Czas najwyższy
podzielić się z Wami wrażeniami z wakacji. Wróciliśmy co prawda już
jakiś czas temu, ale celowo zawsze czekam z relacją aż wspomnienia
zaczną się lekko zacierać… Wtedy sięgam po zdjęcia i przywołuję te
wszystkie piękne chwile…
Pojechaliśmy w Tatry z zamiarem zdobycia dwutysięcznika… Potrzebna nam była do tego ładna pogoda. Już kilka tygodni wcześniej śledziłam wszelkie prognozy i kiedy usłyszałam, że ładnie ma być we wtorek i środę, czym prędzej zadzwoniłam do Zakopanego i zmieniłam rezerwację :) Pojechaliśmy dzień wcześniej. Jak się później okazało, to była świetna decyzja.
We wtorek wstaliśmy o siódmej i z radością zobaczyliśmy słońce zaglądające nam do okien
Ubraliśmy się szybko, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy prowiant i o
ósmej byliśmy na trasie. Naszym celem był Wołowiec. To ta biała, słabo
widoczna góra
Żeby tam dojść musieliśmy przejść Dolinę Chochołowską a następnie wdrapać się na Grzesia i przez Rakoń wejść na Wołowiec. W zeszłym roku się nam to nie udało…
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_sHu4EZCPX2tJRFHCFtFBAG-auLn6W9np1LxQK4pXQOtgN_L9F_EieYtD481NQXGJElndT_EaRNbqCft4HIOZYl8f2X3p6UTvBsyy4bFgS3PjTljx9GhW8r62hnBDEkVQ5T5BzKpxIBhv8zdcp6z9PAG9gqLKYfLvi3NlrfDh03mc0KNoD-S9F1tkis26Ykonk=s0-d)
… rozpadało się i kiedy weszliśmy na Grzesia nie dało się dalej iść. Musieliśmy wracać. Tym razem na szczycie nadal było pięknie:
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_sK-PIalpUOjx1tAb9nec8IKchUz3Pf0uqkRXRG3m1qj0KXXIWElKuk24rEd-PLHl7V7c8pvUoxmzGSfgim15HkAyHpXUHwcHTMbjlfmE5puYgmk8g7suu0NIIBa8Am6-jxa1A76hI7hw3IeM4hTArdAM0ytuEHAybm8FeGqQrMZOoQdLEaanV7F2z5ug=s0-d)
Ta biała polanka na dole to właśnie Dolina Chochołowska, a tą słabo widoczną strzałeczką zaznaczyłam mniej więcej miejsce, z którego robione było pierwsze zdjęcie
Jak widać spory kawałek trasy już pokonaliśmy. Ale dużo więcej było przed nami.
Im wyżej się wdrapywaliśmy, tym więcej ciuszków trzeba było na siebie założyć. Wybaczcie mało profesjonalny strój, ale w tym roku kupiliśmy Frankowi specjalne buty w góry, kolejną część garderoby kupimy za rok. I tym sposobem może za dziesięć będziemy wyglądać profesjonalnie
W drodze na Rakoń, w tle widać Wołowiec właśnie…
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_tspd9jR-pcAmsX2brmCTs-rSOu8JCTP0jpHTt87Mv9wIa8VsdsiOIuaNnbrGgd4A3QAf0fkJ3b5-7p7eykFV4ml9U5s0yhX70cqW2aQsnWrFjIHwdqxlSqA6YRluWixpUuwbkMtjFz2xm_W5pRNfj0nKU7-Y56uw7EwPFuC0WR1ik9agLA5RfCH6xnIA=s0-d)
A to już widok z Rakonia:
No i Wołowiec widziany z Rakonia:
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_tuBfKgUODiKnTusjq7cLhAKO1uweAnKbM7S3QZl8iNSECt4Tu5KLrYYtutgaP-oCgoTxXNO5stZLZBidDOok34cxRXu6-mcFAX7PAe5RYAkiy-ECfrG5D9B6hBYr7vcums5KYemo0LXy15mjmo9wMZaJKRXV0wTKeT8b4-rii0eoIww8VYdCbhTM3cqqwbmvhy=s0-d)
Franek zaczął się wycofywać. Zresztą nie tylko on. Całkiem sporo ludzi zniechęconych ilością śniegu i trudnym podejściem się wycofywało… Usiedliśmy na rozstaju dróg i radziliśmy co robimy… Franek ma lęk wysokości i trochę się bał. Przede wszystkim tego, że się poślizgniemy i polecimy zboczem w dół. Ja ani trochę nie miałam takich obaw. Wiedziałam, że od szczytu dzieli nas jakieś pół godziny drogi i strasznie żal było mi wracać. Żeby drugi raz nie dojść na sam szczyt… Nie odważyłabym się iść, gdyby nie to, że mimo, wspomnianych wcześniej osób, które rezygnowały, było też wiele, które szły dalej. Wydawało mi się, że damy radę. Albo, że chociaż możemy spróbować…
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_vaYaC2HoQk_sCi0BSIe7t1Wi1RbbsDqI3CK2L0VhpIkQAW0pe9MRpRuUZYhjqTrL7SJFoCdMuxX99xq6PdmaqWXMGKY7gCqdNgPFwUE4P9CzCdw9AhKw7Ns57QQYZnrQ5L3kEJuRDHy5cyX-CmQILVK-KeHQYBvD9PKWVReUqtwh7nH00cOaVWjoDgSVc6=s0-d)
Udało się. Przekonałam Franka. A właściwie sam się przekonał. No i wiedział, że będę bardzo rozczarowana… Warto było! Same zobaczcie:
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_vTF-8N8nCZRahQGHWUir3oY2ptFsxDSo-xmgHgNBlLn4HX6NhPegevQRiJUjvJFDDWJl8FG7PoPvLo8BxIkXFTwZdh0t2dThFsODD33B-sn7tSfBFXBxmpP85GFfztuvn5EBx3K-a6kL8mDveM0GdT1B3kSz7pi3NHFOs8NOVFqtUJHa7C0Iz_xnmG1aaxrgffy4iVhw0=s0-d)
A jaka satysfakcja
Franek był zadowolony, ze jednak weszliśmy. Teraz czekało nas najgorsze
Bo wejście to pikuś przy schodzeniu w śniegu po kolana
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_t6v9s0vQU9OGTbMY4szSk6zkoaNGZfkBUrCzx1O7IXrEr6svzZQOMg_rlM83SXTBlGvTi9eJDsCGIGNKXvm5H6MGwEhS4FeDpCW3MkciDx4SQ9-tUCO67GeQ5xmEm0_bbnSjDEsZVXTPB-FnzkNbtnnl17AYQ11jCxVXwnVwZZ4vDnQYLOCtmHKPRc7zbbFdxmIkI0HA=s0-d)
Fajna przygoda. Było ślisko i mokro. Ale nie było bardzo niebezpiecznie – zbocze nie było bardzo strome, a poza tym widziałam, że nawet gdyby któreś z nas się poślizgnęło, łatwo było się zatrzymać. Nie było przepaści. I faktycznie, kilka razy się przejechaliśmy się na pupach
A to zdjęcie uważam za najpiękniejsze. Jest na nim wszystko:
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_vNE-QtgTqSA5OnRBrc8zIzaHjiUD10y913_sVTmJiKtnlMpQBKlVshRQG_N3pfHtG6uuzYApYiI40Cceeuq1HUtCDBsZGULCVwJW6fnq6OA3xLQeEBzsEH0HOEcrTH7aBX-pe9RscfgmNeP472bQ9AmMBhPytnXGYESEUkrQptY2wAY6RG-Z6yOxCVI7KPDg=s0-d)
Do Doliny Chochołowskiej zeszliśmy po kilku godzinach. Ostatecznie nasza wyprawa trwała ponad dziesięć godzin. Dziesięć godzin na nogach. Byliśmy obolali. Dlatego na drugi dzień nie było opcji, żeby iść gdziekolwiek w góry. Po prostu nie dalibyśmy rady. Ba! My nie byliśmy w stanie zejść po schodach (bo z wchodzeniem wcale źle nie było wbrew pozorom :)) Dlatego też postanowiliśmy, że postoimy kilka godzin na Kasprowy Wierch i wjedziemy nań kolejką
Plan się udał. Tylko… pogoda niestety nie
Było pochmurno a na szczycie padał śnieg. A tak chciałam zobaczyć moją
ukochaną Orlą Perć, Kozi Wierch, Świnicę… Niestety nie udało się.
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_uY1UvdCnuyu-DJNoKL6tVleL4LJv85xMvRkU7Znjs2K9ofqmaw5FDSEffG4jhWpgf7-C5QVJ4oJ-DEqxIs7jw6PasQcSxN_12i8L7RmsBUIgLTMqaje9IeNGWMbenyZ5OdiksQHwtUjPgAI1pqyiFs_I05nlAm30-019hmPZh7AW8_uPcoVsYwz9iQPca1GAU=s0-d)
Cóż, może za rok… Kolejnego dnia nasze nogi nadal były obolałe, ale już byliśmy w trochę lepszej formie, więc wybraliśmy się na całodzienny spacer po Dolinie Kościeliskiej.
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_uF85pceZpx2Rq4AciDfH9bNVEWZtcwkCwULKkdbl-nWPG6hEs1RM_6SXqgwxELg2JrtJfTlaMS2nVKox3_K_tmIjf-axyhm9RNb2C3zOjR73Lqnca0t7x8bL3E1goCjDy7tKRGF6aYpeLoRqfEjzC6s-eOMNiFg2qxJ_RN2yB69UWHP2gSkmSgTyJutCHo9ijAJT6J=s0-d)
Wędrując sobie po niej odbiliśmy jeszcze nad Smreczyński Staw i do Jaskini Mroźnej:
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_sMnwcjjWsGT76w8RkwTMqxcLQTEgbNzNJAnVQnHxjtdUrf4TIOCq24FLfXbDthB5_g2K6JEawLxQHL0Z6BLvH4c-a6KnbbWuoUW60VOcxlIof3AzwmwoO8DZEpXEziPNN07FJvpBz-3gpprZbb5hn3qsEDil7INh5NtN_xo8P92WU5r-26o1SZPAWRyNes=s0-d)
Przeszliśmy też przez Wąwóz Kraków aż doszliśmy do trasy jednokierunkowej prowadzącej do jaskini Smoczej Jamy. Wchodziło się do niej po drabince, poza tym trzeba się tam było trzymać łańcuchów, no i była zupełnie ciemna. Na szczęście mieliśmy latarkę. Franuś znowu się wahał, ale go przekonałam
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_uXz9ndznjIwJGxvtLGguexc7UbHprmxfJ29vjl1cI8qcvAVgQGuQJviQvfLXseEkYncpk38vyZaMtX0EiwpeeqD27i8rTS3HzFiifHWTyP5r-qRTrlZl9hXUNd930f0H3bTs9ITKd_l-mAaTQ8NuHhhehzrI7zAWEvbO0AAJp6sgVYuH9iAa_PdS4ktpzTIA=s0-d)
![](https://lh3.googleusercontent.com/blogger_img_proxy/AEn0k_sMNDGWD9klhMqwuhED6WdAe6iqV4jWOAApCcNEMZ6djk7b6ccdr0H7eJO1YXVCsPmMKgYzkaiHWW3y7Ry-syYjFUKrEw3Kh2hBHt1I5Rnlivzqo_zi8Lw2nTnDC6d-ZPokx3Yl6SB_dkBGSPeCo8MWzLqTbVXyY-jxty6wVn9j0VECYTVilOm7g_lABdgL=s0-d)
I znowu był zadowolony, że dał się namówić a przede wszystkim dumny z siebie, że udało mu się pokonać lęk
Ja też jestem z niego dumna i jestem pewna, że jeszcze kilka takich
wypadów ze mną w góry a wejdzie na Orlą Perć – chociaż cały czas zarzeka
się, że tak wysoko to on na pewno wchodzić nie będzie :))
Wiem, że nie powinnam go naciskać i staram się tego nie robić, ale to wszystko przez to, że ja się w ogóle nie boję wysokości. Mogę stanąć nad przepaścią i nawet nie drgnę… Ale z drugiej strony to nawet dobrze, że Franek ma ten lęk wysokości (który jednak stopniowo zwalcza), bo mnie trochę hamuje. W końcu jak to mówi mój wujek – spadają ci, którzy się nie boją, a nie ci z lękiem wysokości…
Ostatniego dnia wybraliśmy się jeszcze wyciągiem krzesełkowym na Butorowy Wierch i przeszliśmy na Gubałówkę, z której zjechaliśmy kolejką. O 13 wsiedliśmy do samochodu, bo czekała nas siedmiogodzinna podróż do Miasteczka.
Podsumowując – było wspaniale. Wracaliśmy wykończeni i o 22 już smacznie spaliśmy. Wszystkie mięśnie bolały nas koszmarnie, ale to było takie pozytywne zmęczenie, dające siłę… Na szczęście oboje lubimy aktywny wypoczynek
Jest jeszcze tyle szlaków, które chciałabym przejść, tyle miejsc, które chciałabym zobaczyć. W dodatku naprawdę mile spędziliśmy ten czas. Byliśmy po prostu razem…
Pojechaliśmy w Tatry z zamiarem zdobycia dwutysięcznika… Potrzebna nam była do tego ładna pogoda. Już kilka tygodni wcześniej śledziłam wszelkie prognozy i kiedy usłyszałam, że ładnie ma być we wtorek i środę, czym prędzej zadzwoniłam do Zakopanego i zmieniłam rezerwację :) Pojechaliśmy dzień wcześniej. Jak się później okazało, to była świetna decyzja.
We wtorek wstaliśmy o siódmej i z radością zobaczyliśmy słońce zaglądające nam do okien
… rozpadało się i kiedy weszliśmy na Grzesia nie dało się dalej iść. Musieliśmy wracać. Tym razem na szczycie nadal było pięknie:
Ta biała polanka na dole to właśnie Dolina Chochołowska, a tą słabo widoczną strzałeczką zaznaczyłam mniej więcej miejsce, z którego robione było pierwsze zdjęcie
Im wyżej się wdrapywaliśmy, tym więcej ciuszków trzeba było na siebie założyć. Wybaczcie mało profesjonalny strój, ale w tym roku kupiliśmy Frankowi specjalne buty w góry, kolejną część garderoby kupimy za rok. I tym sposobem może za dziesięć będziemy wyglądać profesjonalnie
W drodze na Rakoń, w tle widać Wołowiec właśnie…
A to już widok z Rakonia:
No i Wołowiec widziany z Rakonia:
Franek zaczął się wycofywać. Zresztą nie tylko on. Całkiem sporo ludzi zniechęconych ilością śniegu i trudnym podejściem się wycofywało… Usiedliśmy na rozstaju dróg i radziliśmy co robimy… Franek ma lęk wysokości i trochę się bał. Przede wszystkim tego, że się poślizgniemy i polecimy zboczem w dół. Ja ani trochę nie miałam takich obaw. Wiedziałam, że od szczytu dzieli nas jakieś pół godziny drogi i strasznie żal było mi wracać. Żeby drugi raz nie dojść na sam szczyt… Nie odważyłabym się iść, gdyby nie to, że mimo, wspomnianych wcześniej osób, które rezygnowały, było też wiele, które szły dalej. Wydawało mi się, że damy radę. Albo, że chociaż możemy spróbować…
Udało się. Przekonałam Franka. A właściwie sam się przekonał. No i wiedział, że będę bardzo rozczarowana… Warto było! Same zobaczcie:
A jaka satysfakcja
Fajna przygoda. Było ślisko i mokro. Ale nie było bardzo niebezpiecznie – zbocze nie było bardzo strome, a poza tym widziałam, że nawet gdyby któreś z nas się poślizgnęło, łatwo było się zatrzymać. Nie było przepaści. I faktycznie, kilka razy się przejechaliśmy się na pupach
A to zdjęcie uważam za najpiękniejsze. Jest na nim wszystko:
Do Doliny Chochołowskiej zeszliśmy po kilku godzinach. Ostatecznie nasza wyprawa trwała ponad dziesięć godzin. Dziesięć godzin na nogach. Byliśmy obolali. Dlatego na drugi dzień nie było opcji, żeby iść gdziekolwiek w góry. Po prostu nie dalibyśmy rady. Ba! My nie byliśmy w stanie zejść po schodach (bo z wchodzeniem wcale źle nie było wbrew pozorom :)) Dlatego też postanowiliśmy, że postoimy kilka godzin na Kasprowy Wierch i wjedziemy nań kolejką
Cóż, może za rok… Kolejnego dnia nasze nogi nadal były obolałe, ale już byliśmy w trochę lepszej formie, więc wybraliśmy się na całodzienny spacer po Dolinie Kościeliskiej.
Wędrując sobie po niej odbiliśmy jeszcze nad Smreczyński Staw i do Jaskini Mroźnej:
Przeszliśmy też przez Wąwóz Kraków aż doszliśmy do trasy jednokierunkowej prowadzącej do jaskini Smoczej Jamy. Wchodziło się do niej po drabince, poza tym trzeba się tam było trzymać łańcuchów, no i była zupełnie ciemna. Na szczęście mieliśmy latarkę. Franuś znowu się wahał, ale go przekonałam
I znowu był zadowolony, że dał się namówić a przede wszystkim dumny z siebie, że udało mu się pokonać lęk
Wiem, że nie powinnam go naciskać i staram się tego nie robić, ale to wszystko przez to, że ja się w ogóle nie boję wysokości. Mogę stanąć nad przepaścią i nawet nie drgnę… Ale z drugiej strony to nawet dobrze, że Franek ma ten lęk wysokości (który jednak stopniowo zwalcza), bo mnie trochę hamuje. W końcu jak to mówi mój wujek – spadają ci, którzy się nie boją, a nie ci z lękiem wysokości…
Ostatniego dnia wybraliśmy się jeszcze wyciągiem krzesełkowym na Butorowy Wierch i przeszliśmy na Gubałówkę, z której zjechaliśmy kolejką. O 13 wsiedliśmy do samochodu, bo czekała nas siedmiogodzinna podróż do Miasteczka.
Podsumowując – było wspaniale. Wracaliśmy wykończeni i o 22 już smacznie spaliśmy. Wszystkie mięśnie bolały nas koszmarnie, ale to było takie pozytywne zmęczenie, dające siłę… Na szczęście oboje lubimy aktywny wypoczynek
Jest jeszcze tyle szlaków, które chciałabym przejść, tyle miejsc, które chciałabym zobaczyć. W dodatku naprawdę mile spędziliśmy ten czas. Byliśmy po prostu razem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz