Przeczytałam dzisiaj
na Onecie tekst o castingach na współlokatorów. Albo na lokatorów. W
ogóle temat ostatnio jest na czasie, bo już kilka reportaży w telewizji
widziałam, również o tym co się dzieje w tej kwestii w samym Poznaniu. I
przyznam, że to wszystko jest dla mnie totalną abstrakcją. Wierzę, że
tak jest, ale mimo wszystko wydaje mi się to absurdalne. Przyznam, że
miałam wyjątkowe szczęście od samego początku w związku z mieszkaniem.
(Przynajmniej tym w Poznaniu, bo hiszpańskie mieszkanie to już inna
bajka :))
Większość moich znajomych z liceum i nie tylko na studia wybierała się do Wrocławia. Tylko ja, Dorota i jeszcze jeden kolega z klasy wybrał Poznań. Kiedy dostałam się na uczelnię w Pyrlandii i dowiedziałam się, że Dorota też będzie tu właśnie studiować, skontaktowałam się z nią i umówiłyśmy się, że poszukamy mieszkania razem. Jak powiedziałyśmy, tak zrobiłyśmy, kilka dni później wybrałyśmy się nocnym pociągiem w czterogodzinną podróż do Poznania. Jechałyśmy zupełnie w ciemno. To nie były jeszcze czasy, kiedy byłyśmy specjalnie zaznajomione z internetem, nie miałyśmy żadnej gazety z ogłoszeniami. Po prostu wysiadłyśmy na dworcu i na piechotę (przyzwyczajone byłyśmy, że się wszędzie chodzi, komunikacja miejska to było niemal jak UFO ;)) poszłyśmy w jedyne miejsce gdzie byłam w stanie trafić z pamięci – na moją uczelnię. Tam wyciągnęłyśmy mapę, zaznaczyłyśmy obszar, który nas interesuje – czyli wszędzie miało być blisko
Obszar był naprawdę niewielki i obejmował raczej centrum. Zerwałyśmy
kilka ogłoszeń (wiem, wiem, nieładnie, ale nie chciałyśmy konkurencji
:)), zaopatrzyłyśmy się w kartę telefoniczną (bo z komórki to jeszcze
drogo wychodziło :)) i zaczęłyśmy dzwonić. Umówiłyśmy się w czterech
miejscach.
Pierwsze – stancja, mieszkanie ze starszym panem (tak po siedemdziesiątce). Chyba miał nadzieję, że pomożemy mu z gotowaniem, sprzątaniem i takie tam. Kiedy zapytałyśmy, czy mogą nas odwiedzać znajomi odpowiedział: „no tak, czasami jakaś siostra albo mama, no bo chłopaki to nieee, oczywiście, że nie”… Pożegnałyśmy się i dość szybko zdecydowałyśmy, że tam nie chcemy mieszkać
Drugie miejsce było mieszkaniem studenckim. Oprócz nas mieszkałoby tam chyba pięć osób, łazienka, kuchnia do podziału. Dla nas jeden pokój, tylko zupełnie nieumeblowany. Nawet bez łóżka. Napaliłyśmy się strasznie, bo nam się spodobało (nie wiedziałyśmy chyba co oznacza takie mieszkanie :)) Już prawie się zdecydowałyśmy. Ale pojechałyśmy dalej.
Tyle, że w trzecie miejsce nie dojechałyśmy, bo nie wiedziałyśmy co to znaczy po poznańsku „nadusić” :)) Ale to jest do opowiedzenia przy innej okazji.
Od razu pojechałyśmy w czwarte miejsce.
I tam zostałyśmy. Dorota przez następne pięć a ja sześć lat.
Mieszkanie dwupokojowe, dość dobrze wyposażone niemal w centrum. Dorota na swoją uczelnię miała 10 minut piechotą lub jeden przystanek tramwajem. Ja, odpowiednio – 20 lub 4
Lokal co prawda nie był urządzony nowocześnie, ani nawet niezbyt ładnie – ot, każda szafka z innej parafii
Ale było swojsko, domowo, właściciele byli w porządku (wszystko dla
nas załatwiali, co tylko było nam potrzebne, łącznie z pralką) i było
tanio. Od razu się zdecydowałyśmy. O 15tej już wracałyśmy do Miasteczka.
W ogóle się nie zmęczyłyśmy, nie zdołowałyśmy fatalnymi warunkami, czy
cenami z kosmosu. Szybko, łatwo i przyjemnie znalazłyśmy mieszkanko na
kilka następnych lat.
Mieszkanie miało dwa pokoje, my chciałyśmy mieszkać w jednym no i na nas dwie cena była dość wysoka, więc trzeba było znaleźć kogoś do drugiego pokoju. Przez sześć lat obeszło się bez castingów. Przez dwa lata mieszkała z nami Ola, kolejne dwa Asia i ostatnie – Ela. Wszystkie były moimi bliższymi lub dalszymi znajomymi. O współlokatorkach w zasadzie też mogłabym napisać osobną notkę, więc teraz powiem tylko, że żyło nam się razem całkiem dobrze. I nie wiem, czy to kwestia szczęścia, czy tego, że po prostu byłyśmy bezkonfliktowe i tolerancyjne wobec swoich dziwactw mniejszych i większych.
Jeśli chodzi o moje obecne mieszkanie, to już wiecie, że również go nie szukałam, tylko w zasadzie ono znalazło mnie
Nie wiem nic o tych wielotygodniowych poszukiwaniach, wrednych
właścicielach, cenach z kosmosu, fatalnych warunkach, nieznośnych
współlokatorach… Poszukiwanie mieszkania i późniejsze mieszkanie w nim
było (i jest) dla mnie po prostu sielanką. Szczęściara ze mnie
Większość moich znajomych z liceum i nie tylko na studia wybierała się do Wrocławia. Tylko ja, Dorota i jeszcze jeden kolega z klasy wybrał Poznań. Kiedy dostałam się na uczelnię w Pyrlandii i dowiedziałam się, że Dorota też będzie tu właśnie studiować, skontaktowałam się z nią i umówiłyśmy się, że poszukamy mieszkania razem. Jak powiedziałyśmy, tak zrobiłyśmy, kilka dni później wybrałyśmy się nocnym pociągiem w czterogodzinną podróż do Poznania. Jechałyśmy zupełnie w ciemno. To nie były jeszcze czasy, kiedy byłyśmy specjalnie zaznajomione z internetem, nie miałyśmy żadnej gazety z ogłoszeniami. Po prostu wysiadłyśmy na dworcu i na piechotę (przyzwyczajone byłyśmy, że się wszędzie chodzi, komunikacja miejska to było niemal jak UFO ;)) poszłyśmy w jedyne miejsce gdzie byłam w stanie trafić z pamięci – na moją uczelnię. Tam wyciągnęłyśmy mapę, zaznaczyłyśmy obszar, który nas interesuje – czyli wszędzie miało być blisko
Pierwsze – stancja, mieszkanie ze starszym panem (tak po siedemdziesiątce). Chyba miał nadzieję, że pomożemy mu z gotowaniem, sprzątaniem i takie tam. Kiedy zapytałyśmy, czy mogą nas odwiedzać znajomi odpowiedział: „no tak, czasami jakaś siostra albo mama, no bo chłopaki to nieee, oczywiście, że nie”… Pożegnałyśmy się i dość szybko zdecydowałyśmy, że tam nie chcemy mieszkać
Drugie miejsce było mieszkaniem studenckim. Oprócz nas mieszkałoby tam chyba pięć osób, łazienka, kuchnia do podziału. Dla nas jeden pokój, tylko zupełnie nieumeblowany. Nawet bez łóżka. Napaliłyśmy się strasznie, bo nam się spodobało (nie wiedziałyśmy chyba co oznacza takie mieszkanie :)) Już prawie się zdecydowałyśmy. Ale pojechałyśmy dalej.
Tyle, że w trzecie miejsce nie dojechałyśmy, bo nie wiedziałyśmy co to znaczy po poznańsku „nadusić” :)) Ale to jest do opowiedzenia przy innej okazji.
Od razu pojechałyśmy w czwarte miejsce.
I tam zostałyśmy. Dorota przez następne pięć a ja sześć lat.
Mieszkanie dwupokojowe, dość dobrze wyposażone niemal w centrum. Dorota na swoją uczelnię miała 10 minut piechotą lub jeden przystanek tramwajem. Ja, odpowiednio – 20 lub 4
Mieszkanie miało dwa pokoje, my chciałyśmy mieszkać w jednym no i na nas dwie cena była dość wysoka, więc trzeba było znaleźć kogoś do drugiego pokoju. Przez sześć lat obeszło się bez castingów. Przez dwa lata mieszkała z nami Ola, kolejne dwa Asia i ostatnie – Ela. Wszystkie były moimi bliższymi lub dalszymi znajomymi. O współlokatorkach w zasadzie też mogłabym napisać osobną notkę, więc teraz powiem tylko, że żyło nam się razem całkiem dobrze. I nie wiem, czy to kwestia szczęścia, czy tego, że po prostu byłyśmy bezkonfliktowe i tolerancyjne wobec swoich dziwactw mniejszych i większych.
Jeśli chodzi o moje obecne mieszkanie, to już wiecie, że również go nie szukałam, tylko w zasadzie ono znalazło mnie
***
Nic jeszcze nie wiadomo. Siostra leżała sama w sali pooperacyjnej, więc na chwilę wpuścili do niej moich rodziców. Była przytomna, ale bardzo wycieńczona po narkozie. Nic nie wiadomo – lekarza już nie było, a ona wcześniej nie była w stanie o nic pytać. Nie wiemy jak wyglądał zabieg (choć kobiety, które z nią leżały na sali mówiły, że operacja była dość krótka) i co dalej. Może jutro. Nadal proszę o wsparcie i dziękuję za to wszystko, co już od Was dostałam :*
Nic jeszcze nie wiadomo. Siostra leżała sama w sali pooperacyjnej, więc na chwilę wpuścili do niej moich rodziców. Była przytomna, ale bardzo wycieńczona po narkozie. Nic nie wiadomo – lekarza już nie było, a ona wcześniej nie była w stanie o nic pytać. Nie wiemy jak wyglądał zabieg (choć kobiety, które z nią leżały na sali mówiły, że operacja była dość krótka) i co dalej. Może jutro. Nadal proszę o wsparcie i dziękuję za to wszystko, co już od Was dostałam :*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz