*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 15 października 2010

W Mariańskim jestem. Rowie Mariańskim.

Długo mnie to omijało. Kilka miesięcy nawet, mogłabym stwierdzić. Ale niestety dopadł mnie wreszcie zły nastrój. Nie mam na myśli tutaj gorszego dnia, ale po prostu utrzymujące się przez dłuższy okres czasu obniżenie nastroju.Mam tak od kilku dni, raz jest lepiej, raz gorzej, ale ogólnie rzecz biorąc – nie najlepiej. Doła mam po prostu i już. A właściwie nie i już, tylko głębokiego jak Rów Mariański. Chociaż zdarza mi się wynurzać na płyciznę.

Funkcjonuję niby normalnie, wstaję rano, idę do pracy. Potem wracam, idę na aerobik, na miasto albo usiłuję zrobić coś w domu, chociaż jakoś tak zapał straciłam ostatnio do wszystkiego i niestety każda czynność, którą jeszcze dwa tygodnie temu wykonywałam pełna energii w krótkim czasie, teraz mi się dłuży albo wcale jej nie wykonuję. 
Bywają dni w miarę spokojne, kiedy jakoś się wszystko kula i nawet mam siłę na uśmiech. Ale bywają też te kryzysowe, kiedy łzy ciągle się cisną do oczu i wszystko mnie rozczula. Nie znam nawet powodu tego złego nastroju, to raczej takie ogólne poczucie braku sensu. Czasami wydaje mi się, że wszystko jest takie bezcelowe.

Oczywiście staram się temu przeciwdziałać i generalnie udawać, że mnie ten dołek nie dotyczy, ale nie zawsze się da. W poniedziałek na przykład wyszłam sobie po pracy na miasto. Miałam trochę spraw do pozałatwiania, pomyślałam, że to dobra okazja, która w dodatku pomoże mi zapomnieć o smutku. Ale nie do końca mi wyszło. Owszem, załatwiłam większość rzeczy, które chciałam, zrobiłam zakupy ostatnich prezentów dla bliskich, odnalazłam krawcową, która mi się kiedyś przeniosła ze stałego punktu, zaniosłam telefon do serwisu i, co sprawiło mi największą przyjemność, odwiedziłam dwie biblioteki i wyszłam z nich oczywiście z łupami. Funkcjonowałam jakoś i starałam się za dużo nie myśleć, ale to wcale nie było takie łatwe, bo kiedy na przykład zapuściłam się w tę część Poznania, po której spacerowałam przez kilka godzin razem z rodzicami, podczas ich ostatnich odwiedzin, zrobiło mi się jakoś tak… żałośnie :)

We wtorek trochę się wypłakiwałam Frankowi, ale on ma do tego średnią cierpliwość i nie do końca rozumie, dlaczego jest mi smutno. Zresztą nawet mu się nie dziwię, bo przecież ja sama też nie do końca to rozumiem.
Echh, niechby już te święta przyszły… Chociaż tutaj też żal, bo w gorszym terminie to one się już trafić naprawdę nie mogły. Zero wolnego. Dobrze, że zostało mi jeszcze siedem dni urlopu do wykorzystania za ten rok, to sobie pojadę do Miasteczka już w środę po pracy, a wrócę dopiero w poniedziałek. Gdyby nie możliwość wzięcia urlopu, zajechałabym do domu akurat na Wieczerzę Wigilijną a wracać musiałabym tuż po obiedzie w drugi dzień świat. Fatalnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz