Zastanawiałam
się jaką notkę dzisiaj wrzucić, bo miała być taka słodko-gorzka, ale
potem pomyślałam, że muszę wreszcie zrelazjonować te nasze wakacje, bo
zaraz Boże Narodzenie będzie i nikt już nie będzie pamiętał, że w ogóle
gdzieś byliśmy:) Namęczyłam się strasznie z tą relacją. Zdjęcia nie
chciały wchodzić, a w ogóle to jakieś takie zniekształcone powychodziły.
Trudno, tak już musi być:) Enjoy.
Po
pierwszym urlopie spędzonym na nadmorskim leniuchowaniu, przyszedł czas
na wypoczynek aktywny. W Tatry chcieliśmy już wyjechać w zeszłym roku,
ale pogoda była zbyt niepewna. W tym roku miało być ładnie, ale niestety
i tak pogoda pokrzyżowała nam plany. Wyjechaliśmy razem z moim wujkiem,
który przeszedł chyba wszystkie szczyty tatrzańskie. Ja większą wyprawę
zaliczyłam dwa lata temu, ale Franek Tatry znał tylko z Gubałówki i
Kasprowego, więc ciekawi byliśmy jak mu się spodoba.
We
wtorek mieliśmy przejść od Doliny Chochołowskiej na Grzesia a stamtąd
przejść grzbietem Rakonia na Wołowiec. Przed ósmą już byliśmy na szlaku:
Ups… Jeszcze raz Przed ósmą byliśmy na szlaku:
Było
dość chłodno, ale niebo było dość jasne, więc łudziliśmy się, że
wszystko się wyklaruje. Niestety na szlak prowadzący na Grzesia
wchodziliśmy już ubrani w peleryny. A na szczycie lało tak, że nie
spędziliśmy tam nawet pięciu minut, tak zacinało. Poza tym widoków nie
było żadnych. Ruszyliśmy dalej, ale okazało się, że szlak jest nie do
przejścia, takie błoto. Było za ślisko. Nie było innego wyjścia jak
wrócić, bo w takiej ulewie nic dobrego z
wycieczki by nie wyszło. I tak byliśmy przemoczeni do suchej nitki, w
butach nam chlupało i było średnio przyjemnie. Byłam dość mocno
rozczarowana, ale tak to bywa w górach.
Słaby widok z Grzesia:
Następnego dnia pogoda była zdecydowanie ładniejsza. Mijając Wodogrzmoty Mickiewicza skręciliśmy w Dolinę Roztoki. Doszliśmy pod Siklawę a potem do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Stamtąd poszliśmy przez Świstówkę nad Morskie Oko. Wróciliśmy po dziesięciu godzinach.
Widoki z Doliny Roztoki:
A w dole Dolina Pięciu Stawów. Chociaż jak dla mnie powinna się nazywać Doliną Czterech Stawów i Kałuży Widok ze Świstówki.
A tu w dole Morskie Oko, powyżej Czarny Staw a po lewej Rysy w chmurach.
Granaty, moje marzenie
Wspinamy się na Świstówkę:
Gdzieś po drodze:)
Wodospad Siklawa:
A tu już schodzimy:
Pod koniec dnia pogoda znowu zaczęła się nieco psuć…
A tu już widok znad Morskiego Oka:
I jeszcze ostatni rzut okiem. Tu byliśmy:
Po dwóch
dniach takich wypraw w czwartek bolały nas już wszystkie mięśnie. A
przede wszystkim stopy. Oczywiście nie obyło się bez małych pęcherzy,
więc potem to już tylko mieliśmy lajtowe spacerki. Generalnie wyjazd nam
się udał. Może wycieczki w góry nie do końca, ale jeszcze wszystko
przed nami. Przekonaliśmy się, że Frankowi góry również nie straszne a
przede wszystkim podłapał bakcyla, więc może w przyszłym roku znowu
wyruszymy na szlak. Ja co prawda mam ochotę na te bardziej niebezpieczne
szlaki, ale chcę zdobyć wszystko stopniowo. Żeby nie przeszarżować. Ale
mam nadzieję, że się doczekam wreszcie Koziego Wierchu na przykład. O
Orlej Perci jeszcze na razie nie wspominam, moja mama chyba by na zawał
zeszła
A notka słodko-gorzka być może jutro. Chociaż u mnie ostatnio nic nie jest pewne…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz