Achhhh… Tak, w
takie dni jak dzisiaj to mogę sobie myśleć, że niczego mi nie brakuje.
Naprawdę od jakiegoś czasu huśtawki nastrojów jakie miewam są nieznośne.
Ale nie potrafię nic na to poradzić. Jednego dnia jest mi po prostu źle
– albo czuję, że czegoś mi brak, albo wyszukuję jakiegoś mniej lub
bardziej realnego problemu, albo po prostu odczuwam ten niepokój, o
którym tyle rozmawiałyśmy pod ostatnią notką… A kolejnego dnia staram
się spojrzeć na wszystko inaczej i nawet mi się to udaje. Staram się
cieszyć tym, co mam i to również mi wychodzi…
Zaczęło się wczoraj. Po południu nie byłam w najlepszym nastroju. Wypłakałam się Frankowi. W pewnym momencie nawet się trochę wkurzył, ale potem wysłuchał mnie, pocieszył… Ucieszyło mnie, że mimo, iż miał dzisiaj do pracy na później, położył się wczoraj razem ze mną. Przyszedł do sypialni przed dziesiątą, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby porozmawiać a potem razem zasnąć. Rano okropnie nie chciało mi się wstawać, ale jego „no, musisz wstawać kochanie” mnie zmobilizowało. Choć powinno zdemobilizować
W końcu 5:50, a ja muszę wynurzać się spod ciepłej kołderki, podczas gdy Franek tylko się w nią głębiej zakopuje
Ale jakoś dałam radę. Potem już poszło gładko, bo lubię poranki. Lubię
szybką krzątaninę – przygotowywanie śniadania przy wiadomościach w
radio, potem szybka konsumpcja przy artykule z Claudii, no i wreszcie
najlepsza część – zagłębienie się w lekturze książki podczas jazdy do
pracy
Dzień w pracy upłynął mi szybko. Przyjechałam do pustego co prawda domu, ale za to czekał na mnie obiad, który Franek przygotował przed wyjściem do pracy. A potem odwiedziła mnie koleżanka ze studiów. Ala przyszła obejrzeć nasze nowe mieszkanie. Spędziłyśmy cudowne popołudnie i wieczór. Siedziałyśmy sobie na balkonie w wygodnych fotelach wytachanych z salonu. Na stoliku czekoladki, delicje truskawkowe (seria limitowana ;)), kawka dla Ali, soczek pomarańczowy dla mnie i oczywiście Carlo Rossi California Rose. Na dworze ciepło, przyjemny wietrzyk rozwiewał nam włosy, z pokoju sączyła się delikatna muzyka z Chilli Zet… A my? No cóż my mogłyśmy robić? Gadałyśmy, gadałyśmy i gadałyśmy. A zawsze jest o czym
O studiach, wspólnych znajomych, pracy, Franku oraz o moim szefie,
który jest jej osobistym facetem mniej więcej od tego samego czasu, od
kiedy moim jest Franek
( W końcu to właśnie z Alą komisyjnie zakopywałyśmy kaktusa
:P) Spotkania z nią zawsze poprawiają mi humor. Zwłaszcza z jednego
konkretnego powodu, o którym nie będę już dzisiaj pisać, ale kiedyś do
tego wrócę.
Umówiłyśmy się już na kolejny raz. Mam nadzieję, że niedługo. A tymczasem może jeszcze uda mi się zajrzeć do „Dziedzictwa” Philippy Gregory. A potem położę się i śniąc będę czekać na Franka…
Więcej takich chilloutowych dni poproszę.
Zaczęło się wczoraj. Po południu nie byłam w najlepszym nastroju. Wypłakałam się Frankowi. W pewnym momencie nawet się trochę wkurzył, ale potem wysłuchał mnie, pocieszył… Ucieszyło mnie, że mimo, iż miał dzisiaj do pracy na później, położył się wczoraj razem ze mną. Przyszedł do sypialni przed dziesiątą, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby porozmawiać a potem razem zasnąć. Rano okropnie nie chciało mi się wstawać, ale jego „no, musisz wstawać kochanie” mnie zmobilizowało. Choć powinno zdemobilizować
Dzień w pracy upłynął mi szybko. Przyjechałam do pustego co prawda domu, ale za to czekał na mnie obiad, który Franek przygotował przed wyjściem do pracy. A potem odwiedziła mnie koleżanka ze studiów. Ala przyszła obejrzeć nasze nowe mieszkanie. Spędziłyśmy cudowne popołudnie i wieczór. Siedziałyśmy sobie na balkonie w wygodnych fotelach wytachanych z salonu. Na stoliku czekoladki, delicje truskawkowe (seria limitowana ;)), kawka dla Ali, soczek pomarańczowy dla mnie i oczywiście Carlo Rossi California Rose. Na dworze ciepło, przyjemny wietrzyk rozwiewał nam włosy, z pokoju sączyła się delikatna muzyka z Chilli Zet… A my? No cóż my mogłyśmy robić? Gadałyśmy, gadałyśmy i gadałyśmy. A zawsze jest o czym
Umówiłyśmy się już na kolejny raz. Mam nadzieję, że niedługo. A tymczasem może jeszcze uda mi się zajrzeć do „Dziedzictwa” Philippy Gregory. A potem położę się i śniąc będę czekać na Franka…
Więcej takich chilloutowych dni poproszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz