Swego
czasu – gdy ja mieszkałam jeszcze z dziewczynami, a Franek u rodziców,
zawsze kiedy wracałam z Miasteczka w niedzielny wieczór Franek zjawiał
się choćby na dziesięć minut. Głównym celem jego wizyty (poza
przywitaniem się ze mną, chociaż wcale nie jestem pewna, co było
ważniejsze :P) była pomoc w rozpakowaniu torby. A konkretniej – torby z
wałówką. Zawsze przywoziłam z domu kilka słoików, mrożonki, do tego
jeszcze coś z niedzielnego obiadu. Kuchnia mojej mamy Frankowi bardzo
odpowiada, więc później zaczęłam wszystkiego dostawać podwójnie – żeby
starczyło dla nas dwojga.
Do czasu
niestety… Jeszcze na początku, gdy zamieszkaliśmy razem, każda moja
wizyta w Miasteczku była „owocna” jeśli chodzi o łupy jedzeniowe. Aż się
po kilku miesiącach nieuważnie zdradziłam, że w zasadzie to ja umiem
gotować. Wystarczyło, że rodzice parę razy zjedli u nas obiad i nagle
wałówka ograniczyła się do rzeczy, których my sami nie robimy – surówki w
słoikach, zakiszone ogórki i parę innych specjałów. Ale dania obiadowe
niestety się skończyły.
***
Franek w
weekend pracował, więc ja pojechałam do Miasteczka. W piątek jeszcze na
pożegnanie powiedział mi: „to przywieź dużo jedzenia” Co by nie był rozczarowany później, zawczasu uświadomiłam mu, że takie dobre czasy już nie powrócą
Doszło
już nawet do tego, że jak jestem w Miasteczku to ja sama dla całej
rodziny gotuję (kurka wodna, jakbym wiedziała, że im tak posmakuje, to
dalej udawałabym, że mam dwie lewe ręce :P). W ten weekend mama zrobiła
też klopsa pieczonego z suszonymi śliwkami i boczkiem. Ja się trochę
przyglądałam i rzekę: „nie jest to specjalnie skomplikowane, muszę też u
siebie zrobić”.. Po chwili się zreflektowałam: „albo lepiej nie, bo
następnym razem to już nic nie dostanę :)”
Śmieję
się oczywiście z tego wszystkiego i chociaż jedzenie mamy smakuje mi
bardzo, to dobrze, że nie musi za długo stać przy garach, żebym ja z
głodu nie umarła
A poza tym – cieszę się, że stanęłam na wysokości zadania i potrafię
wykarmić swojego narzeczonego (a on mnie rzecz jasna :)) Kiedyś
myślałam, że różnie z tym będzie – ale to temat na osobną notkę.
Jednak
wcale źle po weekendowej wizycie nie było. Przyjechałam wczoraj i
wypakowałam łupy. Franek w tym czasie stołował się z kolei u swoich
rodziców i też mu coś skapnęło. Wyłożyliśmy więc na stół: mój rosół,
pieczonego klopsa i szarlotkę oraz Frankowy chleb własnej (znaczy
maminej) roboty, suszone grzybki i placek z budyniem. Popatrzyliśmy na
siebie i stwierdziliśmy: mamy tak całkiem o nas nie zapomniały, z głodu
nie umrzemy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz