Codzienność pochłonęła mnie tak bardzo, że w zasadzie nie pamiętam już, że byłam na urlopie
Na szczęście ta codzienność całkiem przyjemna jest, choć bywa
burzliwa, więc nie narzekam, a po prostu zajmuję się swoimi sprawami. I
tylko zdjęcia, które przeglądam, przypominają mi, gdzie byliśmy jeszcze
całkiem niedawno…
15 września opublikowałam notkę, w której zastanawiałam się, co też
będę robiła dokładnie na rok przed ślubem. Dziś już wiem, co robiłam Wybraliśmy się na wycieczkę rowerową.
Wypożyczyliśmy w Szczawnicy rowery i pojechaliśmy na Słowację – a
konkretnie do Czerwonego Klasztoru. Strasznie mi się ta nasza wycieczka
podobała. Po drodze zboczyliśmy jeszcze lekko z trasy i przejechaliśmy
przez słowacką wieś Leśnicę. Stamtąd widoki były naprawdę niesamowite. A
potem wróciliśmy na szlak rowerowy, który przebiegał wzdłuż biegu
Dunajca. Zapowiadało się wspaniale, niestety tuż przed klasztorem
okazało się, że mój rower złapał gumę
Przyznam, że trochę mi to popsuło humor, bo nie mogliśmy już
kontynuować wycieczki. Nawet ten widok, dla którego naprawdę warto było
tam pojechać, nie do końca mnie udobruchał:
Osiągnęliśmy co prawda cel minimum, czyli klasztor, ale z planów na
dalszy rajd rowerowy musieliśmy zrezygnować i zawrócić. Drogę powrotną
Franuś pokonał pieszo, prowadząc mój rower. Ja natomiast wsiadłam na
jego i trasę pokonałam nawet kilka razy jeżdżąc tam i z powrotem
Na przykład jechałam dwadzieścia minut do przodu, docierałam do
jakiegoś charakterystycznego punktu, po czym wracałam do Franka i
informowałam go, że za mniej więcej tyle i tyle minut będzie na przykład
szlaban Albo górka. Albo coś tam jeszcze. I tak kilka razy
Aż po ponad dwóch godzinach dotarliśmy do Szczawnicy i oddaliśmy
rower. Dobrze, że nastrój zdążył mi się już trochę poprawić, bo byłabym
naprawdę niepocieszona po tym, jak poinformowano nas, że na rowerach są
naklejki z numerem telefonu… Mogliśmy zadzwonić a oni by przyjechali i
wymieniliby oponę… No cóż, szkoda, że nie powiedzieli nam tego na
początku
Chociaż przyznam, że my też się bystrością nie wykazaliśmy, bo
zastanawialiśmy się, jak to jest, jak się komuś coś stanie albo jak
złapie go burza – i co wtedy? Jak to jest, że nie ma stacji pośrednich.
Nie wpadliśmy na to, ze może trzeba dzwonić… A najciekawsze jest to, że
ja ten numer w pewnym momencie zauważyłam, ale pomyślałam, że pewnie
chodzi o jakieś poważniejsze awarie (nie pytajcie mnie, co może być na
rowerze awarią jeszcze poważniejszą niż ta, która uniemożliwia
całkowicie jazdy na tym pojeździe :P, jakieś zaćmienie miałam) – może
gdybym ten numer zobaczyła na początku, zadzwonilibyśmy, ale zauważyłam
go dopiero jakieś dwadzieścia minut przed „metą”…
Ale mimo tego pechowego incydentu, wycieczka była bardzo przyjemna. A
dzięki temu, że trasę powrotną przemierzaliśmy w zwolnionym tempie,
mogliśmy się jeszcze intensywniej delektować przepięknymi widokami. (tu
się nawet Franek w kawałku załapał :P)
Ponieważ mieliśmy przed sobą jeszcze całe popołudnie, wjechaliśmy wyciągiem na Palenicę (uwielbiam wyciągi!)
Stamtąd przeszliśmy się jeszcze jednym ze szlaków, prowadzących przez Szafranówkę. Ale po drodze zrobiliśmy sobie jeszcze przystanek. Pogoda była piękna, okoliczności przyrody jeszcze piękniejsze, więc przycupnęliśmy sobie na jakieś pół godzinki na łączce i po prostu cieszyliśmy się tym, gdzie jesteśmy…
Wieczorem, tak jak się spodziewałam, otworzyliśmy wino i siedzieliśmy
na balkonie chłonąc atmosferę pienińską. Przyznam, że ten dzień „na rok
przed” był całkiem przyjemny, a jeśli chodzi o doznania estetyczne, to
zdecydowanie widoki z tego dnia zachwycały mnie najbardziej.
Kolejnym obowiązkowym punktem na naszej trasie pienińskiej był Wąwóz Homole i Wysoka.
Oto kamienne płyty w wąwozie, ma których podobno zapisane są losy wszystkich ludzi na świecie. Ciekawe co też jest tam na mój temat
Oto kamienne płyty w wąwozie, ma których podobno zapisane są losy wszystkich ludzi na świecie. Ciekawe co też jest tam na mój temat
Wyruszyliśmy z samego rana i przez większą część trasy byliśmy
praktycznie sami na szlaku. Wąwóz pokonaliśmy szybko i udaliśmy się
dalej zielonym szlakiem na najwyższy szczyt pieniński, Wysoką. I tu się
trochę zaczęły schody
Przyznam, że to była chyba najbardziej męcząca część całego urlopu, a
to dlatego, że zdecydowanie wolę strome podejścia, najlepiej kamienne,
nie znoszę natomiast wspinać się po łące… Właściwie to rzecz w tym, że
to nawet nie jest wspinaczka, a po prostu wchodzenie pod górę
Zawsze mnie to najbardziej męczy, na szczęście to był tylko fragment
trasy, potem zaczęły się już konkretne podejścia, które choć nie całkiem
łatwe, to jednak mniej męczące dla mnie. Ale zdecydowanie warto było:
Potem pozostało nam jeszcze zejście znaną nam już trochę trasą, którą częściowo pokonywaliśmy pierwszego dnia.
To był nasz ostatni dzień w górach… Szkoda
W sobotę wyjechaliśmy rano, a w drodze powrotnej „zahaczyliśmy”
jeszcze o zamek w Niedzicy, ruiny zamku w Czorsztynie oraz kościółek w
Dębnie.
A potem kierowaliśmy się już tylko na północny zachód…
Niestety, tak to już jest, że wszystko się musi skończyć, a czas mija nieubłaganie. Mieliśmy jeszcze przed sobą tydzień urlopu w Miasteczku, ale i to upłynęło w szybkim tempie. Ale cóż, od początku wiedzieliśmy, że wiecznie trwać to nie będzie, więc zamiast ubolewać nad tym, że się skończyło, woleliśmy cieszyć się tym, ze tak nam się wszystko udało.
Bo udało się wyśmienicie – począwszy od pogody… A ja wiedziałam, że tak będzie Miałam przeczucie już od kilku miesięcy wstecz, że wrzesień będzie piękny. A lipcowa plucha tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziła Poza tym „zaliczyliśmy” wszystko, co sobie zaplanowaliśmy. Pod tym względem Pieniny są bardziej przyjazne od Tatr Trasy są krótsze, no i mniej jest jednak tych miejsc strategicznych Z Tatr zawsze wyjeżdżam z niedosytem (który wcale nie jest jednak negatywnym odczuciem), tym razem wyjechałam spełniona Co nie znaczy, że nie mam tam już po co wracać. Myślę, że to nie była moja ostatnia wizyta w tamtych stronach.
Ale przed nami jeszcze wiele miejsc do zobaczenia. Wiele gór do zdobycia, także tych, w których moja noga jeszcze nie postała, jak Beskidy (no, teraz już prawie w byłam w Beskidzie Sądeckim :)), czy Bieszczady. Wszystko przed nami.
Polska jest naprawdę piękna i zawsze będę to powtarzać…
Niestety, tak to już jest, że wszystko się musi skończyć, a czas mija nieubłaganie. Mieliśmy jeszcze przed sobą tydzień urlopu w Miasteczku, ale i to upłynęło w szybkim tempie. Ale cóż, od początku wiedzieliśmy, że wiecznie trwać to nie będzie, więc zamiast ubolewać nad tym, że się skończyło, woleliśmy cieszyć się tym, ze tak nam się wszystko udało.
Bo udało się wyśmienicie – począwszy od pogody… A ja wiedziałam, że tak będzie Miałam przeczucie już od kilku miesięcy wstecz, że wrzesień będzie piękny. A lipcowa plucha tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziła Poza tym „zaliczyliśmy” wszystko, co sobie zaplanowaliśmy. Pod tym względem Pieniny są bardziej przyjazne od Tatr Trasy są krótsze, no i mniej jest jednak tych miejsc strategicznych Z Tatr zawsze wyjeżdżam z niedosytem (który wcale nie jest jednak negatywnym odczuciem), tym razem wyjechałam spełniona Co nie znaczy, że nie mam tam już po co wracać. Myślę, że to nie była moja ostatnia wizyta w tamtych stronach.
Ale przed nami jeszcze wiele miejsc do zobaczenia. Wiele gór do zdobycia, także tych, w których moja noga jeszcze nie postała, jak Beskidy (no, teraz już prawie w byłam w Beskidzie Sądeckim :)), czy Bieszczady. Wszystko przed nami.
Polska jest naprawdę piękna i zawsze będę to powtarzać…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz