprzeczać - a to głównie dlatego, że Franek jak jest niedobudzony, to naprawdę bez kija podchodzić do niego nie można. Potem zachowywał się jakby nigdy nic, ale ja trzymałam fason - tzn. starałam się być nafoczona:) Nie jestem pewna czy mi wyszło, bo on chyba tego nie zauważył.
W pracy ostatnio trochę się u mnie dzieje i mam co robić. Moje obliczenia całkowicie mnie pochłonęły. Do tego coś mi się nie zgadza księgowo ze względu na jakiś błąd w oprogramowaniu i jestem cały czas w kontakcie z Anglikiem-Informatykiem. Dyskutować o moich tabelkach i cyferkach - w dodatku po angielsku! O taką pracę cały czas mi chodziło, kiedy nie potrafiłam dokładnie sprecyzować, o jaką mi chodzi :) A przy okazji się pochwalę, że z mojej inicjatywy powstał pewien raport, który jak się okazało został wykorzystany również w innych krajach i określono go jako "very useful". Oby tylko tak dalej.
Całe szczęście miałam ugotowany wczoraj obiad, bo choć Franek miał wolny dzień, nie zdążyłby się już tym zająć. Zajęty był szorowaniem balkonu i okien. Wróciłam więc do czystego domu w samą porę aby zdążyć spałaszować to, co miałam na talerzu i wybiec na aerobik. Pogadałam trochę z Dorotą i wróciłam, do nadal czystego, ale już pustego mieszkania. Franek korzysta z tego, że i jutrzejszy dzień ma wolny - już tydzień temu umówił się na spotkanie z koleżankami i wyszedł.
A ja ogarnęłam, co było do ogarnięcia (no zmywanie naczyń już Frankowi darowałam przecież, podlewanie kwiatów to też moja działka :)), wzięłam prysznic i zajęłam się sobą. Nie wiedzieć kiedy, dzień się skończył i już od dziesięciu minut powinnam leżeć w łóżku i przynajmniej czytać, jeśli nie spać!
Od niektórych słyszałam, że cztery miesiące przed gorączka przedślubna dopada już przyszłą młodą parę na całego a niektórzy narzeczeni (zwłaszcza narzeczone, które zazwyczaj we wszystko angażują się nieco bardziej) mają już tego wszystkiego serdecznie dość. Ja jeszcze nie mam :) Dzisiejszy dzień nie różnił się jakoś szczególnie od pozostałych i tylko fakt, że przesłałam dzisiaj listę nazwisk, które zostaną umieszczone na zaproszeniach przypomina o tym, że cały czas jesteśmy w toku przygotowań.
Aaaa, no i dostaliśmy dzisiaj bilety na Euro 2012!
Ps. A jednak temat ślubny cały czas na tapecie, znaczy się, ze nie olewam sobie tak całkiem, nieprawdaż? :)

czwartek, 10 maja 2012

Byle do przodu!

A dzisiaj mam taki kaprys, żeby napisać, na jakim etapie przygotowań ślubnych jesteśmy 127 dni przed imprezą :P
Jak już wiecie, mamy od dawna zaklepany termin :D No dobrze, to jest oczywiste :) Ale mamy też załatwioną już salę, zespół, fotografa i kamerzystę oraz mszę w kościele. Odbyliśmy już nauki przedmałżeńskie oraz mamy za sobą pogadankę w poradni. W sobotę zamówiliśmy obrączki. Moja suknia ślubna już się szyje, pierwsza przymiarka ostatniego dnia czerwca. Ale kupiłam już sobie stanik, który będę miała na ślubie i zaszalałam, bo od razu kupiłam niebieską podwiązkę :) Mam już zaklepaną fryzjerkę i kosmetyczkę. Noclegi dla gości też są już załatwione. Menu - także ustalone, chociaż oczywiście jest jeszcze czas, żeby je zmienić. I najważniejsze - zaproszenia mamy już zaprojektowane i właśnie jestem w trakcie ustalania szczegółów ich wydruku. Nareszcie, bo to chyba była najbardziej irytująca dla mnie kwestia :))

Nie wiem, czy o czymś zapomniałam? Tak, czy inaczej, wydaje mi się, że to, co najważniejsze i tak już mamy :) No, może poza garniturem dla Franka i alkoholem :) Ale tym się zajmiemy tak w okolicach lipca. Z innych spraw: czeka mnie jeszcze kupno butów oraz wybór fryzury, chociaż mam już jakiś pomysł. Wiem, jaki chcę bukiet, ale trzeba będzie go zamówić - podobnie jak dekorację samochodu. A właśnie - nie zamawiamy żadnych limuzyn i takich tam, szkoda nam na to pieniędzy, bo jakoś nie zależy nam na tym, żeby efektownie podjechać :) Ale możliwe, że i tak się uda. Koledzy Franka bardzo interesują się samochodami i mają jakieś wypasione fury. Jak dobrze pójdzie, do ślubu podjedziemy srebrnym BMW. Do tego kabrioletem (niech tylko nie pada!) A jak nie, to pojedziemy samochodem moich rodziców :)
Musimy zorganizować jeszcze czekoladki z podziękowaniem dla gości, winietki na stół, zawieszki na alkohol oraz coś dla rodziców i dziadków. W tym tygodniu zainteresujemy się też kursem tańca! Piosenkę na pierwszy taniec chyba mamy już ustaloną, ze wskazaniem na "chyba" :)
Pewnie zapomniałam jeszcze o całej masie drobiazgów, ale to wyjdzie w praniu :) A tymczasem, myślę, że całkiem sprawnie nam to idzie.

wtorek, 8 maja 2012

ZBZikOWAŁAM

Są takie rzeczy, na które czeka się zawsze długo, mając jednocześnie świadomość, że są chwilowe i na następne ich pojawienie się trzeba będzie znowu długo czekać - na przykład rok. Niektórzy czekają na pierwszy śnieg albo truskawki. Na Wigilię i rocznicę ślubu. Ja czekam między innymi na dzień moich urodzin, święta Bożego Narodzenia, na sezon na słonecznik, czy zielony groszek. I na bez!



Pojawia się zawsze w maju, kiedy wiosna jest już w pełni. Pokazuje się zazwyczaj nagle, oszałamiając swym pięknym zapachem. A gdy już go raz poczuję, nie mogę się od tego zapachu uwolnić, choć to całkiem przyjemna niewola :) Chodzi za mną wszędzie. W dodatku nagle wszędzie dostrzegam w pełni rozkwitnięte fioletowe lub różowe kiście bzu. I zaczynam chorować! Na bez właśnie! Chcę go mieć! Muszę go mieć! Chcę na niego patrzeć i chcę go wdychać.
W tym roku dopadło mnie w piątek, kiedy wracałam późnym popołudniem do Poznania. Prześladował mnie nie tylko ich zapach ale i widok Po drodze mijałam miasta i wioski, pola i łąki, lasy i sady. I co chwilę w oczy rzucał mi się krzew pięknego bzu. Wszyscy mają bez, tylko ja nie mam! -myślałam sobie. I kombinowałam, skąd by tu sobie te kwiaty wytrzasnąć? Kiedy przyjechałam do Poznania, ze zdumieniem spostrzegłam, że przy naszym parkingu rosną trzy bzy! Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć? Aszzz to sprytne kwiaciory, zakwitnąć wtedy. gdy mnie nie ma...



W każdym razie, w mojej głowie narodził się szatański plan - wysłać Franka ciemną nocą, niech mi utnie trochę! Drzewka niespecjalnie bogate były i być może już z lekka ogołocone przez innych? Plan dojrzewał, a tymczasem w sobotę mieliśmy kilka spraw na głowie i pół Poznania do objechania w celu załatwienia tychże. I wyobraźcie sobie, że dosłownie na każdym kroku widziałam bez! Jak nie rosnący, to stojący w jakimś wazonie! Albo wieziony w koszyku pewnej pani. Albo wniesiony przez inną panią do autobusu! Biedy Franek, który za każdym razem musiał wysłuchiwać moich żali, że JA NIE MAM A ONI TAK!
Kiedy już wszystko było załatwione, pojechaliśmy na działkę do frankowych rodziców. Oprócz nich zastaliśmy tam jeszcze babcię. Siedzieliśmy tam do wieczora, spędzając bardzo przyjemnie czas na piwkowaniu i rozmowie. Było nas pięcioro i pies, więc spokojnie zmieściliśmy się w jeden samochód i Pan Tato po kolei wszystkich odstawiał do domu. Na pierwszy ogień poszła babcia. Wjeżdżamy na babci podwórko, a tam co? BEZ! Nie wytrzymałam i jęknęłam do Franka, że prześladuje mnie dziś ten kwiat, na co Pani Mama odparła, że mogę go sobie zerwać, bo to babci drzewa są! A babcia jeszcze dała mi sekatorek! Moja cierpliwość i jojczenie zostały wynagrodzone! O, proszę bardzo: MAM I JA!



A wiewióra jaka zadowolona! (pamiętacie Wiewiórę? :))





piątek, 4 maja 2012

W podróży służbowej

Notka powstała już w połowie kwietnia - również w pociągu. A potem o niej zapomniałam. Czas więc ją opublikować z tym poślizgiem, zanim się całkowicie przeterminuje :)

Życzyłyście mi ostatnio częstszych delegacji. No to właśnie wracam z kolejnej. Ale coś w tym jest, że te moje wyjazdy służbowe są blogowo owocne, bo jadąc rano do Warszawy napisałam już dwie notki :) Tym razem zabrałam ze sobą zarówno książkę jak i nowy numer Business English, ale teraz czytanie jakoś mi nie idzie. Zmęczona jestem po prostu. Musiałam wstać po piątej, żeby przed siódmą wsiąść w pociąg. Później praca. Tym razem przyjechał do nas informatyk z Anglii, więc znowu miałam okazję popracować trochę w języku angielskim. Wszak specjalnie mnie z tego Poznania targali, żebym przedstawiła sytuację z mojego punktu widzenia, jako specjalisty od kontrolingu :) Kiedy Anglik usłyszał moje pierwsze pytanie, przyznał, że już w samolocie się zastanawiał nad tym zagadnieniem, bo wiedział, że mu będę o to głowę suszyła :) Na szczęście cosik się udało zaradzić.

Czas upłynął mi dzisiaj bardzo szybko. Miałam co prawda chwilę dla siebie, co potwierdzić może Flo., która akurat w tym samym momencie była równie zajęta jak ja :) Mogłyśmy więc wymienić mailowo parę uwag. Ale później już tylko praca i praca :) I kolacja.

Poszliśmy do znajdującej się obok naszego biura restauracji Magdy Gessler. Ten blog nie jest blogiem kulinarnym, więc recenzji się proszę nie spodziewać :) Napiszę tylko, że to nie do końca moje klimaty – nie przepadam za taką atmosferą snobizmu, w przypadku jedzenia również. Często na tych służbowych kolacjach jem rzeczy, których w normalnych okolicznościach do ust bym nie wzięła, a więc zawsze to jednak jakieś doświadczenie :) Na szczęście jeszcze nie trafiłam jakoś tak bardzo fatalnie. W każdym razie ja jednak wolę proste, tradycyjne dania bez udziwnień i eksperymentów. Ale na taką okazję pozwoliłam sobie zamówić dziś rosół oraz sałatkę w której skład wchodziły trzy rodzaje sałat, rostbef a także truskawki i granaty :) Bałam się trochę, ale przyznać muszę, że to było ciekawe połączenie i smakowało całkiem dobrze (nie zmienia to jednak faktu,że generalnie wolę się wybrać na pizzę, zwłaszcza, że za cenę tej sałatki zjadłabym przynajmniej dwie :P). Niestety musiałam szybko wiosłować sztućcami, bo konsultacje z Anglikiem trochę nam się przeciągnęły i musiałam się spieszyć, żeby zdążyć na pociąg, który zawiezie mnie z powrotem do Poznania w porze w miarę przyzwoitej. Dostałam więc swoje danie jako pierwsza i starałam się ignorować spojrzenia kibicujących mi współpracowników i przełożonych :)

Aaa, no i ważna rzecz poruszyłam dzisiaj wreszcie temat mojego jesiennego urlopu. A temat ten ściśle wiązał się z innym, mianowicie moim zamążpójściem, o którym w mojej firmie jeszcze nie słyszeli :) No więc efekt jakiś tam wywołałam, bo Finansowy aż przerwał rozmowę z Anglikiem, myśląc że się przesłyszał, ale szczęki z podłogi nikt nie zbierał :) Ogólnie odzew raczej pozytywny chociaż może bez specjalnego entuzjazmu, co mnie raczej cieszy, bo nie chciałam z tego robić „issue” jak to się u nas mówi w żargonie :P Grunt, że możemy z Frankiem podróż poślubną sobie planować.

Wtopę oczywiście na koniec też zaliczyłam, bo po jedzeniu, stwierdziwszy, że taksówka czeka na mnie już od 10 minut zerwałam się z miejsca, pożegnałam ze wszystkimi, wyraziłam, żal, iż nie mogę im dłużej towarzyszyć przy biesiadzie i energicznie stukając obcasami ruszyłam ku wyjściu. Znaczy się tak myślałam, bo w połowie drogi zorientowałam się, że się zgubiłam i skręciłam nie tam gdzie trzeba. Dopiero kelner mnie wyprowadził na prostą:D Na szczęście restauracja świeciła pustkami, więc świadkami mojego obciachu, nie licząc mojego wybawcy, były tylko osoby mi towarzyszące (no co?, no pewnie, że się śmiały, a ja razem z nimi, choć głupio mi było, no ale cóż innego mi pozostało?:P) oraz jakaś para.

I wybierz się tu Buraku do Stolycy! :)

środa, 2 maja 2012

Witaj maj!

Zdecydowanie potrzebowałam tych wolnych dni... Ostatni urlop miałam we wrześniu. Kolejny szykuje się w październiku. Do tego czasu może wyjedziemy na jakiś lipcowy przedłużony weekend, ale dłuższy urlop zarezerwowalismy sobie na jesień, kiedy to wybierzemy się w podróż poślubną. A odpoczywać trzeba. Nawet osoby, które tak bardzo jak ja lubią swoją pracę, potrzebują chwili wytchnienia :) Cieszę się więc, że tak się fajnie w tym roku złożyło. Dziewięć dni laby! :)

Mogę tylko Franka pożałować, bo on niestety musi się trochę w pracy przemęczyć. Ale nie do końca! Franek dziś zadzwonił całkiem podekscytowany i zadowolony. Zapomniałam się Wam pochwalić, że zdał egzamin wewnętrzny w Zielonej Firmie! (zdał najlepiej z całej grupy ;))Teraz może już jeździć wszystkim autobusami - łącznie z przegubowcami. I właśnie od maja dostał nowy grafik - cieszy się, że ma nowe linie, czasami wygodniejsze. I że pozbył się raz na zawsze znielubianej przez niego linii 84 (chociaż przy ostatnim kursie prawie łezka mu się w oku zakręciła ;)) Więc nie boleje jakoś specjalnie nad tym, że musi pracować. Weekend za to będzie miał wolny i spędzimy go najprawdopodobniej razem, bo wrócę do Poznania.
A tymczasem ja, jak już wczoraj wspomniałam, regeneruję swoje siły na słońcu. Za chwilę znowu wybieram się na działkę. Ale muszę przyznać, że nie tylko o ten wypoczynek chodzi, ale także o sentyment do tego miejsca... Kiedy się tam wybieram tylko z psem, w normalny pracujący dzień, gdy nie ma ludzi pracujących na sąsiednich ogródkach, kiedy jest cisza i spokój, przypomina mi się na przykład przełom maja i czerwca 2004 roku. Wtedy to chodziłam na naszą działkę i przesiadywałam tam aż do popołudnia, ucząc się do matury ustnej z niemieckiego, a później przygotowując się do egzaminów wstępnych na studia. To był fajny czas. Poczucie, że skończył się jakiś etap w moim życiu, oczekiwanie na coś nowego... I ta błogość wywołana tym, że już nic nie muszę (to, oczywiście przyszło już po egzaminach ;)).
Przypominają mi się także wakacje 2005. Ostatnie beztroskie wakacje, chociaż oczywiście wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam :) Przyjechałam po pierwszym roku do Miasteczka i delektowałam się czasem wolnym i piękną pogodą. I znowu - zabierałam Rokusia, książkę i zaczytywałam się w niej na świeżym powietrzu, wśród zieleni. Później zaczęłam pracować i każdy kolejny wypad na ogródek w takich okolicznościach wywołuje we mnie uczucie nostalgii.

***
Oj, fajnie tak sobie odpocząć. Fajnie jest móc się zagubić nieco w czasie, stracić orientację - nie wiedzieć, jaki dziś dzień tygodnia. A to dopiero (a może jednak "już"?) półmetek.
Do tego skończył się nareszcie kwiecień. Niektóre z Was wiedzą, ze jakoś nie lubię tego miesiąca, bo zawsze dopada mnie wtedy jakiś dołek. Myślałam, że w tym roku mnie to ominie, ale niestety. Nie wszystko się układało tak jak trzeba, pojawiło się trochę zawirowań w różnych sferach życia, więc miałam średnie samopoczucie, ale na szczęście się poprawiło. A teraz, gdy przyszedł maj, jestem pełna nadziei, że teraz będzie tylko coraz lepiej. Kocham wiosnę :) Kocham tę świeżą zieleń, ciepło, słońce, kolorowe kanapki... :) I świadomość, że przede mną jeszcze przynajmniej pięć pięknych miesięcy. A jak jesień będzie kolorowa, to sześć.

Poza tym, cieszy mnie to chwilowe rozstanie z Frankiem, bo jak wiecie, lubię kiedy mamy okazję trochę się za sobą stęsknić. Chociaż czasami, niektóre rytuały mogą pozostać niezmienione, nawet gdy nie jesteśmy razem ;) Na przykład wczoraj, kiedy oglądałam Na Wspólnej...
W domu zazwyczaj jest tak, że oglądamy razem, a w przerwie na reklamy, idę się kąpać. Czasami nie zdążę wyjść z łazienki przed drugą częścią, a wtedy Franek wali ręką w ścianę (łazienka sąsiaduje z pokojem w którym mamy telewizor) i krzyczy: "Na Wspólneeej!" a ja wychodzę. Wczoraj tuż po reklamach otrzymuję smsa od Franka: "Puk, puk. Na Wspólnej!"


Ps. Bardzo proszę wyjadaczy blogspotowych oraz tych, ktorzy czują się technicznie zaznajomieni z tym portalem o zajrzenie TUTAJ.

wtorek, 1 maja 2012

Rozpoczęcie sezonu

Jak wiadomo, przełom kwietnia i maja to najlepszy czas na rozpoczynanie różnych sezonów :) Sezon grillowy, sezon letnich ubrań, sezon rowerowy, sezon "opaleniowy", sezon wodny - słowem, sezon wiosenny albo wręcz wiosenno-letni :)
My w ostatni piątek rozpoczęliśmy sezon balkonowy! Po raz pierwszy w tym roku powiesiłam pranie do wyschnięcia na balkonie. Ale to jeszcze nic - nareszcie wieczorem wytargaliśmy fotele i usiedliśmy sobie na nich słuchając muzyki i popijając - ja czerwoną herbatę, Franek piwo. W dodatku byłam już wykąpana - jak to fajnie usiąść sobie na powietrzu w piżamie i wklepywać w siebie różne pachnące kremy. Radio w tle sobie grało, a my rozmawialismy.
Bardzo lubię ten nasz balkon. Nie raz gościłam na nim swoje koleżanki, jeszcze częściej przesiadujemy tam z Frankiem. A najczęściej siadam sama w fotelu i czytam lub się opalam (to w części porannej dnia, bo balkon wychodzi nam na wschód) W zeszłym roku na balkonie właśnie uczyłam się do egzaminów na podyplomówce. Świeże powietrze jednak dobrze działa na człowieka.
Przełom kwietnia i maja to również otwarcie sezonu działkowego. I nie mam na myśli prac ziemnych ;) bo te mnie nie dotyczą z racji tego, że swojego kawałka gruntu nie posiadam. Mogę co najwyżej pomagać w tych pracach, ale prawda jest taka, że najczęściej na działce moich lub Franka rodziców zjawiam się w weekend, w celach rekreacyjno-wypoczynkowych. (chociaż dzisiaj zdaje się jest jakiś kawałek do wyplewienia ;))
Oj jak ja lubię się tak na leżaczku wyłożyć w słońcu. Błogo mi wtedy - zwłaszcza, gdy wokół cisza i słychać tylko ptaki, owady i szum drzew.
Nigdy nie marzyłam o własnym domu, wręcz przeciwnie - nigdy nie chciałam i nie chcę mieszkać w domu i jedynie mieszkanie biorę pod uwagę. Ale zdecydowanie chciałabym mieć działkę, taki zielony kawałek, do którego mogłabym pojechać na weekend albo w słoneczne popołudnie (chociaż przy moich godzinach pracy to raczej nierealne) i delektować się świeżym powietrzem, słońcem, atmosferą...

A tymczasem korzystam z działki w Miasteczku. Tak mi się fajnie złożyło, że calutki tydzień mam wolny od pracy, wystarczy, że jestem pod służbowym komputerem. Franek niestety pracuje, więc żeby uniknąć samotnego siedzienia w poznańskim domu, wyjechałam. Codziennie biorę książkę, leżak i psa i korzystam na działce z tej pięknej majowej pogody, której natura nam przez kilka ostatni lat skąpiła! Wracam w piątek, kiedy to Franek będzie rozpoczynał swój wolny (choć już nie długi) weekend. I wtedy zdaje się skorzystamy z dobrodziejstw działki jego rodziców. A jak nie wyjdzie... to przecież mamy jeszcze mój ulubiony balkon! :)