*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 3 lipca 2009

Zostałam ciocią.

Nigdy w życiu nie miałam do czynienia z dziećmi. Nie miałam okazji się nimi opiekować. Miałam jakieś małe kuzynki, ale wtedy ja sama jeszcze byłam dzieckiem. Dwunastoletnim, ale jednak dzieckiem. Dlatego właściwie dzieci się zawsze bałam. To znaczy nie lubiłam jak do mnie podchodziły, bo nigdy nie wiedziałam jak mam się zachować. Nie wiedziałam co mam z nimi robić, co mam do nich mówić. Skąd mogę wiedzieć co rozumie dziecko dwu albo pięcioletnie? Albo będę mówić za mądrze, albo zrobię z dzieciaka idiotę. Tak źle i tak niedobrze. Dlatego generalnie się do nich dzieci nie zbliżałam. Inna sprawa, że w ogóle mnie do nich nie ciągnęło. Nie to, że nigdy nie chciałabym mieć dzieci, ale zdaje się, że nie nastąpiła jeszcze u mnie aktywacja instynktu macierzyńskiego. Poza tym chyba nie należę do osób, które kochają wszystkie maluchy bez wyjątku, bo wiele z nich mnie zwyczajnie irytuje. Zwłaszcza te wychowywane „bezstresowo”.

Ale jak byłam ostatnio na weselu, zauroczył mnie śliczny czteroletni blondynek, kuzyn Pana Młodego. Słodkie dziecko, a poza tym baardzo grzeczny i co najwazniejsze potrafił się sam sobą zająć. Ok, parę razy przyleciał do mnie żebym mu balona podała, bawił się czasami z dorosłymi. Ale w ogóle nie męczył swoją obecnością. Nawet jak się przewrócił, szybko się pozbierał nie włączając syreny alarmowej, nawet nie wiem czy ktoś oprócz mnie to zauważył.

Przedwczoraj byliśmy na imieninach u babci Franka. Byliśmy pierwszymi gośćmi. Po nas przyszedł kuzyn Franka z żoną i półtorarocznym synkiem. Niespecjalnie zwracałam uwagę na małego. Do czasu. Siedziałam przy oknie i Kubuś zapragnął przez to okno powyglądać. Podszedł do mnie i coś tam zaczął mruczeć. Trochę zesztywniałam, bo to było dla mnie totalnie krępujące, tak nie wiedzieć jak się zachować. A Kuzyn powiedział do Kubusia, „no idź do cioci niech cię weźmie na ręce.” Cioci? Jakiej cioci. Szlag, to chyba o mnie :/ Zignorowałam, wpychając w siebie kolejny kawałek ciasta. Drugiego zdania nie dało się zignorować, jako że było skierowane bezpośrednio do mnie: „No ciocia, weź Kubusia na ręce” Co było robić. Przez myśl przeszło mi, „jak to dobrze, ze mam psa, przynajmniej wiem, że nie upuszczę.” (Proszę się tu nie oburzać, to nie jest nic obraźliwego. Kocham mojego pieska i jest przez nas traktowany jak nasze dziecko) Kubuś okazał się trochę wygodniejszy w trzymaniu, bo mój piesek nie obejmuje mnie łapkami za szyję ;),  za to dużo bardziej ruchliwy. Wagowo było tak samo. Trzymałam go na rękach i… nic się nie stało. Przeżyłam. Mało tego, nawet mi się spodobało. Potem siedział u mnie jeszcze na kolanach i w ogóle chyba sobie mnie trochę upatrzył bo sam do mnie podchodził i wyciągał rączki, żeby go podnieść. Franek tez przypadł mu do gustu, bo kiedy babcia chciała mu umyć rączki, stanowczo powiedział, (no, bardziej pokazał) że chce żeby zrobił to Franek. Kiedy odjeżdżaliśmy Kubuś był zachwycony, gdy wzięłam go na kolana i mogł sobie trochę „pokierować” autem.
Kilkakrotnie powtarzane przez Kuzyna zdanie, że ładnie tak we trójkę wyglądamy i może powinniśmy „o czymś” pomyśleć, konsekwentnie ignorowaliśmy. To zdecydowanie nie czas na to. Ale przynajmniej się oswoiłam trochę z dzieckiem. Już się nie boję.  A nawet podobała mi się ta chwilowa opieka. Franek zaczął na mnie mówić „ciocia Margolka” i stwierdził, że ładnie wyglądałam „z malcem na rękach”.
I tym sposobem, Moi Drodzy, zostałam ciocią. O kurczę, jeszcze nigdy nie byłam niczyją ciocią :P