Ja
wiem, że jeszcze nam całkiem sporo czasu zostało, ale Wy mnie już trochę
znacie i wiecie, że lubię mieć dopięte wszystko na ostatni guzik i to
najlepiej z odpowiednim wyprzedzeniem czasowym.
No i
nachodzi mnie od czasu do czasu stres dotyczący tego, czy my się
wyrobimy ze wszystkim. Nie chciałabym po prostu obudzić się z ręką w
nocniku. Ba! Nie chciałabym nawet z wywieszonym jęzorem załatwiać tego,
co należy… Sprawnie poszło nam zarezerwowanie terminu – zarówno na sali,
jak i w kościele, zespół też znaleźliśmy szybko i w ogóle nie
traciliśmy czasu jeśli chodzi o te najważniejsze kwestie. Pozwoliliśmy
sobie więc na prawie dwumiesięczny oddech. Ale ostatnio zaczęłam się
gryźć. Wczoraj w końcu powiedziałam Frankowi, że boję się, czy się ze
wszystkim wyrobimy i że nie chciałabym mieć wszystkiego naraz na głowie i
zaczęliśmy działać.
Już
jakiś czas temu orientowałam się mniej więcej, jak wygląda kwestia nauk
przedmałżeńskich. W Miasteczku wydawało mi się to rozwiązane
najrozsądniej – kurs trwał trzy miesiące a spotkania odbywały się zwykle
w dwie niedziele w miesiącu. Tylko, że to rozwiązanie idealne dla
miejscowych – my nie moglibyśmy zagwarantować regularnej obecności w
Miasteczku w niedzielne popołudnie. A w Poznaniu takiego rozwiązania nie
znalazłam. Kurs zawsze odbywa się w tygodniu. A
dla takich osób, jak my – czyli dla Franka z nieregularnym grafikiem i
dla mnie, która ma niemal wszystkie popołudnia zajęte – to nie lada
wyzwanie znaleźć czas na te nauki. A zależy nam, żeby go odbyć „jak Pan
Bóg przykazał”. Nie chcemy kombinować, wymigiwać się i narzekać, że
kłody nam rzucają pod nogi.
Wczoraj
ponownie przejrzałam strony internetowe parafii i po wstępnej selekcji
zostały nam dwie, które w miarę lubimy i które miały najlepszą
informację. Zastanawialiśmy się czy chcemy odbyć kurs w trzy
tygodnie, co wiązałoby się z tym, że dwa razy w tygodniu idziemy na
nauki, czy może decydujemy się na nauke raz w tygodniu, ale za to
trwającą dwa miesiące… Na dłuższą metę ta opcja wydała nam się dość
męcząca. Chyba łatwiej będzie nam się jednak zmobilizować, żeby zamknąć
tę sprawę w jednym miesiącu. Korki przerzucę na inny dzień no i z
jednego aerobiku w tygodniu zrezygnuję. Ale jakoś przetrzymam
Nie
dowiedzieliśmy się niestety jak w ogóle się zapisać na taki kurs i jak
to wygląda organizacyjnie. Dla większości parafii to chyba jest
oczywista oczywistość i wychodzą z założenia, ze każdy to wie - a
pewnie, bo to raz się ślub bierze w życiu? :D. A narzeczeni w celu
omówienia szczegółów zapraszani są z reguły w takich godzinach, że nie
byłabym w stanie dojechać.
Franuś
podjął więc męską decyzję i jako, że dziś skończył pracę o dziewiątej,
stwierdził, że pójdzie się dowiedzieć co i jak – nie dość, że bez
narzeczonej to jeszcze w godzinach urzędowania nie dla narzeczonych
Zaryzykował, że go nie przegonią. Udało się. Dowiedział się kilku
istotnych szczegółów – jak tego, że nawet jeśli z jakichś względów nie
będziemy mogli przyjść na któreś ze spotkań to możemy odrobić je w
kolejnym miesiącu. Świetna sprawa! Ulżyło mi, bo tym się chyba
najbardziej martwiłam
Grudzień,
ze względu na święta, sobie odpuścimy. Ale w styczniu pójdziemy na kurs
i będziemy mieć jeszcze ponad pół roku na pozostałe sprawy
Jak kupowanie ubrań, obrączek (choć to chcemy też załatwić na początku
roku), zaproszenia, no i kurs tańca – bardzo wskazany ze względu na
Franka :))
No to trochę mi już lepiej. Jedna sprawa spadła mi z łepetyny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz