W tym
wypadku czas zdecydowanie zadziałał na naszą korzyść. A konkretnie – na
korzyść naszych nerwów. Przeszliśmy już przez etap złości, teraz
jesteśmy na etapie akceptacji rzeczywistości, chociaż oczywiście żal
pozostał. Ale cóż, pozostaje nam trochę przeczekać. I mam nadzieję, że
ostatecznie wszystko za jakiś czas pójdzie w niepamięć i z ulgą będziemy
mogli stwierdzić, że wszystko jest za nami. I dodam jeszcze, że bardzo
się cieszę, że w ostatniej notce nie napisałam pod wpływem emocji
wprost, o co chodzi. Dzisiaj na pewno bym tego żałowała.
Tydzień
więc był dość ciężki, ale na szczęście nieszczęścia nie postanowiły
pójść parami i poza tą jedną chmurą, niebo nad nami było całkiem
pogodne. Ale muszę przyznać, że zastanawiałam sie trochę ostatnio nad
tym czymś, zwanym szczęściem. Ludzie często myślą sobie, że gdy będą
mieli to, czy tamto, że gdy osiągną jakiś sukces, gdy zdobędą coś, o
czym marzą, gdy zrealizują jakiś cel – wtedy nareszcie będą szczęśliwi. A
ze mną jest inaczej. Mnie to raczej trzeba by coś zabrać, żebym była
szczęśliwa Częściej sobie myślę – gdyby tylko nie to, czy tamto, to byłaby już pełnia szczęścia…
Kiedyś
rzeczywiście kombinowałam w ten sposób – gdy już skończę studia, gdy już
znajdę nową pracę, gdy z Frankiem już się wszystko poukłada itd… to
będę szczęśliwa. I rzeczywiście. Wiedziałam, do czego dążę i gdy udało
mi się to wszystko zrealizować, naprawdę poczułam się spełniona, a jak
już kiedyś wspominałam, spełnienie jest dla mnie jednym z najważniejszych składników mojego szczęścia. A więc nie należę do tych,
którym ciągle mało i gdy osiągną jedno, do pełni szczęścia zaczyna im
brakować kolejnej rzeczy.
Ale
wracając do mojego myślenia „gdyby nie…” – rzecz w tym, że ja czuję się
szczęśliwa. Mam wszystko, czego mi do tego szczęścia obecnie potrzeba,
ale żeby nie było mi tak zbyt dobrze, los dorzuca na moje pięknie
wysprzątane, szczęśliwe podwórko, zwane życiem, mniej lub bardziej
paskudne śmieci. Śmieci mogą być zwane – według uznania – pechem,
zmartwieniem, niepokojem, czy przykrością (nieszczęścia sobie darujemy!)
Jak się tylko uporam z jednym drobnym papierkiem, to skądś nawiewa mi
chmura kurzu. Gdy tylko zamiotę – nagle mi jakaś plama wyskoczy, która
wymaga już ostrego szorowania. Czasami schodzi szybko, innym razem muszę
uciekać się do specjalnych środków. Bywa, ze plama zejdzie całkowicie, a
czasami zostaje po niej ślad…
Ale cóż,
staram się jednak skupiać przede wszystkim na tym, że generalnie moje
podwórko jest czyste i poukładane. Śmieci są, ale nie jest ich aż tak
dużo, żeby zasłoniły mi obraz całości. Może nawet dałoby się je
pozamiatać pod dywan, ale raczej tego nie robię, bo prędzej, czy później
dadzą o sobie znać. Staram się więc sprzątać na bieżąco i cieszyć jako
takim porządkiem. Muszę po prostu zwalczyć moją naturę perfekcjonistki. A
pedantką na szczęście nie jestem, więc chyba dam radę z tym podwórkiem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz