Zrobiło
się pusto w blogosferze. Takie odnoszę wrażenie. Wszyscy wyruszyli na
długi weekend, korzystają z pięknej (jeszcze) pogody, co będą męczyć
oczy przed komputerem… A ja sobie wędruję dziś po sieci niemal cały
dzień i się tak dziwnie czuję nie spotykając prawie nikogo. Dziwnie, a
jednocześnie przypominają mi się pierwsze dni maja trzy lata temu, kiedy
też tak sobie spacerowałam po blogowisku i nie miałam prawa nikogo
spotkać, bo nie nawiązałam jeszcze żadnych znajomości i w ogóle nie
wiedziałam z czym to się je.
Bardzo chciałam stać się częścią tej społeczności, chciałam, żeby ktoś mnie zauważył, odwiedził, zostawił kilka słów… I tak się stało. Ale przyznam, że „tamto” pisanie też miało swoje dobre strony… Przede wszystkim nie było absolutnie żadnej autocenzury. Teraz włącza mi się ona nawet trochę nieświadomie. Pisząc na pewno trochę bardziej ważę słowa. Z różnych względów. Trochę dlatego, że nie chciałabym obniżać jakości (z braku lepszego słowa niech będzie:)) pisania. Trochę dlatego, że nauczyłam się już, że są osoby, dla których niewinne słowo, bez żadnego podtekstu, może być pretekstem do rozpętania burzy. A trochę dlatego, że nie mam ochoty się później tłumaczyć z tego, że w danej chwili miałam jakiegoś focha albo doła, albo co gorsza – tłumaczyć się ze sposobu na życie. Tak, wiem, nikt mi się nie każe tłumaczyć… Ale mimo wszystko, kiedy ktoś podważa w jakiś sposób to, jak żyję, czuję się poniekąd wywołana do tablicy, bo niby dlaczego miałabym to przemilczeć?
Przyszło mi też do głowy, że czasami czuję się rozczarowana współblogowiczami… Szkoda, bo nie lubię takich rozczarowań. I nie jest to nic personalnego, ale po prostu bywają takie sytuacje, kiedy człowiek uświadamia sobie, że więzi tutaj są bardzo specyficzne, a przede wszystkim charakteryzują się tym, że bardzo łatwo można je zerwać. Zawsze jest mi żal, kiedy widzę, że ktoś, kto był mi w jakiś sposób bliski, komu w ten specyficzny, blogowy sposób zaufałam, znika albo po prostu pojawia się rzadziej u mnie. Jeszcze większy żal jest wtedy, gdy widzę, że u innych nie zmniejszył częstotliwości komentowania, że nadal pisze u siebie… Winy wtedy upatruję w sobie i zastanawiam się, co zrobiłam, że dana osoba trochę się ode mnie odsunęła. Czasami są to sytuacje przejściowe. Ale bywa, że nie da się odzyskać tego, co już stało się tylko wspomnieniem…
I bij, zabij, nie mam pojęcia, co mnie naszło, żeby dzisiaj o tym napisać. Nie wydarzyło się nic szczególnego. Nie planowałam tego, ba! ja nawet usiadłam do komputera w celu napisania notki na zupełnie inny temat
Ale cóż, widocznie coś jest na rzeczy
A tak poza tym mam jeszcze inne myśli dziwnej treści
Myślę sobie na przykład, jakby to było fajnie, gdybym nie potrzebowała
nikogo do szczęścia. Gdybym potrafiła polubić pustkę i nie wypełniać
jej – czasami na siłę. Bywają chwile, kiedy wydaje mi się, że człowiek
tak naprawdę może być szczęśliwy tylko wtedy, gdy niczego mu do
szczęścia nie potrzeba
Wiem, to brzmi absurdalnie i pewnie nikt tego nie zrozumie w taki
sposób, o jakim myślę. Ale chodzi o to, żeby nie potrzebować niczego ani
nikogo, po prostu być i nie rozmyślać. Nie chodzi absolutnie o egoizm, a
raczej o całkowite poddanie się życiu… Takie totalne zaprzeczenie
egzystencjalizmu… Stoicyzm w czystej postaci?
Dziwne, bo to nie do końca w moim stylu. Ale widocznie i mnie czasami trochę apathei by się przydało
I nie pytajcie, dlaczego mi się na filozofowanie zebrało
Bardzo chciałam stać się częścią tej społeczności, chciałam, żeby ktoś mnie zauważył, odwiedził, zostawił kilka słów… I tak się stało. Ale przyznam, że „tamto” pisanie też miało swoje dobre strony… Przede wszystkim nie było absolutnie żadnej autocenzury. Teraz włącza mi się ona nawet trochę nieświadomie. Pisząc na pewno trochę bardziej ważę słowa. Z różnych względów. Trochę dlatego, że nie chciałabym obniżać jakości (z braku lepszego słowa niech będzie:)) pisania. Trochę dlatego, że nauczyłam się już, że są osoby, dla których niewinne słowo, bez żadnego podtekstu, może być pretekstem do rozpętania burzy. A trochę dlatego, że nie mam ochoty się później tłumaczyć z tego, że w danej chwili miałam jakiegoś focha albo doła, albo co gorsza – tłumaczyć się ze sposobu na życie. Tak, wiem, nikt mi się nie każe tłumaczyć… Ale mimo wszystko, kiedy ktoś podważa w jakiś sposób to, jak żyję, czuję się poniekąd wywołana do tablicy, bo niby dlaczego miałabym to przemilczeć?
Przyszło mi też do głowy, że czasami czuję się rozczarowana współblogowiczami… Szkoda, bo nie lubię takich rozczarowań. I nie jest to nic personalnego, ale po prostu bywają takie sytuacje, kiedy człowiek uświadamia sobie, że więzi tutaj są bardzo specyficzne, a przede wszystkim charakteryzują się tym, że bardzo łatwo można je zerwać. Zawsze jest mi żal, kiedy widzę, że ktoś, kto był mi w jakiś sposób bliski, komu w ten specyficzny, blogowy sposób zaufałam, znika albo po prostu pojawia się rzadziej u mnie. Jeszcze większy żal jest wtedy, gdy widzę, że u innych nie zmniejszył częstotliwości komentowania, że nadal pisze u siebie… Winy wtedy upatruję w sobie i zastanawiam się, co zrobiłam, że dana osoba trochę się ode mnie odsunęła. Czasami są to sytuacje przejściowe. Ale bywa, że nie da się odzyskać tego, co już stało się tylko wspomnieniem…
I bij, zabij, nie mam pojęcia, co mnie naszło, żeby dzisiaj o tym napisać. Nie wydarzyło się nic szczególnego. Nie planowałam tego, ba! ja nawet usiadłam do komputera w celu napisania notki na zupełnie inny temat
A tak poza tym mam jeszcze inne myśli dziwnej treści
Dziwne, bo to nie do końca w moim stylu. Ale widocznie i mnie czasami trochę apathei by się przydało
I nie pytajcie, dlaczego mi się na filozofowanie zebrało
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz