Dzisiaj kolejna garść refleksji i wspomnień na temat mojego macierzyństwa. Jestem świadoma tego, że czasami przynudzam :), ale tyle mam tych przemyśleń zapisanych gdzieś na luźno albo nawet jeszcze nie, że żal mi nic z nimi nie zrobić... A w planie mam wyczyszczenie swoich wersji roboczych do końca tego roku, więc strzeżcie się, mogą się pojawiać tutaj bardzo dziwne wpisy :D
***
Wiele razy powtarzałam, że w żadnym wypadku nie chciałabym jeszcze raz przechodzić przez pierwsze dwa miesiące życia Wikinga. Tak, dwa pierwsze były najgorsze i najtrudniejsze, bo choć naprawdę poprawiło się dopiero po trzecim, to już w marcu było trochę lepiej. Dzisiaj, z perspektywy minionych ośmiu miesięcy nadal tak myślę, chociaż to stwierdzenie wymaga sprecyzowania.
***
Wiele razy powtarzałam, że w żadnym wypadku nie chciałabym jeszcze raz przechodzić przez pierwsze dwa miesiące życia Wikinga. Tak, dwa pierwsze były najgorsze i najtrudniejsze, bo choć naprawdę poprawiło się dopiero po trzecim, to już w marcu było trochę lepiej. Dzisiaj, z perspektywy minionych ośmiu miesięcy nadal tak myślę, chociaż to stwierdzenie wymaga sprecyzowania.
Bowiem chodzi o to, że absolutnie nie
chciałabym wrócić do tamtych dni – nie chciałabym znowu borykać się ze złym
nastrojem, z tym smutkiem i bezsilnością, które odczuwałam. Co pamiętam z
tamtego czasu? Towarzyszący mi niemal bez przerwy stres. Stresowałam się, że
Wiking płacze, a ja nie potrafię nic na to poradzić. Stresowałam się, że mało
śpi, a ja nie mam czasu na wiele rzeczy, na które chciałabym go mieć. Kiedy
spał też się stresowałam, bo wiedziałam, że w końcu nadejdzie ten moment, że
się obudzi i znowu będzie płakał. Potrafiłam się przez cały dzień stresować
tym, co będzie popołudniu, bo zazwyczaj około 16 Wiking się budził i już do wieczora
nie zasypiał, a ja nie wiedziałam co z nim robić, bo przecież bawić się jeszcze
nie dało.
Poza tym pamiętam poczucie
bezradności, kiedy nie potrafiłam Wikinga uspokoić. Albo może inaczej (choć to
wiem dopiero dziś, wtedy tego nie widziałam) – poczucie bezradności, kiedy
Wiking nie uspokajał się w taki sposób, w jaki ja chciałam, czyt. nie zasypiał,
nie leżał spokojnie w łóżeczku itp.
Do tego jeszcze doszedł smutek –
byłam smutna, bo żal było mi… ciąży. Tak, żałowałam, że już nie jestem w ciąży,
bo ten okres był dla mnie jednym z najlepszych w całym życiu (pomijając
cukrzycę ciążową i negatywne emocje z nią związane, ale przyznaję, że dziś już
ich nie pamiętam). Było mi smutno, że
już wyszłam ze szpitala, w którym poświęcano mi tyle uwagi, że z dnia na dzień
nowa sytuacja powszednieje Frankowi, który coraz mniej koło mnie skakał (dobra,
wiem, że to nie brzmi najlepiej, ale to było takie cudowne być przez chwilę
zagłaskiwaną na śmierć :)) Było mi smutno, że nie mogę prowadzić takiego życia,
jakie prowadziłam – z moim ukochanym grafikiem, w którym zapisane miałam od
której do której uczę się słówek hiszpańskich, a kiedy robię porządek w
szufladzie! Jak mi się wspaniale funkcjonowało w ten sposób. Nie! Plany i
grafiki nigdy nie były moim wrogiem i nie ograniczały mojej wolności, wręcz
przeciwnie, miałam poczucie, że moja wolność została ograniczona właśnie teraz,
kiedy swojego grafiku nie mogę mieć. A
przede wszystkim byłam smutna – bo tak! To właśnie było najgorsze – ryczałam po
południu i nie bardzo wiedziałam dlaczego. Klasyczny baby blues...?
Jeszcze jedno pamiętam –
poczucie bezcelowości. Bywało, że wstawałam rano i uderzała mnie myśl – jakie to wszystko jest
bez sensu! Nic się nie dzieje, nie mam do czego dążyć, jedynym moim celem jest
zaspakajanie potrzeb mojego dziecka. To straszne...!
Od
razu wyjaśnię – ja nie byłam zaskoczona tym, że tak to wszystko wyglądało.
Spodziewałam się tego! Ba! Ja wiedziałam, że tak będzie! Byłam jednak
zaskoczona tym, że w taki sposób to na mnie wpłynęło. Macierzyństwo mnie nie
rozczarowało, bo nie miałam wobec niego żadnych wzniosłych oczekiwań. Liczyłam
się z tym, że będę musiała porzucić swój dotychczasowy styl życia i zrezygnować
wielu rzeczy, ale byłam zdziwiona, że przychodzi mi to jednak z takim trudem.
Bo choćbym nie wiem jak bardzo świadoma była tego, że dzieci to nie roboty, że
nie da się ich zaprogramować, że nie ma do nich instrukcji obsługi i choćbym
nie wiem jak skrupulatnie przygotowywała się do tego, że będę musiała
przemeblować swoje życie – nie byłam w stanie wyobrazić sobie rzeczywistości.
Nie uważam, że się myliłam, nie sądzę też, że rzeczywistość mnie przerosła, ale
na pewno zaskoczyła. I wiecie, ze nie wstydzę się do tego przyznać ani, że nie uważam, że jestem złą matką. Bo od
samego początku robiłam wszystko, aby Wikingowi było dobrze.
Ale
to wszystko, co napisałam, nie oznacza, że te pierwsze dwa miesiące to było nieustanne pasmo
niepowodzeń i udręki :) Owszem, miałam przytępioną zdolność odczuwania radości,
skoro ciągle siedziałam w kąciku smutku i nie umiałam z niego wyleźć, ale wiele
rzeczy wspominam z sentymentem. Na przykład bardzo długie karmienia… Nawet
godzinne. Naprawdę to lubiłam i bardzo mi tego dzisiaj brakuje. A ile książek wtedy przeczytałam! :) Albo ten
zaburzony rytm dnia i nocy – spanie przy zapalonym świetle, czytanie przez
godzinę książki o 2 nad ranem, bo wzięłam sobie za punkt honoru, że Wikuś
zaśnie w łóżeczku… Spanie we trójkę w łóżku, leniwe pobudki grubo po ósmej.
Wiking kwękający na bujaczku. Albo przysypiający po jedzeniu ułożony wzdłuż
moich kolan, z tym grymasem błogości przypominającym uśmiech na ustach…
Wiele z
tych rzeczy innym kojarzy się źle, a ja jestem jakaś dziwna, bo mnie akurat to
nie przeszkadzało :) Pomimo tego wszystkiego, o czym napisałam powyżej, pomimo
dużo płaczącego dziecka, pomimo żalu za tym, co minęło, od samego początku
całym sercem kochałam swoje dziecko. Podkreślam, że nie byłam w nim zakochana,
ale je kochałam (mam nadzieję, że łapiecie różnicę). Uwielbiałam trzymać mojego malutkiego
chłopczyka w ramionach, spontanicznie całowałam go i przytulałam. Często mu się
przyglądałam. Nie płakałam ze wzruszenia, ale rozczulały mnie (i rozczulają
nadal) jego rączki i stópki a także bezzębne dziąsełka oraz karczek (i tu może
jestem dziwadłem, bo jeszcze nie słyszałam, żeby kogoś to rozczulało, ale
naprawdę mam słabość do karku Wikinga :P). Cieszyłam się, że jest z nami,
zaakceptowałam go w pełni i bezwarunkowo i ani razu nie pomyślałam sobie „co ja
najlepszego zrobiłam”.
Oczywiście czasami z rozrzewnieniem
myślę o tym maleńkim Wikusiu, który mieścił się w całości na moich udach :)
Oglądam pierwsze zdjęcia i myślę sobie „ojej jaki malutki!”, oglądam filmiki z
tamtego okresu i dziwię się jego słodkim niezgrabnym ruchom i kwileniu, które
wydobywa się z jego ust. Tak, przyznaję, że czasami chciałabym jeszcze raz
wziąć tę małą kruszynkę na ręce i przytulić. Chciałabym jeszcze raz doświadczyć
niektórych emocji. Ale to nie zmienia faktu, że zdecydowanie wolę mojego dzisiejszego
Wiktosia, którego znam już lepiej, który jest taki ciekawski, który reaguje
śmiechem na mój widok. Choć widok tamtego maluszka sprzed pół roku mnie rozczula, to mam trochę
wrażenie, jakby to było jakieś inne dziecko. Takie nie moje :) Bo ten
dzisiejszy Wiking zdecydowanie jest mój!
Jasne, dziś też mam gorsze momenty. Mamy też kryzysy (na przykład wózkowy albo ostatni drzemkowy, który najwidoczniej już za nami... ale kto wie, bo ilekroć o czymś tu napiszę to się odmienia :P), ale to wszystko ma zupełnie inny wymiar niż kiedyś. Inaczej to przeżywam i nawet jeśli z jakiegoś powodu mam zły nastrój, to zupełnie inaczej to wszystko wygląda niż na początku.
Jasne, dziś też mam gorsze momenty. Mamy też kryzysy (na przykład wózkowy albo ostatni drzemkowy, który najwidoczniej już za nami... ale kto wie, bo ilekroć o czymś tu napiszę to się odmienia :P), ale to wszystko ma zupełnie inny wymiar niż kiedyś. Inaczej to przeżywam i nawet jeśli z jakiegoś powodu mam zły nastrój, to zupełnie inaczej to wszystko wygląda niż na początku.
Chociaż nie byłam
zakochana bez pamięci w swoim dziecku (ale może z czasem trochę się w nim
zakochałam, ale raczej z pamięcią :P), chociaż nie potrafię zdobyć się na
całkowite poświęcenie i nie zrezygnuję z wielu rzeczy dla dziecka (na przykład
z czasu dla siebie), choć nie twierdzę, że macierzyństwo to najlepsze co mi się
w życiu przytrafiło (nie mówię, że nie jest fajne, ale po prostu w życiu
przytrafiło mi się wiele równie fajnych rzeczy), to nigdy ani przez sekundę nie
pożałowałam, że mam Wikusia i on sam jest dla mnie ogromnie ważny.
Nie chciałabym wracać do pierwszych dwóch miesięcy macierzyństwa, ale paradoksalnie, dziś wiem, że mając szansę przeżyć to jeszcze raz, wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. Dopiero dzisiaj uświadamiam sobie pewne błędy, które popełniłam i dopiero dzisiaj przyszły pewne refleksje. O tym jednak napiszę przy następnej okazji, żeby już nie przedłużać zanadto :)
Nie chciałabym wracać do pierwszych dwóch miesięcy macierzyństwa, ale paradoksalnie, dziś wiem, że mając szansę przeżyć to jeszcze raz, wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. Dopiero dzisiaj uświadamiam sobie pewne błędy, które popełniłam i dopiero dzisiaj przyszły pewne refleksje. O tym jednak napiszę przy następnej okazji, żeby już nie przedłużać zanadto :)
Z mojej (jakże "laickiej") perspektywy, to co piszesz jest zrozumiałe. Nie żyjemy już w wielopokoleniowych, wielodzietnych rodzinach, gdzie starsze dzieciaki opiekowały się młodszymi i ten cykl rozwojowy małego człowieczka był czymś naturalnym, obserwowanym od najmłodszych lat.
OdpowiedzUsuńMimo że jestem zaangażowaną ciotką, to wiele aspektów życia takiego szkraba jest dla mnie niedostępną tajemnicą. A samodzielne wychowanie takiego malucha pewnie byłoby ogromnym i zaskakującym wyzwaniem.
Dlatego jestem pewna, że postępowałaś najlepiej, jak w danym momencie mogłaś. Ale fajnie, że ten trudny okres "docierania się" już za Wami.
Kurczę, wiesz, to jest bardzo trafne spostrzeżenie. Nigdy o tym nie pomyślałam. To znaczy oczywiscie myślałam nie raz o tym, jaka to szkoda, ze meiszkamy sami, bez rodziców i rodziny i Wiking się wychowuje na co dzień tylko przy naszej dwójce, ale to w zupełnie innym kontekście (napiszę o tym jeszcze w którejś notce). Natomiast rzeczywiście to jest tak, ze przez taki schemat, nie ma w ogóle możliwości, żeby zaobserwować takie malutkie dziecko i trudne początki rodziców.
UsuńTak, ja tez jestem pewna, ze postępowałam najlepiej jak mogłam. Bo owszem popełniłam błędy, o których napiszę, ale nie sądzę, ze to były jakieś karygodne błędy, ale poza tym naprawdę robiłam tyle, na ile było mnie stać. Też się bardzo cieszę, że to już za nami. Teraz też miewam trudniejsze dni, ale to chyba normalne - jak każdy. Bywa też, że uciążliwe są dla mnie jakieś drobiazgi, przez tą moją perfekcyjność, ale tak ogólnie to jest bez porównania lepiej niz kiedyś i oczywiście jest to zasługa tego, że Wiking jest starszy, ale przede wszystkim uważam, ze to moje podejście się zmieniło.
Czytałam ten wpis z uśmiechem na ustach. Podejrzewam, że za następnych kilka miesięcy będziesz mówiła, że wiele rzeczy w okresie dzisiejszym mogłaś zrobić inaczej. I tak jest ze wszystkim i zawsze. Człowiek mądrzeje z czasem. Ale nie ma pewności, że przy kolejnym dziecku nie popełnisz tych samych błędów :) Tak to już z ludźmi jest :)
OdpowiedzUsuńhttps://dwazplusem.wordpress.com/
Witaj, dzięki za odwiedziny i komentarz :)
UsuńTak, ja też podejrzewam, że tak właśnei będzie ;) Ale mam nadzieję, że jednak aż tak silne te odczucia nie będą jak do tych pierwszych dwóch miesięcy...
pozdrawiam!
Jakbym widziała siebie. Euforia pomieszana ze smutkiem,z płaczem. Istna sinusoida.
OdpowiedzUsuńJa kp nie wspominam dobrze. To uwiazanie przy piersi,ciągle wywalone piersi na wierzchu. Mnie osobiście dolowalo jeszcze bardziej.
Od.wprowadzenia.karmienia butla odzylismy oboje. Brak nerwow z.mojej i meza strony,podzial obowiązków. On karmil do 2 w nocy,ja dziecko "przejmowalam" od.5. I.tak jest.do dzis. Ja nie wstaje w nocy,on kapie,ja przebieram po kąpieli.
Hebamme
;)) jak dobrze wiedzieć, że nie byłam z tymi uczuciami sama ;)
UsuńRozumiem, wiele osób własnie nie wspomina tego dobrze, zwłaszcza tego, o czym ja wspominam. Ale mnie akurat to właśnie nie przeszkadzało. Jedynie o tyle, że martwiłam się, że tak już będzie zawsze (głupia :P, teraz jeszcze bardziej bym się tym delektowała :)), ale ogólnie to lubiłam bardzo ten czas. I zaczęłam się martwić, kiedy Wiking po dwóch miesiącach nagle zaczął się szybko najadać, krótko ssał i denerwował się przy piersi. Wtedy już nie było tak miło i potem już róznie bywało. Dziś też podajemy mu od czasu do czasu mleko modyfikowane. Przez całą tę nagonkę na naturalne karmienie mam wyrzuty sumienia, ale nasze dziecko ewidentnie chce więcej niż ja mogę mu dać z piersi. Wiem, że mądre głowy powiedzą, że tym bardziej trzeba przystawiać i nie dawać mm - tylko, że ja tak robię! Przystawiam czasami nawet i co godzinę, ale, żeby porzadnie się najeść (a potem zasnąć) to Wiking czasami chce mm i butelkę i koniec. Tylko w nocy naprawdę pije dużo i spokojnie z piersi (zazwyczaj), ale o dziwo nawet mi te pobudki nocne nie przeszkadzają i czasami ledwo je odnotowuję :)
Fajnie, ze znaleźliście sposób na to, zeby pozbyć się frustracji i że teraz wszystko sprawnie funkcjonnuje
cóż ja mogę napisać - podpisuje się pod tym :)
OdpowiedzUsuń