*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 9 października 2011

Trochę smęcę…

Niewesoło mi ostatnio. Celowo użyłam słowa „niewesoło”, bo wcale nie chodzi o to, że mam doła albo, że jest mi zwyczajnie smutno. To wszystko jest trochę bardziej skomplikowane, tak, jak skomplikowane bywa życie.
Bo ta niewesołość spowodowana jest trochę przez takie zwykłe-niezwykłe problemy typowo życiowe. Rozterki, jakieś zmartwienia, wahanie… Spowodowane jest to pewnie trochę tym, że ja w ogóle mam niestety tendencję do przeżywania wszystkiego trochę za bardzo i do martwienia się na zapas (co nie jest równoznaczne z czarnowidztwem! – podkreślam to szczególnie).
Moje największe zmartwienie ostatnich dni jest bardzo powszechne – o kasę chodzi niestety. Wróciliśmy z urlopu, przed nami ślub i wesele, planowaliśmy od października zacząć naprawdę oszczędzać. Niestety dostaliśmy przykrą wiadomość, która oznacza dla nas spory wydatek. Stać nas jeszcze co prawda, żeby tę należność uregulować, ale z oszczędności niestety nici przynajmniej w najbliższym czasie. Żal mi trochę, bo czuję się zupełnie bezradna. I przykro mi, że trzeba w gruncie rzeczy płacić za to, że się żyje. No ale cóż, tak to właśnie wygląda, nic nie jest na tym świecie za darmo i nic na to nie poradzę. Franek pociesza mnie, że na pewno sobie damy radę, jest więc trochę łatwiej to wszystko przełknąć…
Poza tym trochę mnie martwi perspektywa zbliżających się już wielkimi krokami chłodów. Normalnie przyjęłabym to na klatę, jak co roku, tym razem jest trochę inaczej, bo zimne, a później mroźne i mokre dni znacznie utrudnią mi i tak skomplikowany dojazd do pracy :( Przez ponad pół roku starałam się o tym nie myśleć i cały czas powtarzałam sobie, że jeszcze nie czas się tym martwić. Cóż, czas chyba jednak już nadszedł. Wypożyczalnia rowerów czynna będzie już tylko przez trzy tygodnie, a i tak nie wiem, czy do końca miesiąca będę korzystać z niej tak intensywnie, jak dotychczas. Jak jest zimno, to jeszcze nie ma problemu – czapka, rękawiczki i w drogę. Ale jak pada… No to już nic przyjemnego przyjechać do pracy mokrym, a jeszcze mniej przyjemnie siedzi się potem w mokrych ciuchach. Poza tym jeżdżę polną drogą, która po ulewach wygląda fatalnie a przy przymrozkach byłaby zupełnie nieprzejezdna. Pozostaje więc samochód, ale Poznań teraz rozkopali tak bardzo, że bywa nieprzejezdny, niestety właśnie w mojej okolicy bardzo się zagęściło. Czas dotarcia do pracy samochodem może się więc wydłużyć nawet o 100%. A i tak najbardziej boli mnie koszt, co ściśle wiąże się z moim zmartwieniem numer jeden. Inna sprawa, że i Frankowi samochód bywa potrzebny. Będziemy musieli się więc dzielić a to oznacza dla mnie zapewne dotarcie do pracy na piechotę. Najpierw ponad dwadzieścia minut w środkach komunikacji miejskiej, potem pół godziny szybkiego spaceru. Przyznam szczerze, że zimą sobie tego nie wyobrażam – zwłaszcza powrotu ciemną, polną drogą. Chyba odpadnie, a alternatywy na razie brak :(
I żeby smutku stało się zadość, Franek coś od kilku dni dziki jest. Nie możemy się dogadać. Nawet nie chodzi o kłótnie, a raczej takie oddalenie. Nie mogę się z nim porozumieć, on nie może porozumieć się ze mną.
No to trochę posmęciłam. Ale żeby tak źle nie było, podkreślę, że i tak wcale nie uważam, że mam tak najgorzej i nadal uważam, że jak mi się tak dalej będzie wiodło, to będę całkiem szczęśliwa. Zmartwienia są, rzeczywiście, ale prawda jest taka, że nigdy nie da się ich uniknąć, więc staram się po prostu z nimi żyć w zgodzie. Może się jakoś poukłada.
A z pozytywnych spraw – muszę się Wam pochwalić :) Bachorki wróciły do mnie po wakacjach na korepetycje. Bachorka od początku wydawała mi się bardzo zdolna, ambitna i pracowita. Nie zdziwiło mnie więc, że za tekst, który przygotowywała pod moim okiem dostała szóstkę. Bachorek natomiast na początku zaskoczył mnie tym, że nie znał nawet odmiany czasownika „to be”. Myślałam, że totalnie nie ma zdolności językowych i że będę z nim miała twardy orzech do zgryzienia. Z czasem jednak widziałam postępy i byłam z niego dumna, kiedy potrafił już po angielsku tworzyć całe zdania. Niesamowicie zaskoczyło mnie jednak, kiedy na pierwszej lekcji po wakacjach pochwalił się, że mieli test przydzielający ich do grup zaawansowania. Zdał go z siódmym wynikiem i dostał się do lepszej grupy :) Do tego na ostatnich zajęciach przygotowywałam się z nim do kartkówki i dziś dowiedziałam się od Pani Mamy (która pracuje z mamą Bachorka), że dostał z tej kartkówki piątkę i strasznie go to podbudowało :) Natomiast jego rodzice są bardzo zadowoleni z efektów mojego nauczania i bardzo sobie chwalą moje metody. Ufff… Bo przyznam szczerze, że się bardzo bałam tych moich korepetycji, obawiałam się, czy sobie poradzę i czy czegoś będę potrafiła ich nauczyć :)
Podsumowując tę notkę – trochę przysmucona jestem, ale nie nieszczęśliwa. Przyznam uczciwie, że z chęcią codziennie jeżdżę do pracy, czas wolny natomiast spędzam na swoich ulubionych zajęciach, więc czuję się całkiem dopieszczona przez samą siebie. Żeby jeszcze ten Franek trochę znormalniał…