To, że jestem taką „mamincóreczką” można łatwo
wydedukować z niektórych moich postów. Do domu jeżdżę jak często się da,
wakacje też spędzałam w domu. No i oczywiście mój słynny syndrom
przedszkolaka. Uwielbiam jeździć do domu i czasami jestem rozdarta jak
sobie myślę, że prawdopodobnie dalszego życia w tej małej rodzinnej
mieścinie wieść nie będę, tylko już zostanę w Poznaniu.
A jednak… A jednak gdybym miała znowu zamieszkać z rodzicami, to bym zwariowała:) Mieszkam sama już pięć lat i po prostu już nie ma odwrotu. Prawda, mieszkanie wynajmuję z dziewczynami, a więc wiadomo, że wiąże się to z wieloma kompromisami oraz dużą dozą tolerancji, jaką musimy się wykazać. Nie do końca mogę robi wszystko tak jakbym chciała. Czasem muszę z czegoś zrezygnować albo odpuścić jakąś rzecz z powodu niezgodności charakterów:) Ale mimo wszystko przyzwyczaiłam się do tego, że jak mi się czegoś nie chce, to mi się nie chce i już. Nie muszę. Ogólnie to w naszym mieszkaniu ja jestem orędowniczką porządku. To ja zarządzam cotygodniowe sprzątanie, coroczne mycie okien, ustalam grafik i wydzwaniam do właścicieli mieszkania jak się coś zepsuje. Ale jak nie chce mi się w danym momencie umyć naczyń, to tego nie robię. Oczywiście po jednej osobie, jeszcze spędzającej w domu tyle czasu co ja, nawet po trzech dniach będą w zlewie co najwyżej trzy kubeczki i ewentualnie jakiś talerzyk:) Jak przyleciałam z Londynu i miałam totalne urwanie głowy w szkole i w pracy, moja rozbebeszona walizka stała prawie na środku pokoju, bo nie miałam czasu jej ruszyć. Dziewczyny przeprosiłam i powiedziałam, że zajmę się nią w wolnej chwili. I tak też zrobiłam. Ale nikt nie powtarzał mi dziesięć razy dziennie, żebym wreszcie się rozpakowała:) Porządek dnia mam z reguły ustalony i wszystko robię w takim momencie, kiedy mi pasuje, nikt mnie nie ponagla.
Niestety kiedy przyjeżdżam do domu, a przeważnie jest to sobota, która w większości domów jest dniem porządków, muszę dostosować się do reguł mojej mamy. To jest oczywiste. Ale czasami naprawdę trudne do zrobienia. Oczywiście czuję się w obowiązku pomóc w sprzątaniu, nawet jeśli przez miesiąc mnie nie było i mogłabym zawsze wymigać się logiką „w końcu to nie ja nabrudziłam” No ale bez przesady… po prostu nie tyle muszę, co chcę pomóc. W każdym razie ciężko mi czasami się nie zbuntować. Bo ja oczywiście to zrobię, ale doczytam tylko ten rozdział książki…. Nie jest mi to dane, bo mama stoi nade mną i ma być już:) Albo myję naczynia. A mama stoi obok i mów: „a jakbyś sobie napuściła wody do drugiej komory to…” I takie tam. Słowo daję, zwariowałabym, mimo, że uwielbiam jeździć do domu. I choćbym miała nawet o te porządki się pokłócić z mamą, to i tak będę jeździć tak często jak się da:)
Ale jednak morał z tego taki, że dorosłe dzieci
niestety mogą mieć poważne problemy z dogadaniem się z rodzicami jeśli
razem mieszkają. Na szczęście i moi rodzice, i rodzice Franka już dawno
powiedzieli, że ich zdaniem młodzi muszą mieszkać sami i oni nie chcą
żadnych nowych porządków w swoim starym domu domu My młodzi zapewne też nie będziemy chcieli w nowym domu starych porządków. I w tym wszyscy się zgadzają
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz