*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 27 marca 2012

Już niedługo.

Potrzebuję jeszcze chwili na ogarnięcie wszystkiego. Jak dobrze pójdzie, w czwartek sytuacja powinna być już opanowana i być może powoli wszystko wróci do normy. W najgorszym wypadku poczekam jeszcze do weekendu. Zamkniemy kwartał i będzie nieco spokojniej. Nie mogę się już tego doczekać ;) Chociaż z drugiej strony – zwyczajnie robię to, co lubię, więc poza tym, że jest trochę nerwówki, a po pracy jestem zmęczona i nie zdążam na aerobik, nie jest źle.
Poza tym niedługo święta, a w perspektywie mamy naprawdę długi majowy weekend :)
Bywało gorzej, przetrwam więc i to.
I wkrótce znowu wrócę i będę trochę bardziej aktywna na blogowisku niż teraz ;) Na komentarze pod poprzednią notką również obiecuję odpowiedzieć.
Pozdrawiam wszystkich, którzy na mnie czekają;)

piątek, 23 marca 2012

Sukces!

Robiłam do tej notki chyba z dziesięć podejść – i wcale nie przesadzam! Dlatego jednak sobie odpuszczę i napiszę tylko to, co najważniejsze: Z tarczą! Nadal pracuję. Właściwie to nawet awansowałam ;) Do tego podwyżka i choć wcale o nią nie prosiłam, to oczywiście przyjęłam bez dyskusji :P Ale i pracy będzie więcej, przynajmniej na razie, o czym miałam okazję się przekonać już w tym tygodniu! Byłam totalnie zabiegana. Albo kompletnie wykończona :) Konkrety następnym razem.
A! I u Franka też do przodu :) Miał kontrolne badania psychologiczne w pracy. Wcale nie taka prosta sprawa – najbardziej obawiał się ciemni i wszelkich układanek, ale poszło bardzo dobrze i dostał zdolność na kolejne pięć lat :)
Naprawdę nie idzie mi dziś pisanie, wrócę… jak tylko trochę się ze wszystkim ogarnę i odzyskam umiejętność przekuwania moich myśli w słowo pisane!
Ps do Warszawianek – w stolicy byłam tylko parę godzin i był to pobyt bardzo służbowy, więc niestety, na żadną kawę nie było nawet szans…
Ps 2 – A na onetowskim blogowisku nic się nie zmieniło. Nadal błędy :/
I dziękuję za trzymane kciuki! :)

czwartek, 15 marca 2012

Uwielbiam to uczucie gdy…

Jakiś czas temu Izolda zaprosiła mnie do udziału w zabawie, która polega na trzykrotnym rozwinięciu zdania „Kocham to uczucie gdy…” Jednak pozwolę sobie co nie co zmodyfikować, ponieważ słowo „kocham” wydaje mi się zupełnie nieadekwatne. Nie podoba mi się, że jest tak bardzo nadużywane i kocha się już wszystko od czekolady po podróżowanie :) Ja na pewno nie kocham swoich odczuć, ale z uwielbianiem to już inna sprawa… :) A więc:
1. Uwielbiam to uczucie, że mam wszystko pod kontrolą :) Oczywiście życia można mieć całkowicie pod kontrolą – zawsze wyskoczy coś niespodziewanego, w dodatku zbyt wiele czynników zewnętrznych ma na nie wpływ. Dlatego chodzi jedynie o pewien aspekt tej kontroli, mianowicie - uwielbiam organizować sobie świat wokół mnie. Ta organizacja polega przede wszystkim na planowaniu, porządkowaniu, notowaniu a następnie na stopniowej realizacji założeń :) Na wspomniane wyżej poczucie kontroli składają się więc: świadomość, że mam wszystko zaplanowane i rozpisanie, poczucie, że jestem ze wszystkim na bieżąco i nie mam zaległości w żadnej dziedzinie życia oraz satysfakcja, którą odczuwam, gdy udaje mi się wszystko, co sobie zaplanowałam zrealizować. I tu w zasadzie wchodzimy w punkt kolejny:
2. Uwielbiam to uczucie gdy wiem, że wywiązałam się ze wszystkich moich obowiązków i teraz jest czas na zasłużony relaks. Nie potrafię leniuchować zanim nie ogarnę wszystkiego wokół mnie – obojętne, czy dotyczy to pracy, nauki czy obowiązków domowych. Najpierw muszę mieć pewność, że skończyłam wszystko, co miałam do zrobienia zanim oddam się błogiemu lenistwu bądź przyjemnościom :) Może pamiętacie, jak pisałam prace – od licencjackiej po dyplomową - wyznaczałam sobie na każdy dzień jakiś cel – albo napisanie pół strony albo spędzenie okreslonego czasu skupiając się tylko na tym i dopiero gdy go zrealizowałam pozwalałam sobie na drobne przyjemności. Zanim usiądę do mojej robótki, do bloga, czy też pochylę się nad książką, muszę mieć pewność, że pozmywałam naczynia, rozwiesiłam pranie a wokół mnie panuje względny porządek :) Uwielbiam mieć świadomość, że teraz mogę się już zajmować tylko tym, co sprawia mi przyjemność. A urlop smakuje najlepiej, gdy wiem, że w pracy zamknęłam wszystkie sprawy a przed wyjazdem wysprzątałam mieszkanie na błysk :)
3. Uwielbiam to uczucie spełnienia, które ogarnia mnie, gdy myślę o moim związku. Zwłaszcza, że to nie jest takie oczywiste – wiem, że bardzo długo i ciężko pracowaliśmy, aby zbudować to, co mamy teraz. Zawsze czegoś mi w naszej relacji brakowało i nawet dziś nie potrafię stwierdzić czego, za to wiem, że ten brakujący element wskoczył na swoje miejsce i tak właśnie wygląda związek, w którym czuję się szczęśliwa i w którym chcę być. Nie poddaliśmy się przez te wszystkie lata i konsekwentnie walczyliśmy o nas i o nasze szczęście, ale świadomość, że nie było łatwo, powoduje, że to co mamy, smakuje lepiej.
Pewnie więcej jest rzeczy, które wzbudzają we mnie uczucia, które uwielbiam, ale skupiłam sie na tych najbardziej dla mnie oczywistych i najważniejszych. Teraz kolej na Was – jeśli ktoś ma ochotę może wziąć udział w zabawie. Natomiast palcem postanowiłam wskazać tym razem osoby, które nie piszą własnego bloga: Agnieszkę, Asię – Magnolię, Motyla oraz Tincturkę :) Jeśli macie ochotę wziąć udział w zabawie, swoją odpowiedź pozostawcie w komentarzu.
***
A Franek czuje się już zdecydowanie lepiej! Wszystko idzie ku dobremu. Od wczoraj nie ma gorączki i tylko kaszel go męczy a lekarz wysłał go na kilka dodatkowych badań. Ale zdecydowanie ożył :)

wtorek, 13 marca 2012

Z frontu wirusowego.

Słowo daję, gdyby nie to, że nie mam czasu, żeby kombinować nad graficzną stroną nowego bloga na innym portalu, już by mnie tu nie było! To co wyprawia się od jakiegoś czasu na blogach onetowych jest po prostu żenujące. Portal sobie zwyczajnie kpi z blogowiczów oraz ich czytelników.
***
Ale do rzeczy – przestało być zabawnie. W zasadzie sobotnia poprawa stanu zdrowia Franka była chwilowa, bo kilka godzin później już miał z powrotem wysoką gorączkę. Całą niedzielę leżał bez życia z gorączką dochodzącą do 40 stopni. Ewidentnie grypa. Wszystkie objawy na to wskazują. Ja ani nikt z moich bliskich nigdy nie chorowaliśmy na grypę. Pierwszy raz widzę kogoś tak bardzo i tak długo chorego. Franek bardzo się męczy tą chorobą i jest coraz bardziej wycieńczony. I ja w zasadzie również. Weekend mocno mnie zmęczył. Niemal cały czas byłam na nogach i zajmowałam się chorym – przynosiłam mu lekarstwa, picie, ścieliłam łóżko, robiłam okłady, nacierałam plecy, obierałam mandarynki – bo tylko to chciał jeść… Wczoraj obudziłam się o piątej, żeby przed pracą jeszcze rosół zrobić – z nadzieją, że może chociaż taki bulion Franka trochę wzmocni, skoro nic innego nie je. Chwilami sama się zastanawiałam, skąd biorę na to siłę. Ale starałam się jak mogłam, żeby było mu jak najlepiej i jak najwygodniej. Chyba sama siebie zaskoczyłam, bo nie wiem, czy podejrzewałabym siebie o taką chęć zajmowania się chorym Frankiem. Zwłaszcza, że wkładałam w to całe serce i wiele rzeczy robiłam na wyrost – byleby było jeszcze lepiej, żeby szybciej wyzdrowiał.
Wczoraj rano gorączka nadal była wysoka, ale już po południu przez dłuższy czas utrzymywała się w okolicach 37,5-38. Franek wstał, sam koło siebie wszystko robił, a kiedy się rzuciłam z pomocą, powiedział: „kochanie, już się lepiej czuję, nie musisz mi już usługiwać” :) Mieliśmy nadzieję, że dziś będzie nareszcie pierwszy dzień bez gorączki, ale niestety – rano znowu powyżej 38 :(
Wietrzę mieszkanie, garściami zjadam rutinoscorbin, piję mleko z miodem i czosnkiem… – wszystko z obawy przed zarażeniem. Strasznie się boję, że się rozchoruję. Chociaż i tak nieźle się trzymam jak na razie. To będzie test dla mojej odporności… Wczoraj wieczorem absolutnie nie czułam, żebym miała podwyższoną temperaturę, a termometr pokazał 37,6. Byłam w szoku i nie mam pojęcia, jak to możliwe. Na szczęście wzięłam na noc tabletkę i rano już było ok.
Czuję się dobrze poza tym, że jestem zwyczajnie zmęczona. Fizycznie, ale też psychicznie. Brakuje mi Franka :( Bo niby jest, ale tak, jakby go nie było. Nie mam nawet za bardzo jak z nim porozmawiać, bo jest na to zbyt słaby. Poza tym nie chcę mu zawracać głowy. Czasu razem też nie spędzamy – ani filmu nie obejrzymy, ani nie poczytamy… Nie mówiąc już o jakiejkolwiek grze. Oczywiście absolutnie nie mam o to żalu. Tylko tak mi trochę smutno i samotnie. Dziwne, gorzej to znoszę, niż kiedy Franka naprawdę nie ma – na przykład gdy pracuje… Wtedy jakoś samotność mi nie przeszkadza.
No dobra, to sobie trochę pomarudziłam :) Wybaczcie, gorsze dni za nami i może jeszcze kilka niezbyt dobrych w perspektywie, więc taki mam kaprys. Zwłaszcza, ze tę notkę piszę po raz kolejny po tym jak poprzednie mi się nie zapisały :/ 

sobota, 10 marca 2012

Stękacz ;)

Od Dnia Kobiet mam w domu raczej dzień chorego… Oj, nie było żadnego świętowania w stylu – ja – kobieta w mój dzień tylko leżę i pachnę :) Oj nie, bo ledwo weszłam do domu po pracy i już musiałam Franka wpakować do łóżka i nafaszerować go witaminami i lekami przeciwgorączkowymi. A potem już tylko przynosiłam mu to, odnosiłam tamto, robiłam herbatę, kanapki, biegałam w tę i we w tę. I niestety tak jest do dziś. Wczoraj Franek od lekarza dostał zwolnienie aż do środy i leży w domu. Leży i zdycha. A żeby tak jeszcze po cichu zdychał. Ale gdzie tam. Otóż, mój przyszły mąż w ciągu ostatnich dwóch dni zamienił się w jakiegoś jęcząco-stękającego potworka :) Ze szczególnym wskazaniem na stękającego – i wcale nie chodzi o żadną przenośnię :) Słowo daję, zwariuję z nim jak mu to stękanie nie minie :P
Jakże inny klimat ma ten dzień dzisiejszy od soboty w zeszłym tygodniu. Również spędzamy go razem – można powiedzieć, że dostaliśmy wspólnie spędzony weekend w gratisie, ale wcale się z tego specjalnie nie cieszę. Przede wszystkim, wolałabym, żeby Franek nie chorował :) Żadna to przyjemność dla mnie patrzeć, jak się męczy. A poza tym, już się oswoiłam z myślą, że rano jestem sama, Franek miał wrócić o 14 i miałam wszystko zaplanowane :) A tu klops, z takim chorym facetem nie da rady nic zrobić. Naprawdę fatalnie się czuje, to już trzeci dzień, a zamiast lepiej, jest tylko gorzej. Dzisiaj to już przez pół dnia tylko leżał i spał. No i marudził, rzecz jasna :P Jeść nie chciał. Syrop niedobry. Herbata gorąca. Zimno. Gorąco. Głośno. I jeszcze w dodatku stół miał czelność stać nie tam gdzie trzeba i siniaka Frankowi nabił. Niedobry stół.
Oj wyrodna ze mnie narzeczona, bo się ośmielę teraz na publicznym blogu na chorego faceta narzekać :) A właśnie, że tak, pozwolę sobie ponarzekać – ale nie na Franka, bo przecież to nie jego wina, że chory :) Zmęczona jestem po prostu :) Franuś mi na co dzień dużo pomaga, a tak wszystko jest na mojej głowie i jeszcze opieka nad pacjentem dochodzi. Ale radzę sobie jakoś. Tylko żal mi tego stękacza. Widzę, że się bardzo źle czuje, więc staram się jak mogę umilić mu te chwile. I absolutnie nie miałabym serca powiedzieć mu, żeby wstał i sobie tę herbatę sam zrobił. Ba! Nawet bym mu na to nie pozwoliła, choćby się uparł. Tak, jak nie pozwoliłam mu wyjść dziś do apteki (chociaż nie znoszę, po prostu nie znoszę chodzić do sklepu, zakupy zawsze robię tylko „po drodze”, ale się poświęciłam :P) No ale nie będę przecież ściemniać, że to dla mnie czysta przyjemność tak cały dzień biegać i że mogłabym tak usługiwać Frankowi całe życie :P Zdecydowanie wolę, kiedy spędzamy wspólny czas w inny sposób :) Co nie zmienia faktu, że gdyby trzeba było… Obyśmy jednak oboje zdrowi byli i w potworki się nie zmieniali :)
Na szczęście teraz temperatura spadła już Frankowi w okolice 38 stopni i stał się całkiem znośny :) Nawet przydreptał do mnie i zaczął oglądać telewizję. I zjadł! Nawet nie przeszkadza mi, że najpierw miał ochotę na zupę, potem na kanapkę a w końcu kisiel jeszcze musiałam mu robić ;) Cieszę się, że nareszcie coś zjadł i że zniknął stękacz a wrócił mój kochany Franuś. I wiecie co przed chwilą powiedział? Jest ze mnie dumny, że jestem dla niego taka dobra, kiedy on jest chory :) Znaczy się, że chyba tylko mi się wydaje, że taka wyrodna jestem :P
Ważne, że mój Franek wrócił! Mówi, śmieje się, rusza, żartuje a nawet podśpiewuje! A nie tylko leży i stęka ;) Mam nadzieję, że kryzys minął ;)

czwartek, 8 marca 2012

Warto rozmawiać.

Kiedy dzisiaj Franek wrócił chwilę po północy z pracy ledwie to odnotowałam przez sen. Ale gdy zapytał mnie, czy śpię, mruknęłam, że nie. Przytulił się więc, pocałował i złożył mi życzenia z okazji Dnia Kobiet – bo chciał być pierwszy. Niemal od razu później zasnęłam z powrotem i dopiero rano sobie o wszystkim przypomniałam.
Ale czasami bywa tak, że gdy Franek wraca w nocy (no, dla niektórych to dopiero późny wieczór, ale ja zazwyczaj już o tej porze śpię od jakichś dwóch godzin) siłą woli nakazuję sobie pobudkę. Leżymy sobie wtedy po ciemku i rozmawiamy. Zazwyczaj zaczyna się od tego, że Franek opowiada, jak było w pracy. Później rozmawiamy o moim dniu, a potem to już płyniemy i w zależności od dnia i okoliczności poruszamy inne tematy.
Gdy Franek idzie do pracy na rano, kładziemy się razem wcześniej i zazwyczaj najpierw czytamy a później gasimy światło i jeszcze wymieniamy parę słów. Nie lubię, kiedy on zasypia szybciej albo kiedy ja nie wytrzymam i oczy kleją mi się kiedy on jeszcze czyta – bo najfajniej jest, gdy uda nam się chociaż tę chwilkę przed samym zaśnięciem porozmawiać. Czasami – zwłaszcza w wolne weekendy, gdy te rozmowy są dłuższe – zdarza nam się zasnąć dosłownie w pół słowa :)
Ostatnio widziałam ankietę, w której jedno pytanie dotyczyło tego, o czym rozmawia się ze swoim partnerem/partnerką i byłam zaskoczona jej wynikami. Bo całkiem sporo osób na przykład rozmawiało ze sobą tylko o pracy albo wręcz przeciwnie – rozmawiało o wszystkim, a o pracy nie. I jeszcze kilka takich ciekawostek tam dojrzałam. Trochę się zdziwiłam, że ludzie w związku nie rozmawiają ze sobą o wszystkim – niech nawet powody tego będą różne, niekoniecznie zaraz trzeba się doszukiwać złej woli. Tak, ja wiem, że czasami popadam w inną skrajność i wszystko chcę rozmową rozkładać na czynniki pierwsze. Wiem, że czasami warto przemilczeć, odczekać. Franek tak ma, w końcu jest facetem, a oni podobno lubią się od czasu do czasu zaszyć w swojej jaskini i nie trzeba ich pytać „o co chodzi”… Ale z drugiej strony – on się też przy mnie tej rozmowy nauczył. Gadamy dużo i często.
I ostatnio, kiedy byliśmy na tej nasej „randce”, gdy wstawaliśmy od stolika Franek powiedział do mnie właśnie: „Dziękuję, bardzo miło się rozmawiało”. Być może spodziewałyście się czegoś bardziej romantycznego, czy zaskakującego. Ale mnie właśnie te słowa sprawiły ogromną przyjemność! Wszak zazwyczaj takie zdanie słyszy się w początkach znajomości. Ja na przykład wypowiadam je – ale też chyba słyszę – najczęściej, gdy ta przyjemna rozmowa, to werbalne porozumienie jest swego rodzaju zaskoczeniem… Oto zupełnie niespodziewanie spotykamy kogoś, z kim odbieramy na tych samych falach, z kim można porozmawiać o wszystkim bez skrępowania. Dlatego też, gdy usłyszałam od Franka, że dziekuje mi za miłą rozmowę, poczułam się, jakbyśmy naprawdę kończyli właśnie bardzo udaną pierwszą randkę :) Poczułam po prostu świeżość naszej relacji, która przecież trwa już prawie sześć lat.
Mnie też się miło rozmawiało. Zaczęliśmy od spraw bardzo przyziemnych. Ale później przeszliśmy też do niezwykle poważnych i ważnych tematów. Wymienialiśmy się opiniami, spostrzeżeniami. Dyskutowaliśmy na przykład o życiowych priorytetach, szukaliśmy kompromisów, słuchaliśmy swoich argumentów i dochodziliśmy do wspólnych wniosków. Ludzie na co dzień nie mają zbyt wielu okazji, żeby na spokojnie porozmawiać o niektórych wartościach, nawet gdy ze sobą żyją. Oczywiście wiele rzeczy po prostu się wie. Ale ja lubię niektóre kwestie zwerbalizować. Przyznam, że czasami gdy zastanawiam się nad jakimś zagadnieniem- bardzo ważnym choć nie pilnym, myślę sobie „ciekawe, co na ten temat myśli Franek…?” i na przykład notuję sobie gdzieś u siebie, że musimy kiedyś na spokojnie o tej sprawie pogadać :) Kiedy przychodzi taki wieczór jak sobotni, nieraz wyciągam ten swój notatnik i razem przyglądamy się tym sprawom do omówienia :) Franek chętnie daje się wciągać w takie rozważania.
A jego sobotnie słowa odebrałam tak, jakbym właśnie usłyszała wspaniały komplement pod swoim adresem :)

poniedziałek, 5 marca 2012

Idealna randka.

I słusznie się tego weekendu doczekać nie mogłam, bo był niezwykle udany – zwłaszcza sobota. W niedzielę poszliśmy na obiad do rodziców Franka, gdzie spotkaliśmy także jego brata z żoną, a więc dzień spędziliśmy w miłej, rodzinnej atmosferze. Było przyjemnie, ale jednak nic nie mogło się równać ze spędzoną tylko we własnym towarzystwie sobotą.
Ogólnie rzecz ujmując w sobotę randkowaliśmy :) Najpierw wyszliśmy na dłuugi spacer. Naprawdę długi, przeszliśmy miasto – może nie wzdłuż i wszerz, ale samo wzdłuż na pewno :) Spacer trwał jakieś pięć godzin. Naszym celem było wyjście na spotkanie wiośnie :) Szukaliśmy pierwszych jej objawów, ale oboje jednogłośnie stwierdziliśmy, że jeszcze za wcześnie – na naszej trasie nie było żadnych zielonych pączków, czy świeżej trawy. Wręcz przeciwnie – kry na Malcie, czy Warcie świadczyły o tym, że zima nie zamierza tak łatwo odpuścić. Ale my się nie poddamy i będziemy szukać nadal. Na razie niech nam wystarczy piękna pogoda – słońce i czyste niebo. Temperatury jeszcze wybaczę. Widocznie musimy jeszcze chwilkę poczekać. Kiedy poczuliśmy, że spacer daje się nam we znaki głównie poprzez bolące stopy, skierowaliśmy się w kierunku Starego Rynku. Weszliśmy do jednej z naszych ulubionych restauracji na obiad. Było przyjemnie i kameralnie – wieczorne tłumy jeszcze nie zdołały dotrzeć, dlatego też pozwoliliśmy sobie także na drinka. To znaczy ja sobie pozwoliłam, bo Franuś zadowolił się piwkiem. Nawet nie wiem, jak długo tam siedzieliśmy, ale ze dwie godziny na pewno. Dawno nie było tak miło. Tak powinien wyglądać każdy weekend – może niekoniecznie zaraz trzeba iść na obiad do restauracji, bo zbankrutowalibyśmy bardzo szybko :), ale chodzi o ten klimat – spokojna atmosfera, żadnego pośpiechu, tylko my dwoje – skupieni na sobie. Omawialiśmy różne kwestie od mocno prozaicznych i przyziemnych, po światopoglądowe. Byliśmy zaskoczeni, kiedy okazało się, że nagle zrobiło się późno – wszak wchodziliśmy do knajpki jeszcze po południu :) To chyba dobry znak, że się nie nudzimy we własnym towarzystwie. A kiedy wstawaliśmy od stolika Franek powiedział do mnie coś, co sprawiło mi ogromną przyjemność i uczyniło naszą „randkę” wręcz idealną w moim odczuciu ;) Ale na razie  się wstrzymam i nie napiszę co to były za słowa, bo chciałabym ich użyć jako pretekstu do następnej notki, która chodzi mi po głowie. 
Wieczór jednak jeszcze się nie zakończył całkowicie, bo kontynuowaliśmy go w domu grając w nową planszówkę (choć to nie do końca taka tradycyjna gra planszowa, ale jak się dowiedzieliśmy, kostki i pionki to nuuuda <że co? :)> i  już się tego teraz nie robi :)) Skończyliśmy dopiero grubo po północy. Zmęczeni byliśmy już po dniu pełnym tak pozytywnych wrażeń, ale coś się nie mogliśmy wybrać do spania. I jeszcze siedzieliśmy przytuleni w pokoju i rozmawialiśmy, tak, jak gdybyśmy nie przegadali całego dnia :) Leżałam sobie z głową na frankowych kolanach i słuchałam miłych rzeczy  – fajnie jak się Frankowi czasami na romantyczność zbierze. On rzadko mówi, co myśli o mnie, o naszym związku, o tym ile to wszystko dla niego znaczy – ale jak już powie to tak, że zapamiętuję na amen :) I zapamiętałam. Cały ten dzień zapamiętam, dzień który w zasadzie był jedną długą, idealną randką :)