*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 30 września 2013

Poznański weekend

Weekend mieliśmy poznański, co równa się towarzyskiemu :)
Przyjechaliśmy w piątek przed ósmą, przy fatalnej aurze, bo choć wyjeżdżaliśmy ze słonecznej Warszawy, to Pyrlandia przywitała nas paskudnym deszczem. Franek wysadził mnie pod klatką Doroty i Juski. Poszłam do nich "na chwilę", bo chciałam Dorocie coś przekazać, ale była tam jeszcze jedna nasza wspólna koleżanka, Juska zapytała, czy mam ochotę na browarka i oczywiście z chwili, zrobiło się kilka godzin :) Zrobiłyśmy sobie sabat ogólny i w podgrupach :) Chwilami siedziałyśmy wszystkie razem, innymi momentami dzieliłyśmy się na pary i tak rozprawiałyśmy o wszystkim i o niczym dwójkami. Franek całkiem rad był z takiego stanu rzeczy, bo mnie zostawił pod jednym blokiem, a później zaparkował kawałek dalej, zaniósł nasze klamoty do rodziców i od razu umówił się z kolegami. Czekał tylko na informację, czy idę z nim. Pozwoliłam mu więc na męski wieczór :) I tym sposobem piątkowego wieczoru rozpierzchliśmy się bardzo szybko, a separacja skończyła się dopiero w okolicach północy, kiedy to umówiliśmy się na osiedlowej ławeczce na którą Franek przydreptał z bloku B, ja z bloku E i oboje udaliśmy się w kierunku bloku A.

Sobotnie przedpołudnie spędziliśmy na totalnym nicnierobieniu. Wylegiwaliśmy się po prostu na łóżku (choć pościelonym, bo nie lubię kiedy pierzyny cały dzień są rozbebeszone, jakoś tak nie mam wtedy przyjemności kłaść się w nie z powrotem wieczorem:)), oglądając głupoty w telewizji, drzemiąc lub czytając. Aż nastała pora obiadowa. Na obiad zostaliśmy zaproszeni do szwagra, jego żony i dziecka, które to jest chrześniaczką Franka. 
Z Chrześniaczki nareszcie coś wyrosło - w takim sensie, że da się cokolwiek z nią robić :) Średnio wiem, co robić z dziećmi, które nie skończyły jeszcze półtora roku, bo niekumate to jeszcze za bardzo (przynajmniej z perspektywy osoby, która je widzi z doskoku), a nie należę do tych cioć, co to się nachylają nad wózeczkiem sypiąc uśmiechami i wpadają w euforię widząc niemowlaka. Więc zazwyczaj obecność takich dzieci całkowicie ignoruję (ryzykując rzecz jasna obrazę majestatu przewrażliwionych rodziców :P  - na szczęście nie wszyscy tacy są:)). Co innego te starsze, chodzące już albo nawet próbujące mówić. Zwłaszcza, jak mają fajne zabawki! Bawić to ja się lubię, więc ledwo zjadłam, odeszłam od stołu i zniżyłam się do poziomu podłogowego. A tam klocki, zwierzątka, piłki, autka! O tak, to już się z Chrześniaczką dogadałam, choć każda w swoim języku! Franek pozostał przy stole prowadząc poważną konwersację, ale nie mam pojęcia o czym. Ja tam się bawiałam. Ku mojemu zdumieniu nawet szwagierka przestała w pewnym momencie śledzić każdy mój krok (dotychczas widziała mi się jako jedna z najbardziej przewrażliwionych mam, jakie znam - nawet babci dziecko oddawała z wahaniem ;)) i mogłyśmy z Chrześniaczką szaleć. Niechętnie przyznam się, że choć przecież - jak doskonale wiecie - jestem osobą rodzinną, to wizyty u frankowego brata czasami traktowałam jak bardziej obowiązek i wychodziłam ze spotkań z nimi trochę znudzona. Na szczęście nie tym razem. Naprawdę mi się podobało :D

Wyszliśmy na tyle wcześnie, żeby spotkać się jeszcze z kolegami. Miało być szybkie piwko na ławeczce (choć zimno było bardzo!), ale zachciało nam się pograć w rzutki i poszliśmy do pubu. Graliśmy cztery razy i powiem Wam, że Frankowscy wymiatają - jedna moja i dwie frankowe wygrane :) I ostatecznie znowu wróciliśmy do domu w okolicach północy, a miało być krótko!
Niedziela była już spokojna, grzeczna i rodzinna - a do Podwarszawia wyruszyliśmy już o 17tej. 
Nie ma innej opcji, jak uznać ten weekend za absolutnie udany i wbrew pozorom, wcale się nie zmęczyliśmy tymi spotkaniami. My chyba po prostu to lubimy :)

Dziś za to mam nastrój pod tytułem "bez kija nie podchodź" i to zupełnie bez powodu. Nie szukam pretekstu - że okres, że nie ma okresu, że chłop, że baba albo za słona zupa. No po prostu wiem, że takie dni czasami się zdarzają i trzeba je przeżyć, choć zła jestem, że mi się przytrafił. Na szczęście nie należę do osób, które wyżywają się na otoczeniu (przynajmniej na elementach ożywionych, bo kilkoma nieożywionymi to sobie dzisiaj już rzuciłam), więc jak na razie nikt  się nie zorientował.

czwartek, 26 września 2013

Nauczyłam się...

Jutro upłynie dokładnie sześć tygodni odkąd Franek na stałe przyjechał do Podwarszawia.
Prawdę powiedziawszy, mam wrażenie, jakby to było wieki temu! :) Prawie już zapomniałam, jak to było przed (ale tylko prawie ;)). A przede wszystkim bardzo szybko całkowicie oswoiłam się z tym, że on już jest ze mną. Wspólna codzienność wydaje mi się taka zwyczajna i zupełnie naturalna. I chyba prawidłowo, bo przypuszczam, że tak właśnie powinno być ;))
Fajne jest to zasypianie i budzenie się razem - tym bardziej, że teraz, kiedy Franek pracuje w regularnych godzinach zawsze kładziemy się razem (chyba, że w weekend on jeszcze chce posiedzieć, a ja wymiękam, lub na odwrót ;)) przed 22 i budzimy się o 6. 
Wspaniale jest wracać do domu i mieć podany obiad! Bo ze względu na to, że Franek kończy przede mną, zazwyczaj to on gotuje - a jeśli nawet ja przed pracą coś zrobię, to i tak on podaje do stołu :)
Fajnie jest razem oglądać "Na Wspólnej" w internecie, komentować, śmiać się razem. Fajne jest nawet to, gdy każde zajmuje się swoimi sprawami, ale jesteśmy obok siebie i od czasu do czasu można sobie pokazać język na przykład :P Albo przybić piątkę ;) Ot, takie mamy odruchy :)
Jeździmy razem na zakupy, razem sprzątamy, wspólnie planujemy weekendy.
To wszystko stanowi naszą piękną małżeńską codzienność, której nie da się niczym zastąpić.

Ale! Chciałam powiedzieć, że jest kilka rzeczy, które wspominam z sentymentem i chwilami nawet jakby mi ich brakuje :) Na przykład miłych smsów i telefonów w ciągu dnia. Teraz Franek nie może dzwonić, dzwoni dopiero jak wraca. A to jednak nie to samo :) Albo tych naszych weekendowych spotkań. Tej radości, kiedy się spotykaliśmy po kilku dniach niewidzenia się. Lubiłam wsiadać w piątkowe popołudnie w Polskiego Busa ze świadomością, że na drugim końcu linii będzie czekał na mnie Franuś :) Poza tym miałam jednak dużo więcej czasu dla siebie :P Na przykład ćwiczyłam codziennie - a teraz już tylko co drugi dzień, bo często wspólne zajęcia są bardziej absorbujące i już mi nie wystarcza czasu :) Czasami po prostu tęsknię za tymi momentami, kiedy byłam sama - w takim sensie, że przynosiły one też pozytywne odczucia.

Oczywiście absolutnie nie oznacza to, że chciałabym do tego wrócić :) Jeśli miałabym decydować, to zdecydowanie wybrałabym wspólne życie! Na dłuższą metę w związku na odległość nie mogłabym funkcjonować, ale chciałam przekazać, że jako rozwiązanie tymczasowe (nawet jeśli chwilowo końca nie widać) , to wcale nie jest takie straszne.

I tu dochodzę do sedna. Napisałam kiedyś notkę "Muszę się nauczyć...". I dziś z dumą - bo jestem z siebie naprawdę dumna, jeśli chodzi o tę kwestię - mogę stwierdzić, że się nauczyłam! Nauczyłam się samotności :) Jako że jestem osobą dość niezależną, bardzo doskwierała mi świadomość, że mogłabym być całkowicie uzależniona od obecności drugiego człowieka. Że nie potrafiłabym dobrze funkcjonować i cieszyć się życiem, gdyby sytuacja zmusiła mnie do spędzania czasu tylko we własnym towarzystwie. Los poddał mnie próbie i okazało się, że przeszłam przez nią  wzorowo, że tak nieskromnie przyznam :D Na początku przerażaniem napawała mnie świadomość, że nie dość, że jako świeżo upieczone małżeństwo będziemy musieli się rozstać, to jeszcze sama będę musiała mierzyć się z nową sytuacją! W nowym mieście, w nowym mieszkaniu, z nowymi obowiązkami w pracy, bez znajomych i rodziny. Ale już od pierwszego dnia okazało się, że nie będzie tak źle! Wiedziałam o tym od pierwszej chwili, gdy zostałam sama, bo po prostu miałam w sobie ogromną pogodę ducha :) Wracanie do pustego domu albo samotny weekend, gdy akurat nie mogliśmy się spotkać, wcale mnie specjalnie nie dołowały, a wręcz wywoływały we mnie również pozytywne uczucia. Doskonale czułam się w swoim własnym towarzystwie. Nigdy się nie nudziłam. Zawsze znalazłam sobie jakieś zajęcie i dni upływały mi szybko. Oczywiście zdarzały się też gorsze chwile, ale tak dokładnie pamiętam tylko trzy :) A obniżenie nastroju jest czymś normalnym, niezależnie od tego, czy jest się samemu, czy z meżem. I tak wiele osób, które mnie dobrze znają, mówiły, że są ze mnie dumne, że tak sobie radzę :)

Przeprowadzka Franka była w zasadzie trochę niespodziewana. Mieliśmy w planach, że dopiero jesienią pomyślimy o tym, czy nie powinien się już przenieść. Ale praca się znalazła, więc wszystko potoczyło się dość szybko i niespodziewanie. I tym sposobem jesteśmy znowu razem i bardzo z tego powodu jesteśmy radzi :) Ale cieszę się, że miałam okazję pomieszkać, pożyć trochę sama i zobaczyć jak to jest. Stwierdzić, że lubię swoje towarzystwo, że potrafię całkiem przyjemnie spędzać czas w samotności a także, że potrafimy dbać o siebie również na odległość, że fajnie jest czasami się za sobą stęsknić i cieszyć swoim towarzystwem, gdy jest już nam dane. Uzyskanie świadomości, że jesteśmy ze sobą, bo tego chcemy, bo naprawdę łączy nas uczucie a nie tylko przywiązanie i strach przed samotnością była dla mnie bardzo ważna. Ja wiem, że to się może wydawać oczywiste, ale być może po prostu potrzebowałam takiego potwierdzenia :) Wiele znaczy dla mnie fakt, że spędzamy razem czas bo tego chcemy, ale jednocześnie każde z nas potrafi zająć się swoimi sprawami bez szkody dla naszego związku - że mogę zrobić coś, wyjść gdzieś, sama, a jeśli tego nie robię, to dlatego, że nie chcę, a nie dlatego, że nie mogę albo nie potrafię :) Niektórym to po prostu nie jest potrzebne, wystarczy, że mają drugą połówkę, jak najbardziej to rozumiem, ale mnie czasai po prostu potrzeba odrobiny takiej niezależności i odrębności.

Nie chcę być zrozumiana źle - dlatego jeszcze raz podkreślę, że absolutnie nie chodzi mi o to, że pragnę samotności, że wolę być sama albo potrzebuję czasami odpoczynku od towarzystwa własnego męża :) Absolutnie spełniam się we wspólnym dzieleniu codzienności i nie oddałabym tego. Ale dobrze było dowiedzieć się czegoś o sobie i fajnie mieć świadomość, że sama też potrafię dać sobie radę i że ten rodzaj pozytywnej samotności jednak oswoiłam, na czym tak bardzo kiedyś mi zależało :))

Rozpisałam się, ale myśli popłynęły mi wartkim strumieniem, gdy tylko zaczęłam się nad tym zastanawiać :)
A na koniec dodam jeszcze, że jest też jedna zła strona tego, że jesteśmy razem :) Kiedy byłam tu sama, wszystko nosiło większe znamiona tymczasowości i nie doskwierało mi tak to, że nie wiedziałam co będzie dalej. Teraz, gdy Franek już jest obok, chciałoby się dążyć do tej pełnej stabilizacji, zrealizować kilka celów, pójść o krok dalej. Niestety niepewna sytuacja, która cały czas nas trzyma w szachu uniemożliwia nam wiele ruchów i decyzji. To powoduje smutek i frustrację, którym staram się nie poddawać i o których staram się nie myśleć, ale nie zawsze się to udaje.
Na razie mamy jedną naprawdę dobrą wiadomość! Zielona Firma anulowała zobowiązania, które Franek miał wobec niej w związku z wcześniejszym rozwiązaniem umowy o pracę! :)) Okazało się, że pracują tam ludzie a nie automaty, którzy potrafią wysłuchać i rozpatrzyć sytuację, wziąwszy pod uwagę wyjątkowe okoliczności. Jesteśmy do przodu o ładny kawałek pieniądza :) 
Czekamy więc na kolejne wieści... Frankowi kończy się już umowa na okres próbny w nowej pracy i nie wiemy co dalej.

wtorek, 24 września 2013

Bawełniana

No to mamy za sobą już pierwszy rok (i kilka dni:)) małżeństwa. Jaki był ten rok? Cóż, na pewno bardzo burzliwy - jeśli chodzi o całe nasze życie. Choć na początku wydawało się, że będzie sielsko i po powrocie z błogiej podróży poślubnej będziemy mogli zająć się wiciem jakiegoś gniazda (czyt. szukaniem mieszkania), wszystko nam się skomplikowało. Jednym słowem stabilizację szlag trafił.
W zasadzie możemy się tylko ogromnie cieszyć, że to w zeszłym roku braliśmy ten ślub :P W tym trudno byłoby sprawnie zaplanować część spraw, skoro przez kilka miesięcy nawet nie mieszkaliśmy razem. W dodatku nie moglibyśmy się cieszyć tym dniem tak, jak to było rok temu, bo bardzo dużo problemów nam się na głowę zwaliło. Poza tym niektórzy nasi goście zostali dotknięci bardzo przykrym wydarzeniem, jaką jest śmierć bliskiej osoby :( Nie mogliby się bawić na naszym weselu - o ile w ogóle by na nie przybyli. A w dodatku wrzesień w tym roku jest brzydki, deszczowy i zimny! :) To tylko dowodzi tego, że wszystko w życiu ma swój czas.
Wracają jednak do tego roku: można powiedzieć, że przeszliśmy prawdziwy chrzest bojowy jeśli chodzi o pierwsze wspólne małżeńskie decyzje i problemy. Wygląda na to, że to jeszcze nie koniec, ale dotychczas spisaliśmy się całkiem nieźle. Cały czas trzymamy się razem :) Przetrwaliśmy nawet trzymiesięczną separację, która okazała się bezbolesna (a nawet wspominam ten czas z lekkim sentymentem :P). 
Miałam kilka okazji, aby przekonać się, że Franek zrobi dla mnie wiele i że najważniejsze jest dla niego, abyśmy byli razem, niezależnie od okoliczności. Dość powiedzieć, że dla mnie (i dla wspólnej przyszłości) zrezygnował z dobrej, lubianej pracy i z miasta, w którym się urodził i w którym przeżył trzydzieści lat. Poza tym, mimo, że w wielu kwestiach mamy różnicę zdań, okazuje się, że ostatecznie stanie za mną murem, broniąc mojej racji przed członkami swojej rodziny na przykład. 
W naszym życiu wiele się po ślubie zmieniło - choć niekoniecznie ze względu na sam ślub. Czy nasz związek się zmienił? Już krótko po uroczystości pisałam, że zmieniło się wiele. Nie da się tego nawet opisać, ale relacja między nami zdecydowanie nabrała jakiegoś innego wymiaru. Głębi, magii... naprawdę trudno to nazwać. 
Zastanawiam się, skąd biorą się te wszystkie opowieści o tym, jak po ślubie wszystko zmienia się na gorsze? U nas jest zupełnie na odwrót. Mam wrażenie, jakbyśmy nigdy się tak nie kochali, jak teraz :) Jakbyśmy nigdy nie byli tak blisko. Nigdy nie byliśmy dla siebie tak ważni, jak od czasu ślubu. Wszystko mamy teraz wspólne - i nie chodzi mi o samochód, czy garnki, a o plany, problemy, oczekiwania, nadzieje... Wspólne podejście do życia :) Przed ślubem niby było tak samo, ale jednak odczuwaliśmy to trochę inaczej. Jednak symbol małżeństwa ma dla nas ogromne znaczenie.
Oczywiście kłócimy się, jak zawsze :) Nie bylibyśmy sobą, gdyby tak nie było :) Ale nasze kłótnie są zdecydowanie inne, niż kiedyś. Nigdy nie są ostateczne :P Możemy się pokłócić o jakiś drobiazg i boczyć się na siebie, ale żadne foczenie się, czy spór nie przesłoni tego co jest najważniejsze. Wiemy, że to chwilowe, więc nadal ustalamy codzienne sprawy i to pozwala nam wrócić do równowagi. Nie ma cichych dni, obrażania się, dzikich awantur :)
Myślę czasami nad tymi wszystkim drobiazgami i prozaicznymi sprawami, które załatwiamy razem, a których nie załatwia się nigdy z nikim innym, bo są zbyt osobiste. Niby błahostki, a jak wiele mówią o relacji między nami. O tym, że nie mamy przed sobą absolutnie żadnych tajemnic, nie ma między nami skrępowania, wstydu, tematów tabu. Wiele jest osób, które są mi bardzo bliskie, które znają mnie od podszewki, wiedzą jaka jestem, znają moje słabości. Ale nie ma na świecie drugiej takiej osoby, która wiedziałaby o mnie tyle, co Franek. Dorota, czy moja mama może są blisko ;), ale to jednak nie to samo. 
Myślę też o tym, jak wiele musieliśmy przejść razem, żeby znaleźć się w tym punkcie. Nie odpuściliśmy nigdy, walczyliśmy o nasz związek, nie poddawaliśmy się nawet w czasie kryzysu i to wszystko bardzo nas zahartowało. Ale najważniejsze jest to, że nasze uczucie rozkwitło z czasem, nie spowszedniało. Nie mogłabym powiedzieć, że tęsknię za naszymi początkami. Bo nie tęsknię :) Uważam, że teraz jest sto razy lepiej. Czuję się bardziej kochana i bardziej zakochana niż na początku.
Nie twierdzę, że jesteśmy parą idealną albo że któreś z nas jest ideałem, ale z mojego punktu widzenia jest idealnie ;) W takim sensie, że nie wyobrażam sobie, że mogłoby być lepiej i nie chciałabym niczego zmieniać, nawet tych rzeczy, które czasami mnie denerwują. Już kiedyś pisałam, że uważam, że każdy ma inną wizję ideału i że coś, co jest wadliwe dla jednej osoby, według drugiej funkcjonuje bez zarzutu. Mam takie momenty czasami, kiedy przez głowę przebiega mi myśl, jak to możliwe, że jest nam razem tak dobrze i, że nie mogłam trafić lepiej :) 
Kiedyś bałam się, że nigdy jej nie będę miała. Myliłam się, bo mam pewność, że to jest właśnie TA osoba, z którą chcę zawsze dzielić swój los. I absolutnie żadnej wątpliwości.

Starałam się bardzo, czułam ogromną potrzebę opisania tego, co myślę i czuję z okazji naszej pierwszej, bawełnianej* rocznicy. Ale i tak mi nie wyszło :) Nie da się słowami opisać tego, jak się czuję, gdy zasypiam w objęciach męża, gdy planujemy razem weekend, kiedy rozmawiamy o tym, co zjemy na obiad, kiedy ganiamy się po mieszkaniu i wydurniamy, jak wariaci, kiedy przychodzę zmoknięta z pracy, a on czeka przy drzwiach z ręcznikiem i ciepłą herbatą, kiedy oglądamy jakiś program i słysząc coś, patrzymy na siebie, wiedząc bez słowa, o co chodzi i co w danej chwili myśli druga osoba. Myślę, że wiele osób nie wie, że tacy jesteśmy i nie wie, że naprawdę nam ze sobą dobrze. Nie jesteśmy wylewni, zwłaszcza przy innych nie opowiadamy o nas, czasami wręcz sobie żartobliwie dogryzamy w towarzystwie.
A najważniejsze jest niewidoczne dla oka.

*choć niektóre źródła podają, że papierowej :)

piątek, 20 września 2013

Rocznicowy tydzień

Jak na złość, kiedy tak zajęci jesteśmy świętowaniem, w pracy porządnie się ruszyło i nie wiem w co ręce włożyć. Przychodzę rano i ani się obejrzę, mija osiem godzin.
A przecież tyle mam ostatnio do napisania i nie nadążam:)

Wczoraj wieczorem oficjalnie zakończyliśmy rocznicowy tydzień :P Nie mogliśmy nigdzie na weekend wyjechać (w sensie na przedłużony weekend, bo tak sobie planowaliśmy jeszcze gdy nie wiedzieliśmy, że Franek będzie miał nową pracę),nie mogliśmy się całkowicie w tym świętowaniu zatracić ze względu na szarą rzeczywistość, ale zrobiliśmy co mogliśmy, żeby mimo wszystko stworzyć nastrój i celebrować ten ważny dla nas czas. Udało się :)

Zaczęliśmy od soboty. W weekend w ogóle postanowiliśmy świętować w gronie najbliższych. Najchętniej zrobilibyśmy drugie wesele w tym samym składzie :P Ale wiadomo, nic dwa razy się nie zdarza... Dlatego zaprosiliśmy tylko rodziców, moją siostrę ze szwagrem, dziadka i wujka. Zarezerwowaliśmy stolik w restauracji w Miasteczku. Nie dało się w tej samej, w której mieliśmy wesele, bo odbywało się tam inne wesele, ale zorganizowaliśmy sobie miejsce w innej restauracji z tej sieci w naszej okolicy.
Całą sobotę od rana wspominaliśmy chwila, po chwili, co się działo rok temu :) Uczucie nie do opisania... O 14, czyli godzinie, o której zaczynał się nasz ślub przyjechali z Poznania rodzice Franka. Usiedliśmy sobie przy stole i łyknęliśmy po kieliszku naleweczki :) Później wszyscy się odświętnie ubraliśmy i pojechaliśmy do knajpki, w której w odosobnionym miejscu czekał na nas pięknie nakryty stół.
Posiedzieliśmy sobie tam jedząc, pijąc i rozmawiając ładnych kilka godzin :) Było naprawdę bardzo przyjemnie. Fajna była ta świadomość, że zebraliśmy się w konkretnym celu i że ten dzień nie tylko dla nas jest ważny, a nasi bliscy chcą świętować razem z nami. Na koniec Franek poszedł zapłacić, a na ciekawskie pytanie kelnera, cóż to za okazja, z dumą odpowiedział, że rocznica ślubu! :) Jak fajnie jest móc się tym pochwalić ;)
W niedzielę rano poszliśmy do kościoła i od razu na początku spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo, bo traf chciał, że mszę odprawiał nie kto inny, jak ksiądz, który udzielał nam ślubu! Ten drobiazg sprawił, że i tak szczególna dla nas msza nabrała jeszcze bardziej symbolicznego znaczenia :)
Rocznicowy dzień spędziliśmy w dość oryginalny sposób, bo... w Juraparku w Krasiejowie! :D Taki był pomysł, żebyśmy wraz z rodzicami wybrali się na jakąś przyjemną, ciekawą wycieczkę gdzieś niedaleko i padło właśnie na to miejsce :) Nie bardzo wiedzieliśmy, czego się spodziewać, bo różne opinie słyszałam na temat takich miejsc, ale Krasiejów naprawdę pozytywnie nas zaskoczył. Wbrew naszym oczekiwaniom, wycieczka nie polegała tylko na spacerze pośród większych i mniejszych sztucznych dinozaurów. Była cała masa dodatkowych atrakcji! W tunelu czasu - do którego wjeżdżało się wagonikami, a który okazał się trójwymiarowym kinem - usłyszeliśmy naukowe wyjaśnienie procesów które zachodziły na naszej planecie miliony lat temu. W innym miejscu widzieliśmy prawdziwe kości dinozaurów znalezione właśnie na tamtym terenie oraz zobaczyliśmy rekonstrukcję codziennego żywota tamtych zwierząt. Największą atrakcją jednak było chyba oceanarium :) Być może ktoś z Was wybierze się tam kiedyś, więc nie chcę zdradzać niespodzianek, ale naprawdę było tam co oglądać! Wszystko było w trójwymiarze i w zasadzie trudno uwierzyć, że to były tylko ruchome obrazy, a nie prawdziwe zwierzęta. W dodatku wszystko było zorganizowane bardzo pomysłowo i w taki sposób, żeby zaskoczyć zwiedzającego. Chętnie wybiorę się tam ponownie! Zwłaszcza, że były tam jeszcze inne atrakcje, jak np. wesołe miasteczko, plaża i kino 5D których nie zaliczyliśmy z różnych mniej lub bardziej oczywistych powodów.
Spędziliśmy tam kilka godzin i musieliśmy wracać - po drodze jeszcze obiad w restauracji, a potem pakowanie i rozjechaliśmy się w dwie różne strony :P Rodzice Franka na północny zachód, my na północny wschód. Moi rodzice zostali na miejscu ;)
W samochodzie trochę sobie z Frankiem pogawędziliśmy, jak to zwykle bywa. Lubimy jeździć samochodem w dłuższe trasy, choćby dlatego, że jest okazja, żeby porozmawiać, a w dodatku, jak już kiedyś wspominałam, nie wiedzieć czemu, Franek w aucie staje się bardzo wylewny :) Zachwycaliśmy się trochę minionymi dniami i nietypowym trochę, ale jednak udanym świętowaniem. Cieszyliśmy się, że wszystko nam wyszło. Na miejsce dojechaliśmy późno, więc w ekspresowym tempie umyliśmy się i poszliśmy spać ;)

Zgodnie z umową, przed nami były jeszcze trzy dni obchodów :P Niestety w poniedziałek i środę kończyłam pracę dopiero o 19, więc za wiele czasu nie mieliśmy, ale wystarczyło. Te dni spędziliśmy w domu. Po pracy zjadaliśmy obiad, a później odcinaliśmy się od wszystkiego i przy kieliszku wina, oglądaliśmy zdjęcia i film z wesela :) Miło było tak siedzieć trzymając się za ręce i przytulając w ciemnym pokoju i wspominać jeszcze raz to wszystko - tym razem za pomocą dodatkowego bodźca, jakim był film...
W środę oficjalnie zakończyliśmy rocznicowy tydzień  wspólną kąpielą :) 

Ostatnie dni były trochę zabiegane ze względu na naszą pracę. Poza tym dość ponure - ze względu na aurę na dworze. A jednak świętowanie bardzo nam się udało. Nie robiliśmy nic nadzwyczajnego i musieliśmy nasze obchody połączyć z przyziemną rzeczywistością dnia codziennego, ale i tak było magicznie. Wiedzieliśmy po co to robimy i z jakiego powodu i to nam wystarczyło, żeby było niezwykle ;)

Ps. Notkę pisałam przez dwa dni, stąd ewentualne nieścisłości czasowe ;)


poniedziałek, 16 września 2013

Otwarcie rocznicowego tygodnia :)


Rok temu w czwartek załatwialiśmy ostatnie ważne sprawy. Omówiliśmy z zespołem przebieg wesela, poszliśmy do księdza, pojechaliśmy do kamerzysty i sprawdziliśmy noclegi. Wieczorem moja siostra (która przecież nam śpiewała na ślubie) miała w kościele próbę z organistą i chciała, żebyśmy z nią poszli. Przystaliśmy na to chętnie...
W tym roku przybiegliśmy po pracy do domu, zjedliśmy szybki obiad i zaczęliśmy się szykować. Jest coś dostojnego w ubieraniu się, goleniu (to Franek) i malowaniu (to ja :P) z myślą o wizycie w teatrze. Może to tylko złudzenie, ale bardzo przyjemne :) Franek włożył eleganckie spodnie, koszulę i marynarkę. Ja sukienkę i szpilki. Zrobiłam makijaż, fryzurę i już mieliśmy wychodzić, gdy – ach, jakie to typowe – zauważyłam, że poszło mi oczko w rajstopach. W momencie, gdy je zdjęłam, zadzwonił mój służbowy telefon. Jedną ręką próbowałam włożyć nowe rajstopy, drugą podtrzymywałam telefon przy uchu i próbowałam się skupić na pewnym zagadnieniu z pracy. Drugie rajstopy również okazały się podarte, zaczęłam wkładać trzecie, kończąc rozmowę, bo już, już dzwonił mój drugi telefon, który z zajętego służbowego przekierował mi koleją rozmowę z pracy. Ostatecznie udało mi się ugasić pożar w pracy, włożyć rajstopy i wyjść z domu, ale przekonałam się, że wszelkie tego rodzaju sceny w filmach i serialach są z życia wzięte! :)
Na Ochotę przyjechaliśmy ze sporym wyprzedzeniem, ale po drodze był jeszcze kościół, do ktorego planowaliśmy na chwilę wstąpić. Franek poszedł do spowiedzi, a ja poszłam pogadać z Panem Bogiem. Modląc się myślałam właśnie o tamtych chwilach, o których wspomniałam na początku tej notki – zwłaszcza wieczór. Organista, moja siostra i my wdrapaliśmy się na wieżyczkę. Oni rozpoczęli próbę, my usiedliśmy w ławce. To było niesamowiete: pusty, ciemny kościół, głos mojej siostry niosący się echem po całej świątyni i nasze podekscytowane myśli, kiedy wyobrażaliśmy sobie, jak to będzie za dwa dni. Pamiętam to jak dziś! To jedno z tych magicznych, krótkich wspomnień, które zostają na zawsze...
Ale wracam do teraźniejszości. Spektakl rozpoczynał się o 19:30, zajęliśmy swoje miejsca jakieś dziesięć minut wcześniej i chłonęliśmy atmosferę małego Och Teatru. O swoich teatralnych wrażeniach napiszę kiedy indziej, bo to temat na osobną notkę. Teraz skupię się na tym, że byliśmy na spektaklu razem - po raz pierwszy. Spędziliśmy wspólnie naprawdę uroczy wieczór! Zupełnie inny niż wszystkie, więc w jakiś sposób magiczny - i o to chodziło, bo w ten sposób właśnie rozpoczęliśmy świętowanie naszej rocznicy :)
Kiedy wracaliśmy było już późno. Dzieliliśmy się wrażeniami chłonąc jednocześnie atmosferę Warszawy nocą. Chłonęlibyśmy dłużej, ale piątek to dla nas normalny dzień pracy i tak się poświęciliśmy, bo położyliśmy się spać prawie dwie godziny później niż zazwyczaj. Ale warto było! :)  

Piątek w pracy minął nam szybko - zwłaszcza, że Franek skończył szybciej, a u mnie zaczął się gorący okres, więc nie wiedziałam w co ręce włożyć. Ale o siedemnastej udało nam się wyjechać w kierunku Miasteczka. Po drodze zatrzymaliśmy się w przyjemnej restauracji, gdzie zamówiliśmy obiad, który stanowił kolejną część naszego świętowania :) Jadąc samochodem, a później jedząc wspominaliśmy ostatnie zeszłoroczne przygotowania: moją wizytę u kosmetyczki, frankowe pucowanie samochodu, ostatnie roszady przy weselnym stole, słowem dopinanie wszystkiego na ostatni guzik... 
Na koniec zamówiliśmy sobie deser w jednym pucharku i zjedliśmy go razem dwiema łyżeczkami. To było naprawdę słodkie - i nie mam na myśli samego deseru :) 
A potem wyruszyliśmy w dalszą trasę, bo w Miasteczku od następnego dnia zaczynała się część główna naszych obchodów ;)

sobota, 14 września 2013

Kto chętny? :)

Dziś od rana wspominam. Wspominam tamtą sobotę. Minutę po minucie. Pamiętam co robiłam niemal w każdej sekundzie tamtego dnia. Tamte uczucia są prawie namacalne również dziś, prawie je czuję. Jestem w tym samym miejscum, więc chwilami mam wrażenie, jakbym przeniosła się w czasie, jakbym mijała się ze wszystkimi osobami, które kręciły się wtedy po domu, a nawet z samą sobą, ubraną w białą suknię...

Na delektowanie się chwilami ślubu i wesela przyjdzie czas jutro, w dokładną rocznicę. Dziś pławię się w emocjach związanych z przygotowaniami. 
Chcecie powspominać ze mną? Chętnych zapraszam TU :)

piątek, 13 września 2013

Trzynastego

Jak tam Wasz piątek trzynastego? :)
Ja ledwo przyszłam do pracy, chciałam poprawić wystawkę i tak postawiłam butelkę, że się przewróciła, pociągnęła za sobą korkociąg, który zaczepił o kieliszek. Wszystko spadło z wysokości około 2 metrów, efekt: jedna butelka i jeden kieliszek rozbite, szkło było wszędzie, podobnie jak czerwone wino :) Ale miałam sprzątania! :)
Na szczęście wszyscy u mnie w pracy, którym musiałam powiedzieć o stracie stwierdzili, że to tylko jedna butelka i tylko jeden kieliszek i najważniejsze, że człowiek nie ucierpiał :P
Potem zepsułam mopa przy tym sprzątaniu.
W końcu wysypał się Anglikom system, co oznaczało totalne uziemienie nas na jakąś godzinę. Nie zrobiłam połowy z tego, co planowałam.
A teraz jeszcze pada deszcz a ja właśnie rowerem będę jechać do domu.

Ale co tam! Najważniejsze, że mamy tydzień rocznicowy i będziemy świętować :) Za chwilę jedziemy do Miasteczka :)

Ps. A swoją drogą jakoś w ogóle nie zauważyłam, że dziś piątek trzynastego, dopóki nie usłyszałam o tym w radio. Ale jak dobrze mieć usprawiedliwienie dla pechowego dnia :P

czwartek, 12 września 2013

Weekendowe wspomnienie i zapowiedź świętowania

Sprawa wygląda tak, że od jakiegoś czasu żyję po prostu w permanentnym stresie i lęku o to, co przyniesie przyszłość. Nie znoszę niepewności, a stabilizacja jest dla mnie równa z poczuciem bezpieczeństwa, spełnienia - a co za tym idzie, szczęścia. Dlatego, jeśli tego mi brakuje, nie czuję się najlepiej.
Na co dzień oczywiście staram się trzymać. Wiem doskonale, że zamartwianie się niczego mi nie da - ale pewnie każda z Was wie jak to jest wmawiać sobie, że będzie dobrze i nie ma co się teraz zamartwiać, a nastrój i tak nas nie słuchał. W każdym razie, staram się trzymać, ale niewiele niestety trzeba, żebym się puściła :) Wystarczy drobiazg i się sypię - i tak się stało na przykład wczoraj.
Dzisiaj jest lepiej, ale niestety obawiam się, że dopóki coś się nie wyjaśni, takie złe momenty będą się jeszcze zdarzały - bo, jak napisałam w komentarzu jednej z Was, to coś poważniejszego niż gorszy dzień. Raczej chodzi o trudny okres, w którym staram się funkcjonować. Na szczęście to puszczanie się działa też w drugą stronę :) Czyli wystarczy pozytywny drobiazg w tej ciemnej sytuacji i już jest jakoś trochę lepiej.

Tak na przykład było w weekend :) Przyjechała Dorota i zarządziła odstresowywanie mnie i Franka! Myślałam, że nie da rady, ale okazało się, że w miarę, jak wieczór upływał, mój stres się ulatniał a humor poprawiał. Mogłam się wreszcie napić :) Bo ze mną to jest tak, że jak jestem zestresowana i zdołowana, to alkohol w ogóle mi nie wchodzi, dopiero jak się wyluzuję, to mogę pić. Wypiłam więc trzy piwka, ale to było nic w porównaniu do wyczynu Franka i Doroty, a zwłaszcza Doroty :) Rano w kuchni było czternaście pustych puszek po piwie (ach, jak mi żal, że zdjęcia na potrzeby bloga nie zrobiłam :)) - moje trzy, jedenaście Franka i Doroty. Nie są pewni, jaki był rozkład, ale obstawiają 6:5 dla Doroty (chyba, że 7:4, ale to malo prawdopodobne, Franek nosił ślady większego spożycia jak na moje subiektywne oko :P)
Jak już wiecie, nocka upłynęła nam spokojnie w jednym łóżku. Franek przez chwilę się gorszył, że może nie wypada, żebyśmy tak w trójkę, ale już ścielił łóżko. Myślę, że przeważył argument, że musiałby ubrać drugą pościel dla Doroty (u nas to zazwyczaj on zmienia pościel) i jego lenistwo :P

Sobota była błogim lenistwem! Oglądaliśmy różne bzdury w internecie i podjadaliśmy: to chipsy, to żelki, to słonecznik (tak, tak, w tym roku zdziubałam ich już chyba setki, nadrabiam ubiegły :P), to pierogi ulepione przeze mnie dzień wcześniej. Pogoda była piękna, więc gdy Franek poszedł się zdrzemnąć, stwierdziłyśmy z Dorotą, że idziemy na spacer. Na co Franek się ocknął i stwierdził, że idzie z nami. Zwiedziliśmy trochę okolicę (bo nawet my z Frankiem jeszcze wszystkich kątów nie obeszliśmy), pogadaliśmy trochę, i pofilozofowaliśmy. Po powrocie znowu zalegliśmy na kanapie. 
Miałam poczytać, ale Franek z Dorotą chcieli coś oglądać. Ostatecznie puściliśmy Kac Wawę - bo słyszeliśmy, że jest to najgorszy i najgłupszy polski film, jaki kiedykolwiek nakręcono i chcieliśmy sprawdzić dlaczego. Potwierdzamy jednogłośnie opinię, ale na pytanie "dlaczego" nie da się odpowiedzieć, jest aż tak źle :) Najzabawniejsze jest to, że obejrzeliśmy cały film, ale tylko jak się naszą trójkę do kupy weźmie :P W sensie: tak się zlożyło, że jak ja oglądałam, to Dorota z Frankem spali, kiedy Dorota się obudziła, to zasnęłam ja, ale w końcu zmogło ją znowu i tylko Franek obejrzał końcówkę :D

Późnym popołudniem i wieczorem zdążyłam jeszcze ugotować rosół i zrobić pranie, a potem szykowałyśmy się z Dorotą do wyjśnia na imprezę. Franek nie dał się namówić.Ale nie protestował i poszłyśmy same :) Było fajnie, choć tym razem jakoś miałyśmy więcej ochoty, żeby posiedzieć przy barze, pogadać i poobserwować ludzi, niż bawić. Niemniej jednak potańczyłyśmy trochę też :) Ale już po pierwszej Dorota stwierdziła, że czuje się zmęczona i wychodzimy. Poszłyśmy na nocny autobus, który z Marszałkowskiej zawiózł nas prosto do Podwarszawia. 
W autobusie trochę pospałyśmy, ale na szczęście gdy usłyszałam przystanki mówiące o tym, że znajdujemy się już w Ursusie przebudziłam się i dopilnowałam, żeby wysiąść w porę. Na szczęście, bo Dorota nastawiła co prawda budzik, ale zadzwonił dopiero jak już wsiadałyśmy do taksówki, która wiozła nas prosto do domu. Franek był bardzo mile zaskoczony, gdy już przed trzecią obudziły go hałasy na klatce schodowej, a dokładnie moja czkawka i śmiech Doroty :D Myślał, że znowu wrócimy rano, więc się ucieszył bardzo na nasz widok i położył nas spać. 
Nie mam pojęcia, kiedy zasnęłam. A gdy obudziłam się po siódmej po swojej lewej stronie zobaczyłam śpiącą Dorotę, a po prawej... nikogo. Biednego Franka znalazłam w drugim pokoju. Spytałam, dlaczego sobie poszedł, a on powiedział, że my zasnęłyśmy w pół sekundy, a on nie mógł, bo Dorota zaczęła chrapać, a ja się rozpychać :D Bieedny :)
Niedziela była bardzo niedzielna, poszliśmy na spacer i do kościoła (nawet Dorota wyraziła chęć, żeby się wybrać na mszę z nami) i na kawkę do kawiarni..Po 15 Dorotka pojechała, a my z Franusiem znowu zalegaliśmy na kanapie i brakowało nam Doroty :))
Tak powinien wyglądać udany weekend :) Było dużo leniuchowania, sporo imprezowania, ale też zrobiłam kilka pożytecznych rzeczy. A przede wszystkim spędzliśmy ten czas w doborowym towarzystwie i naprawdę świetnie się bawiliśmy. Było prawie tak, jak sobie kiedyś z Dorotą obmyśliłyśymy, że będziemy mieszkać razem z naszymi mężami :P 

Ta wizyta była i mnie i Frankowi bardzo potrzebna, żebyśmy się trochę wyluzowali o pobawili. Nastrój naprawdę podskoczył nam w górę i tak się trzymał do wtorku, dopiero wczoraj było trochę gorzej, jak już wiecie.
Za to dziś mam nadzieję, że będzie tylko dobrze, bo oto rozpoczynamy "Tydzień rocznicowy" :P Tak sobie wymyśliliśmy świętowanie naszej rocznicy, która przypada co prawda dopiero na niedzielę, ale ponieważ nie załatwiliśmy sobie na te dni urlopu, świętowanie rozłożymy w czasie. Zaczynamy już dziś i na 19:30 wybieramy się do teatru!

środa, 11 września 2013

Słodko-gorzkie przemyślenia.

Dopadło mnie wczoraj - i tak jak rok temu nie mogłam zasnąć jeden jedyny raz z powodu zbliżającego się ślubu - tak wczoraj  nie mogłam zasnąć z powodu wspomnień o tamtym czasie.
Rok temu zaśnięcie uniemożliwiała mi ekscytacja i adrenalina. Tego dnia odebrałam suknię ślubną i dopinaliśmy ostatnie szczegóły. Myślałam o tym, jak będę wyglądała i w ogóle jak to będzie. Wyobrażałam sobie siebie, Franka, gości i każdą chwilę zbliżającego się dnia.
Wczoraj wspominałam - jeszcze nie ślub, ale właśnie te ostatnie dni przed. 
Nie spodziewałam się tego, wiedziałam, że będę odczuwać ogromny sentyment, ale nie sądziłam, że będzie to również smutek - wręcz bolesny.
Chwilami sobie myślę, że szkoda, że było tak idealnie, bo naprawdę mam wrażenie, że już nigdy nie będę czuła takiego szczęścia i błogości! Wczoraj to właśnie była przyczyna mojego smutku. Wprost nie mogę uwierzyć w to, jak bardzo różni się moje życie od tego, które wiodłam rok temu. Jak bardzo inne emocje mi towarzyszą. Wtedy była radość, szczęście, ekscytacja, nadzieja. Dziś królują niepokój i lekki (czasami cięższy) żal, a przede wszystkim ogromna tęsknota. Nawet nadziei już czasem brakuje. 

Dokładnie pamiętam, jak w środowy wieczór przed ślubem jechaliśmy do Miasteczka samochodem. Było ciemno, dość zimno i deszczowo. Siedzieliśmy w aucie, które wypełnione było po brzegi motylami, które po prostu nie zmieściły się w naszych brzuchach! Przez większość podróży nawet nie rozmawialiśmy - byliśmy zbyt oszołomieni faktem, że to już! Rozmyślaliśmy więc o tym osobno a chwilami dzieliliśmy się tymi przemyśleniami, głównie na temat tego, jak szybko minął ten czas oraz jakie to trudne do uwierzenia, że spotkanie kilka lat temu doprowadziło nas do tego momentu i przed ołtarz. Mówiliśmy o tym, jak bardzo się z tego cieszymy.

Nie chciałam, żeby tak to wyglądało! Ten wrzesień też miał być dla nas świętem, a wygląda na to, że właśnie na czas świętowania przypada dość trudny, niepewny i bardzo stresujący czas w naszym życiu. Chciałam się temu nie poddawać, ale okazuje się, że to bardzo trudne. Teraźniejszość niestety trochę nam psuje radość świętowania.
Nie chciałam brzmieć gorzko. Mimo wszystko to są piękne wspomnienia, związane z radością. Zaskoczyło mnie po prostu, że właśnie fakt, że tamte wydarzenia związane były z ogromnym szczęściem, wywołuje we mnie teraz smutek. Chyba jeszcze nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Naprawdę bolą te przemyślenia. Paradoksalnie, chyba właśnie dlatego jest mi teraz trudniej i bardziej smutno - w tym momencie kontrast staje się po prostu bardziej wyrazisty.
Co ciekawe, jeszcze dwa miesiące temu byłam naprawdę dobrej myśli. W lipcu, sierpniu moje nastawienie było bardzo pozytywne. Wydawało mi się, że wszystko zmierza ku dobremu, że teraz już musi być lepiej. Zaczęłam znowu czuć się dobrze, nawet miałam wrażenie, że jednak czuję się szczęśliwa, wbrew temu, co myślałam na ten temat jeszcze zimą. Nie mogłam się doczekać tego września i naszego świętowania. 

Nie lubię siebie takiej. Nie lubię smucić się wtedy, gdy są powody do radości. Ale stres i poczucie zagubienia naprawdę wypompowują ze mnie pozytywne emocje. Staram się trzymać, staram się nie myśleć, staram się mieć nadzieję.
Wiem, że mimo wszystko świętować będziemy - zaczniemy już jutro. Wiem, że będziemy wspominać i cieszyć się z tego co było. Ale żal mi, że to wszystko będzie miało lekko gorzki posmak spowodowany brakiem beztroski.

poniedziałek, 9 września 2013

Streszczenie

Kiedy już Dorota rozpłynęła się niemal ze wzruszenia na tekst Franka, że jest dla niego jak siostra - jeśli nawet nie jego własna, to moja, usłyszała:
- Jesteś moją faworytką! Lubię Cię najbardziej ze wszystkich koleżanek mojej żony.
Na co odparła:
- Ty też jesteś moim faworytem! Lubię Cię najbardziej ze... No lubię Cię najbardziej po prostu :P
Uff, o mało mnie nie wsypała z tymi mężami :D

Oni się naprawdę bardzo lubią i bardzo, bardzo mnie to cieszy :) Franek juz kilka razy mówił mi, jaka Dorota jest fajna, Dorota zawsze wychwalała Franka mądrość życiową, zaradność i... normalność :P Tym razem posłodzili sobie bez mojego pośrednictwa :D

Dylemat się  rozwiązał bardzo szybko. Spaliśmy w trójkę! Tak po prostu ;) Ja w środku!
To na razie tyle, ze szczegółami na temat minionego weekendu wrócę później, bo mam trochę pracy ;)


piątek, 6 września 2013

Babski weekend część druga i trzecia z rodzynkiem :) +dopisek

No to doczłapaliśmy się do weekendu po tym okropnym, pełnym stresu tygodniu! A propos weekendu, został mi jeszcze jeden babski do opisania, więc stwierdziłam, że dzisiaj jest dobra okazja, żeby po krótce opowiedzieć, co też porabiałyśmy miesiąc temu  z Dorotą.
Przyjechała znowu w piątkowy wieczór i obowiązkowo zaopatrzyłyśmy się w browarki - tym razem na wszelki wypadek wzięłyśmy więcej, żeby frankowych zapasów nie podkradać. I dobrze zrobiłyśmy, bo poszły wszystkie, o ile dobrze pamiętam - po cztery na głowę. Ale nie jestem pewna, czy dobrze pamiętam, bo może było więcej :)

Na dworze, po upalnym dniu szalała burza. A my siedziałyśmy przy małej lapce, obserwowałyśmy błyskawice, słuchałyśmy szumu deszczu i gadałyśmy. Wydawałoby się, że przy ostatniej okazji wyczerpałyśmy już wszystkie ważne i mniej ważne tematy, ale okazuje się, że znalazły się inne równie ważne ;) Zmogło nas w okolicach północy i położyłyśmy się, ale już po ciemku, w łóżku zebrało nam się jeszcze na pogaduchy i tak przegadałyśmy jeszcze jakiś czas.
W sobotę obudziłyśmy się o dziwo bardzo wypoczęte i rześkie! Ale od rana było zimno i padało, co niezbyt dobrze wpłynęło na naszą witalność. Przebimbałyśmy połowę dnia :) Włączyłyśmy sobie jakiś głupi film, potem coś tam skubnęłyśmy do jedzenia, obejrzałyśmy odcinek Rodzinki.pl, skubnęłyśmy coś do jedzenia, a potem leżałyśmy na kanapie i przysnęło nam się na jakieś pół godzinki. Kiedy obudziłyśmy się, oczywiście skubnęłyśmy coś do jedzenia i z zadowoleniem stwierdziłyśmy, że oto nadeszła szesnasta i trzeba się zbierać!

Na 19 miałyśmy wykupione bilety do teatru! Wybierałyśmy się na spektakl Mayday 2 - w liceum byłyśmy na jedynce i bardzo nam się podobało, jak tylko zobaczyłyśmy, że warszawskie teatry grają ten spektakl umówiłyśmy się, że idziemy! A po teatrze wybierałyśmy się na imprezę, więc trzeba było poświęcić więcej czasu na przygotowania.

Spektakl nas nie zawiódł! Świetny był, uśmiałyśmy się do łez :) I ten klimat teatralny... Żaden film nie będzie tak dobry jak spektakl na żywo. Skończyło się przed 22. Popędziłyśmy więc do centrum, żeby zdążyć wejść do klubu jeszcze zanim zaczną kasować kobiety za wstęp. Udało się, wypiłyśmy po piwku i zaczęłyśmy wywijać. Po północy rozdawali darmowy poncz - Dorocie nie smakował, więc została przy piwie, ale ja wypiłam jakieś pięć kieliszków :P
To, do pary z absztyfikantem Doroty, który się znalazł w klubie sprawiło, że nasz plan powrotu ostatnim nocnym autobusem o 2:40 legł w gruzach (zwyczajnie się spóźniłyśmy :P). Bawiłyśmy się więc do białego rana - Dorota z Absztyfikantem a ja z Tancerzem. Nie pamiętam niestety nawet jak miał na imię (ja niedobra!) - wystarczyło mi, że tańczył po prostu wspaniale, a ja bardzo lubię tańczyć w parze, a nie tylko kiwać się do rytmu, więc dobraliśmy się świetnie - w dodatku wystarczył mu taniec, nie zniechęcił się, gdy uprzedziłam go, że jestem mężatką i nie próbował mnie podrywać. Obie wyszłyśmy z imprezy usatysfakcjonowane i ubawione. W łóżku wylądowałyśmy (same :P) po ósmej! Dawno się tak nie bawiłam. Ale stwierdzam, że potrzebne mi to było.

W niedzielę byłyśmy co prawda zmęczone (ale od niewyspania, nie picia, bo nawet moje pięć kieliszków wina do ósmej zdążyło wywietrzeć :)), ale zadowolone. Weekend spełnił nasze oczekiwania - trochę ukulturowienia się, trochę dobrej zabawy, trochę dobrego alkoholu.
To był też mój ostatni weekend bez Franka, bo w kolejny piątek już się wprowadził do Podwarszawia :) Dzisiaj Dorota przyjeżdża znów. Jest już prawie za drzwiami ;) Jutro rano przybywa Juska. A więc szykuje się kolejny babski weekend z rodzynkiem w postaci Franka. Dziewczyny się napaliły strasznie na imprezę, a ja przyznam, że trochę mam humor skwaszony i trochę nie mam na to ochoty... Ale może mi się do jutra poprawi :) Może pogaduchy trochę poprawią nam nastroje, a impreza to może właśnie coś, czego mi trzeba. Tylko nie wiem, czy Franek da się wyciągnąć - on nie lubi tańczyć w klubach. A ja wolałabym z nim iść - żeby potańczyć, pobawić się i nie musieć odganiać natrętnych facetów :P Miałabym własnego bodyguarda.

To miłego weekendu Wam życzę i odezwę się zapewne, jak dziewczyny pojadą. Wtedy też odpowiem na komentarze pod poprzednią notką, teraz już muszę kończyć, bo kochana Dorotka właśnie zadzwoniła, że będzie lada moment :)

***
Później. Dużo później:
I dylemat teraz mam - bo z kim ja mam dzisiaj spać? :D:D

środa, 4 września 2013

Nieudana ucieczka do tamtych dni

Śnił mi się dzisiaj ślub. Mój i Franka. To znaczy, to nie był ten ślub, który faktycznie się odbył, ale śniło mi się, że właśnie się do niego przygotowywaliśmy. Wszystko było inaczej niż w rzeczywistości, można więc powiedzieć, że to był taki przedślubny sen po ślubie.

Zapewne spowodowane było to tym, że ostatnio bardzo dużo o tym myślę i sporo na temat naszego ślubu, wesela i zbliżającej się wielkimi krokami rocznicy rozmawiamy.
W miniony weekend minął właśnie dokładnie rok od jednej z najlepszych imprez na jakich w życiu byłam - mojego wieczoru panieńskiego. Przypominam sobie ten wesoły, całkowicie beztroski wieczór, kiedy mogłam być w centrum uwagi. Pamiętam niemal każdy szczegół. I wiem, że to się nigdy nie powtórzy, co wywołuje u mnie żal...

I w ogóle myślę o tamtym czasie - tak od połowy sierpnia, kiedy ślub i wesele miały być już nie w jakimś tam odległym czasie tylko lada moment. Ten ostatni miesiąc miał być czasem najbardziej intensywnych przygotowań. I był, ale cały czas było spokojnie. Powoli, dzień po dniu załatwiałam sprawy, które jeszcze mi pozostały. Bez pośpiechu. Nie bałam się, że nie zdążę - nie było w ogóle takiej opcji. To był piękny czas, kiedy obok codziennego życia pojawiły się te typowo ślubno-weselne szczegóły. Kiedy można było myśleć, że to już za chwilę i zastanawiać się, jak blisko mojej wymarzonej wizji będzie ten dzień w rzeczywistości. Niby wszystko było tak, jak co dzień, a jednak wiedziałam, że oczekujemy... Nie tylko my zresztą, wszystkie osoby z najbliższego nam otoczenia już żyły myślą o naszym dniu.
Trudno powiedzieć, dlaczego ten czas był taki piękny. Wiele się nasłuchałam/naczytałam o zżerającym stresie i nerwach, które psują wszystko. Ja czekałam, aż przyjdą i... nie doczekałam się. Teraz, gdy mam to wszystko już za sobą, zastanawiam się, skąd to się bierze?
Bo przecież my też chcieliśmy, żeby wszystko wyszło, też chcieliśmy, aby ten dzień był piękny. Też załatwialiśmy orkiestrę, fotografa, fryzjera i kwiaty. Ale nie było ani jednego dnia - podkreślam ani jednego - kiedy bylibyśmy naprawdę zdenerwowani z powodu jakiejś ślubnej sprawy. Mogliśmy się w pełni tymi przygotowaniami delektować - a jednocześnie one biegły sobie spokojnie jakby obok naszego "normalnego" życia. Życie nie zakłócało nam przygotowań, i na odwrót. 
Czułam się wtedy naprawdę szczęśliwa. I przede wszystkim pewna. Kiedyś - dawno - miałam obawy, że nigdy nie będę pewna. Okazało się jednak, że nie miałam żadnych wątpliwości. I cieszyłam się, że nasza uroczystość będzie taka, jak chcemy. Bo mieliśmy wszystko, o czym marzyliśmy (no, może trenu moja suknia tylko nie miała, bo jej nie pasował :P ale szybko okazało się że to marzenie można zmodyfikować ;)), a jednocześnie nie przeżywaliśmy jakichś wielkich dylematów z tym związanych. Nie oglądaliśmy tysiąca sal, nie słuchaliśmy miliona płyt demo ani nie chodziliśmy od kwiaciarni, do kwiaciarni :) Po prostu braliśmy, co było i byliśmy z tego zadowoleni. Jak się później okazało - to było bardzo słuszne podejście, bo dla wielu osób, które wypowiadały się zupełnie bezinteresownie i nie pod wpływem emocji, to było jedno z najlepszych wesel (lub najlepsze) na jakich byli. Może właśnie ten luz nam w tym pomógł?

W ogóle jak sobie o tym myślę, to mam wrażenie, że nam się wszystko samo załatwiało ;) Wszystko było jakby mimochodem i przy okazji - a jednocześnie przecież przemyślane i trafione. Sama nie wiem po prostu skąd się bierze tyle szumu wokół organizacji ślubu i wesela :P
Ja zdecydowanie bardziej pamiętam te wszystkie przyjemne emocje związane z oczekiwaniem, ekscytacją, niedowierzaniem, że to już. I tą naszą radość, która pojawiała się cały czas w rozmowach, że za chwilę sami się przekonamy jak to będzie. 
To był błogi czas słodkiego oczekiwania - tak, to są chyba słowa, które najlepiej obrazują nastrój, w którym wtedy się znajdowaliśmy i atmosferę, która nas otaczała. Bardzo chciałabym cofnąć się w czasie dokładnie o rok.. Nawet już przeżyję to, że już po panieńskim ;) Bardzo chciałabym przeżywać to wszystko jeszcze raz (zwłaszcza, że ja nie byłam niecierpliwa, nie myślałam, że tak bardzo chcę, żeby to było już!:)), delektować się tym, odczuwać to szczęście i spokój.
Uciekam teraz do tych wspomnień, ale niestety w takim trudnym czasie jaki teraz mamy nawet ta ucieczka nie pomaga. Aż trudno mi uwierzyć, jak bardzo inaczej czuję się teraz, zwłaszcza dziś, kiedy nachodzą mnie czarne myśli i szczególne zwątpienie.

wtorek, 3 września 2013

Towarzysko

Ubiegły weekend mieliśmy bardzo towarzyski. Wygląda na to, że o ile do Miasteczka jeździmy głównie po to, żeby sobie posiedzieć z moją rodziną, odwiedziny w Poznaniu będą wiązały się zawsze z wypełnionym po brzegi grafikiem ;)

I tak, ledwo zaparkowaliśmy, już byliśmy umówieni :) Najpierw zszedł Franek, bo spotkał się z kolegą, za którym akurat (jednym z dwóch) nie przepadam - chociaż muszę przyznać, że tym razem się nawet do niego przekonałam. Ja czekałam, aż dostanę sygnał, że przyszła reszta chłopaków. Kiedy takowy dostałam, zeszłam na dół i siedzieliśmy sobie na ławeczce popijając piwko ;) 

Bardzo lubię kolegów Franka (którzy, jak już parę razy wspominałam są już także moimi, ale utarło się, że tak ich nazywamy ;)), a najbardziej lubię w nich to, że jestem bardzo często jedyną babą w towarzystwie a im to wcale nie przeszkadza. Nie dość, że czuję się z tego tytułu w jakiś sposób wyróżniona to naprawdę odczuwam, że darzą mnie szczerym szacunkiem. Wierzcie mi, nie mogłabym spędzać czasu na przykład z aroganckimi prostaczkami albo facetami, którzy uważają kobiety za gorsze od siebie lub widzą w nich tylko obiekt seksualny. Oni nie przejawiają żadnych tych cech. Pewnie, że sobie czasami przeklną, jak to chłopaki z osiedla ;) Ale nie stosują przekleństw jako przecinka. Skomentują czasami wygląd jakiejś ładnej dziewczyny, ale robią to w sposób kulturalny i dość zabawny. Fajnie mi się to obserwuje, zwłaszcza, jak się czasami Franek w to włączy, choć jemu zdarza się rzadko (Juska i Dorota mają teorię, że to dlatego, że świata poza mną nie widzi).
I zawsze mam z nimi o czym gadać! To mnie chyba dziwi najbardziej, bo nawet kiedy gadają o rozgrywkach ligowych albo mówią o jakichś wspólnych znajomych, o których nigdy nie słyszałam, to jest to dla mnie interesujące. Poza tym to całkiem fajne, gdy tłumaczą mi na przykład jakimi prawami rządzą się sekcje kibicowskie albo jak się robi zaprawę :D Mogę zadać im najgłupsze pytanie, a oni nie spojrzą na mnie pobłażliwie i nie potraktują protekcjonalnie.Uwielbiam ich za to :)
Ale najbardziej za to, że oni mnie po prostu przyjęli do towarzystwa jako coś oczywistego! Jestem żoną Franka, więc nie dziwi ich, że przychodzę z nim na spotkanie. Nie przeszkadza im to i nigdy nie mają do Franka pretensji, że przyprowadza babę :P (oczywiście nie zawsze jestem obecna, daję im trochę swobody ;)) A przy tym nie traktują mnie jako dodatku do Franka. Czasami wysyłamy do siebie smsy (jestem często wręcz pośrednikiem między nimi i Frankiem), czasami rozmawiają przez telefon z nim, ale bywa, że zabieram mu słuchawkę, bo mamy sobie coś do powiedzenia. Spotkania z nimi zawsze wprawiają mnie w dobry humor.

Posiedzieliśmy tak sobie do późnej nocy. A następnego dnia, kiedy już załatwiliśmy z Frankiem swoje sprawy, spotkałam się z Juską. Zrobiłyśmy rundkę po parku przy Warcie i omówiłyśmy najważniejsze kwestie :) Ale byłyśmy ograniczone czasem, bo ona była umówiona, a i my z Frankiem jechaliśmy późnym popołudniem do Mietka i Mietkowej. U nich z kolei zabawiliśmy cztery godziny (mimo planowanej jednej :D) Nasze małżeństwa są w dużej mierze do siebie podobne. Myślę, że przede wszystkim dlatego, że ja z Mietkową mamy zbliżone charaktery, ale przede wszystkim podobne poglądy na wiele kwestii - zwłaszcza małżeńskich :) Z kolei Mietek z Frankiem znają się od wielu, wielu lat, razem się wychowali i sporo razem przeżyli. A już na pewno mają te same wady :) 
Jednak Mietek, mimo uwielbienia dla swojej żony, bywa trochę szowinistyczny (choć Mietkowa twierdzi, że to tylko na pokaz) i bardziej zbuntowany. Chyba najlepiej wytłumaczę co mam na myśli pisząc, że Franek mówi czasami o sobie, że jest pantoflarzem - podchodzi do tego z humorem, ale generalnie wcale mu nie wstyd przyznawać się do tego, że małżeństwo to dla niego pełnia szczęścia. Mietek natomiast, mimo, że jest chyba tak samo oddany Mietkowej, jak Franek mnie, absolutnie się do tego nie przyzna i ogólnie lubi sobie na baby ponarzekać (w życiu nie słyszałam z ust Franka żadnej stereotypowej uwagi na temat żeńskiego gatunku). Kiedy się spotykamy w czwórkę niemal gwarantowana jest mietkowa uwaga skierowana do Franka brzmiąca: "Nasze żony nie powinny się ze sobą spotykać!" A chodzi oczywiście o moment, w którym przypuszczamy na nich zmasowany atak, stwierdzając na przykład, że koniec z piciem. (Co ciekawe - oboje się zbuntowali stwierdzając, że przecież wcale nie są pijani, ale nie poszli po kolejną butelkę).

Lubimy się spotykać z Mietkami, ale przyznać muszę, że chyba oboje po takim spotkaniu odczuwamy ulgę, że... nie trafiliśmy na takich partnerów :P Piszę o tym nie bez kozery, bo przecież Franka poznałam w komplecie z Mietkiem i to na tego drugiego najpierw zwróciłam uwagę ;) Natomiast Franek z Mietkową przez wiele lat pracował i pewnie niektórzy widzieli w nich parę, bo była między nimi chemia, tyle, że ta chemia polegała na tym, że się strasznie kłócili a po tem we łzach (jej) godzili. I tak w kółko.
W każdym razie, ja się cieszę, że Franek jest mniej zbuntowany i oburzony na żeński ród, a Franek się cieszy, że jestem mniej zrzędliwa (Mietkowa niestety nie może liczyć na moje wsparcie gdy narzeka na teściów lub brak mężowskiej pomocy w domu). I wszyscy są zadowoleni. Ciekawe z czego cieszą się Mietkowie :D

Po powrocie od nich znowu spotkaliśmy się z kolegami. Znowu na ławeczce. Powspominaliśmy sobie trochę zeszłoroczne imprezy - mianowicie nasze wieczory panieński i kawalerski. Ale ogólnie tego dnia byłam już nieco zmarnowana i chłopaki sobie gadali a ja przysypiałam na ławeczce, bo nie miałam ochoty iść samej do domu, a Franka nie chciałam popędzać ;))

Niedziela była za to już rodzinna i spędziliśmy ją z teściami oraz szwagrem i jego rodziną a około 18 (z dwugodzinnym opóźnieniem) wyruszyliśmy do Podwarszawia.
Czułam się towarzysko spełniona i nastawiona pozytywnie na więcej. Niestety plany na ten kolejny weekend już nam nie wyszły - miały przyjechać Dorota z Juską oraz kilku kolegów Franka. Będą tylko dziewczyny, bo jednemu koledze po ciężkiej chorobie zmarł tato :( 
Wygląda na to, że szykuje się kolejny babski weekend, choć z rodzynkiem (a przecież jeszcze jeden mi do opisania został! nie wyrabiam z notkami ostatnio :P)