*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 30 listopada 2015

Trochę o margolce - matce.


Kiedy ktoś nas odwiedza lub kiedy my odwiedzamy naszych bliskich, zawsze skwapliwie korzystamy z tego, że osoby te chcą się zajmować Wikingiem :) Nie mamy z tym najmniejszego problemu. Właściwie od samego początku nie miałam oporów przed tym, żeby zostawić Wikinga, chociaż oczywiście na początku było to raczej na krótko. Ale pierwszy raz wyszłam sama z domu bez dziecka już po trzech tygodniach od porodu - poszłam do fryzjera, a Wikuś został z Frankiem. Za to kiedy synek miał 1,5 miesiąca, po raz pierwszy został sam z moją mamą. Później bywały jeszcze różne sytuacje - moje wieczorne wyjście ze znajomymi z pracy, wypad na zakupy z Frankiem, wesele, kino, kameralna impreza u znajomych... Nawet nie pamiętam wszystkich sytuacji, a trochę ich było. Oczywiście im Wiking starszy, tym łatwiej jest go zostawiać, bo jest prostszy w obsłudze. 
Wychodziliśmy z domu bez dziecka głównie z dwóch powodów. Przede wszystkim po prostu tego potrzebowaliśmy - dla zdrowia psychicznego albo ze względów logistycznych, gdy trzeba było coś załatwić. Ale po drugie ważne jest dla nas, żeby Wiking wiedział, że wokół niego jest więcej bliskich mu osób oprócz mamy i taty (choć wiadomo, że rodzice to zupełnie osobna kategoria) i żeby nie trzymał się nas kurczowo. Przyznam, że od początku nie miałam problemu z tym, żeby zostawić z kimś synka. Oczywiście, że kiedy gdzieś wychodzę - zwłaszcza na dłużej, to myślę o nim, ale nie w takim sensie, że zastanawiam się jak sobie radzi beze mnie i nie wydzwaniam co chwilę do osoby, która z nim została. Jest to raczej taka myśl z tyłu głowy. Bardziej chodzi chyba nawet o to, że o Wikingu po prostu pamiętam, niż o nim myślę. Nie zdarzyła mi się jeszcze tęsknota za dzieckiem, nawet kiedy spędziliśmy bez niego popołudnie i noc, chociaż myślę, że na ten moment, gdyby moje rozstanie z Wikingiem trwało na przykład dłużej niż dobę, to już bym jednak czuła dyskomfort, bo mimo wszystko przecież czuję się z nim bardzo związana.
Nie obawiam się, że ktoś, kto z Wikusiem zostaje sobie nie poradzi. Zostawiamy przecież dokładne instrukcje, nie znikamy z powierzchni ziemi a poza tym po prostu mamy zaufanie do tej osoby. Moje ewentualne opory dotyczą raczej tego, że nie chcę nadużywać czyjejś uprzejmości, obawiam się, czy Wiking swoich tymczasowych opiekunów zanadto nie zmęczy lub czy nie przysporzy im jakichś problemów. Ale szybko daję się przekonać, że nie ma o czym mówić i spokojnie mogę wychodzić :) 

Jeszcze inaczej przedstawia się sytuacja, kiedy w domu jest więcej osób i znajdują się chętni do tego, żeby się Wikingiem  zająć. Wtedy spokojnie zaszywam się w jakimś kącie ze swoimi sprawami. Nie patrzę na ręce dziadkom/babciom/wujkom/ciociom. Po pierwsze dlatego, że wiem, jakie to jest denerwujące (rodzice Chrześniaczki zawsze tak patrzą na ręce osobom, które się zajmują ich dziećmi, ale o podejściu szwagrów już pisałam parę razy, więc teraz odpuszczę), ale przede wszystkim dlatego, że po prostu nie czuję, że powinnam. Wiem, że zostawiam dziecko pod opieką odpowiedzialnych osób i że Wikingowi świetnie robi towarzystwo innych. Przez długi czas wydawało mi się to zupełnie normalne, ale z czasem przekonałam się, że nie wszyscy rodzice tak mają. 
Cóż, przyznaję - nie jestem matką, która się jakoś szczególnie trzęsie nad swoim dzieckiem. Różnie to może być odbierane, wiem, ale ja akurat myślę, że to dobrze i dla mnie, i dla Wikinga. Mnie wystarczy świadomość, że kocham swoje dziecko, troszczę się o nie, chcę dla niego jak najlepiej i dbam, żeby nie stała mu się krzywda i nie muszę tego udowadniać swoją nadopiekuńczością. Już kilka osób z mojego otoczenia powiedziało mi, że podoba im się to, że jestem matką zaangażowaną, ale jednocześnie zdystansowaną i że nie zmieniłam się za bardzo odkąd zostałam matką. Zawsze miło mi, kiedy słyszę coś takiego, a najprzyjemniej mi się zrobiło jakiś czas temu za sprawą narzeczonego mojej siostry. Otwarcie powiedział, że woli się bawić z Wikingiem niż ze swoją własną siostrzenicą (która jest tylko o dwa tygodnie młodsza od Wikusia), bo jego siostra prawie nikogo nie dopuszcza do dziecka na dłużej niż kilka minut. Kiedy ktoś inny bierze małą na ręce, jej mama z niepokojem patrzy, czy aby na pewno dziewczynka jest w odpowiedni sposób noszona, trzymana, czy nic jej się nie stanie itp. Jarkowi podoba się, że z Wikingiem może się swobodnie bawić i nie czuje przez cały ten czas mojego wzroku na sobie, za to czuje, że mam do niego zaufanie, skoro nawet (o zgrozo dla siostry Jarka :)) wychodzę wtedy z pokoju.

Muszę też przyznać, że daję Wikingowi dość dużą swobodę. Oczywiście nie chodzi o to, że pozwalam mu na wszystko. Ale nie mam problemu z tym, że na przykład otworzy sobie szufladę (ale zabezpieczam ją wtedy, żeby sobie nie przytrzasnął paluszków) i wywali z niej absolutnie wszystko. Nie przeszkadza mi, kiedy wyciąga z szafki wszystkie akcesoria kuchenne (rzecz jasna wcześniej odłożyłam wszelkie noże, tarki i inne ostre przybory), oblizuje wałek albo rzuca na podłogę wszystkie deski do krojenia. Trudno, umyje się. Pozwalam mu eksplorować wszystkie pomieszczenia, łącznie z łazienką. Codziennie mam w związku z tym trochę sprzątania, bo Wiking uwielbia wyciągać z szafki wszystkie moje szczotki i końcówki od suszarek i wrzucać je do swojej wanienki albo do brodzika :) Albo wywalać na podłogę wszystkie torebki z przyprawami. Ale lubię obserwować go w akcji. Pozwalałabym nawet na więcej, gdyby nie to, że Wikuś jeszcze z tej swobody nie umie za bardzo korzystać :) Na przykład pozwoliłabym mu nawet na grzebanie w tych kwiatkach, o których kiedyś wspominałam, gdyby nie to, że od razu zabiera się za jedzenie ziemi :) Ogólnie rzecz biorąc pozwalam Wikingowi dotknąć wszystkiego i zajrzeć wszędzie, jeśli tylko wiem, że nie zrobi sobie krzywdy*. Przy czym nabicie sobie małego guza jeszcze nie oznacza dla mnie wielkiej krzywdy. Moim zdaniem to po prostu kwestia zdrowego rozsądku. Oczywiście, że jest mi szkoda kiedy Wikuś się uderzy i płacze i staram się takie sytuacje ograniczać do minimum, ale jestem świadoma tego, że takie dziecko - szczególnie tak ruchliwe jak Wiking - po prostu się nie uchowa bez guzów i siniaków. Poza tym inaczej się nie nauczy. Na przykład kiedy dopiero uczył się wstawać, ciągle upadał na głowę. Ale uderzył się raz i drugi i za chwilę już wiedział, że jak leci, to musi pupę wypiąć albo podeprzeć się rączką. Naprawdę to była kwestia dwóch, trzech dni.Teraz już coraz rzadziej zdarza mu się porządnie uderzyć (i zwykle jest to wtedy, kiedy stoimy tuż obok - po prostu nie da się niektórych rzeczy przewidzieć i dopilnować) - mimo, że przewraca się dość często. Po prostu już wie, że nie zawsze warto robić raban :) Za to wie, że jak się uderzy, to ja go zawsze przytulę i pocałuję. Dzisiaj na przykład bawił się na podłodze z Frankiem, w pewnym momencie poślizgnął się i przewrócił. Nie uderzył się mocno, ale trochę się przestraszył, więc się rozpłakał i mimo, że miał obok tatę, odwrócił się i przyszedł do mnie, żebym go przytuliła :) Kiedy już zaspokoiłam jego potrzebę bliskości, dosłownie wyrwał mi się i wrócił na podłogę do Franka. Wie chłopak, czego chce :P 

Ale z naszej dwójki, to Franek jest bardziej przewrażliwiony na punkcie tego, że Wiking sobie coś zrobi :) Myślę, że ma to w genach, bo szwagier i teściowa na tym punkcie mają po prostu hopla. Czasami mnie to strasznie wkurza (w sensie zachowanie teściowej, bo Franek aż tak nie przegina) - na przykład oglądanie z każdej strony certyfikowanych zabawek i zastanawianie się, czy aby na pewno sobie Wiking nie wsadzi tego frędzelka w oko? :P Albo chodzenie tuż za Wikingiem i pilnowanie, żeby się przypadkiem nie poślizgnął (i tak się poślizgnie - choćby go nawet za rękę trzymać - sprawdzone :P) W każdym razie to ja jestem pierwsza do tego, żeby Wikinga wytarmosić i podrzucić, a przecież  zwykle uznaje się, że to domena tatusiów ;) Ale Franek cały czas się uczy i jest na dobrej drodze :)

Ta notka nie ma na celu skrytykowania rodziców, którzy postępują inaczej. Nie uważam, że postawa inna niż moja jest zła (chociaż  przewrażliwienie i nadopiekuńczość rodziców uważam za cechy, które mogą dziecku raczej zaszkodzić, ale nie wszystko przecież jest od razu przewrażliwieniem) Poza tym zdaję sobie sprawę z tego, że dla niektórych z kolei moje zachowanie jest godne potępienia. Ale mnie jest póki co dobrze z tym, jaka jestem. Cieszę się, że mimo wszystko zachowałam jakiś dystans do macierzyństwa, nie straciłam głowy i potrafię spojrzeć na wiele rzeczy trzeźwym okiem, bez niepotrzebnych emocji. Nie chodzi o to, że uważam, że taka postawa rodzicielska jest najlepsza itp - nic z tych rzeczy. Każdy powinien chować swoje dzieci tak, żeby było to zgodne z jego przekonaniami i osobowością. Mnie się na razie to udaje i dzięki temu mogę mówić, że nie rozczarowałam siebie póki co :)

*Sobie i rzeczom, którymi się bawi :) Kiedyś pozwoliłam mu u rodziców na wywalenie wszystkich garnków z szuflady, ale kiedy zobaczyłam, że jeden garnek sie mocno obił, zamknęłam niestety ten przybytek. Na szczęście Wiking dość szybko zapomniał o tej krzywdzie :)

sobota, 28 listopada 2015

Post niezaplanowany.

Miało być dzisiaj zupełnie o czymś innym, ale się temat przesunie, bo mi się na coś innego zebrało :) Przenoszenie mojego archiwum ma się całkiem dobrze, już mi tylko nieco ponad rok został. Dzisiaj przeglądałam sobie notki z kwietnia 2011, a tam - relacja z naszej podróży do Hiszpanii! Oderwać się od tych zdjęć i opowieści nie mogłam! Udzielił mi się nawet nastrój z tamtych notek, zrobiło mi się błogo, ciepło i nostalgicznie. A jednocześnie żałość mnie ścisnęła ogromna, bo sobie pomyślałam, że nieprędko ja sobie Andaluzję odwiedzę, nieprędko... A przecież na zakończenie napisałam, że musi nastąpić kolejny raz. Tymczasem mijają cztery lata i jakoś nam z Hiszpanią nie po drodze było. I w najbliższym czasie raczej nie będzie. Wiem, że podróżowanie z dziećmi to żadne wielkie halo i z niemowlakami normalnie się lata, ale jakoś nie umiem sobie trochę tego wyobrazić z naszym Wikingiem. W samochodzie spoko, ale tam jesteśmy sami, on sobie siedzi w foteliku i zwykle zasypia, a na pokładzie takiego samolotu...? I w ogóle jakoś sobie logistycznie tego nie umiem wyobrazić w naszym wypadku. Wiecie, że generalnie dziecko w niewielu rzeczach mi przeszkadza, ale taka podróż wydaje mi się z dzieckiem naprawdę trudna. A inna sprawa, że wolałabym Wikinga zabrać do Hiszpanii, jak już będzie więcej kumał. Przecież mamy zaproszenie od hiszpańskiej Ani... - może kiedyś się nasze dzieciaki zapoznają? :)
Zresztą, Wiking to jedno, ale jest jeszcze wiele innych powodów, przez które polecieć w bliżej nieokreślonej przyszłości po prostu nie mamy szans! No więc taka tęsknota za tamtym czasem i tamtymi podróżami mnie chwyciła...W dodatku uświadomiłam sobie, że teraz na południe wcale tak łatwo polecieć nie będzie. Cieszyłam się na wieść o tym, że hiszpańska Karolina wróciła do Polski i że zamierza szukać tu pracy (notabene znalazła! w Warszawie - jupi!), ale nie pomyślałam wtedy, że to oznacza, że nie będzie tam do kogo jeździć w odwiedziny! (co z drugiej strony chyba dobrze o mnie świadczy prawda? :P w pierwszej kolejności pomyślałam o bliskości koleżanki, dopiero w drugiej o utracie korzyści :)) Bo Ani też tam już nie ma. Kiedy zaszła w ciążę przeprowadziła się do swojego chłopaka do Madrytu. Do hiszpańskiej stolicy też mam sentyment, ale jednak nie ma to jak Andaluzja. Nie pozostaje mi chyba nic innego jak ciułać grosz do grosza i zbierać wreszcie na jakiś konkretny cel - podróż do południowej Hiszpanii i nocleg w jakimś pensjonacie. Pewnie zajmie nam to tyle lat, że i Wiking już będzie rozumny :)

Póki co jednak ciułać będziemy musieli i tak na coś innego, bo na życie. Zobaczy się, jak to się wszystko ułoży, ale myśl o tym, że za moment będziemy musieli żyć jedynie z pensji Franka i z naszych oszczędności jest mocno stresująca. Trzeba będzie przedsięwziąć jakieś poważne kroki, ale musimy sobie wszystko najpierw poukładać i przemyśleć, zanim będę na ten temat tu pisać. Bo na razie to wiem, że nic nie wiem - i od razu na wszelki wypadek piszę, że nic się za tym nie kryje :) Naprawdę nie mamy żadnych skonkretyzowanych planów, więc nie ma żadnej tajemnicy. W każdym razie... w tych kwietniowych notkach sprzed czterech lat pisałam również o tym, że znalazłam pracę i opisywałam pierwsze dni w niej. Taka byłam podekscytowana i zadowolona! Przypomniały mi się również tamte uczucia i przez chwilę niemal wydawało mi się, że tamte wpisy dotyczą teraźniejszości i że mogę się cieszyć ze znalezionej pracy :) Prawie zapomniałam, że teraz jestem bezrobotna. Jak wiadomo prawie robi wielką różnicę, ale jakimś cudem tamte wpisy pozwoliły mi na to, żebym uwierzyła, że będzie dobrze. Pewnie ta wiara jeszcze mnie ze sto razy opuści w najbliższych dniach, ale na razie cały czas trzymam się tego postanowienia, o którym Wam ostatnio wspomniałam - cieszę się chwilą i doceniam ją! Czasami lekko nie jest, ale staram się na całego!
 

piątek, 27 listopada 2015

Matczyna intuicja.



Wiele razy zastanawiałam się, czy istnieje coś takiego, jak instynkt macierzyński, bo ja takowego u siebie nie zauważyłam. Ani przed, ani w czasie ani po ciąży :) Nie obudziło się we mnie nic takiego. Ale dzisiaj wiem, że jednak ten instynkt istnieje. Tylko w moim odczuciu, ma on inną formę niż ta powszechnie uznawana. 

Bo zazwyczaj to sformułowanie pojawia się wtedy, kiedy na przykład kobieta nagle czuje, że oto nadszedł czas na dziecko Mówi się, ze obudził się w niej instynkt macierzyński lub, że słyszy jego wołanie. A ja uważam, że to po prostu swego rodzaju dojrzałość do tego, żeby zostać rodzicem. Oczywiście możliwe, że u kogoś ten instynkt przybiera potrzebę posiadania dzieci i głębokie tego pragnienie. Ale ja piszę o sobie i u mnie coś takiego nie miało miejsca.
Nie doświadczyłam też instynktu w postaci dużego zainteresowania obcymi dziećmi. Interesowałam się nimi zawsze w sposób umiarkowany – jak trzeba było to potrafiłam się trochę nimi zająć i z nimi pobawić, ale nie czułam się przy tym jakoś szczególnie dobrze. Ot, zwyczajnie :) Kiedy już byłam w ciąży, nadal nie czułam żadnych nawoływań :) Wiecie, że nie zaczęłam nagle rozmawiać z brzuchem, nie zaczęłam snuć wizji z dzieckiem w roli głównej.  Rozmawiałam z Wami w komentarzach na ten temat i pisałam, że się o to nie martwię, bo wierzę, że wszystko przyjdzie. 

I faktycznie, przyszło - w sposób jak najbardziej naturalny.
 Przyszły też uczucia- nie jakaś wszechogarniająca miłość tuż po tym, jak Wiking pojawił się na świecie, ale stopniowa świadomość, że pojawił się ktoś bardzo ważny.  Miłość nie spłynęła na mnie ogromną, przytłaczającą falą ani nie objawiła mi się żadna prawda :D Przez chwilę nawet niespecjalnie kontaktowałam, co tak naprawdę się wydarzyło i że to dziecko które popłakuje obok jest moje :)
A jednak uważam, że ten instynkt jest. W moim przypadku może po prostu przybrał jakąś bardziej subtelną formę. Polegało to na tym, że już dotarło do mnie, że urodziłam, zdecydowanie poczułam więź z tym małym człowieczkiem. Mimo, że jak kiedyś wspomniałam, początkowo wydawał mi się obcy :) Niemniej jednak czułam się już z nim nierozerwalnie związana, czułam ogromną odpowiedzialność (ale nie przytłaczającą mnie) za tę małą istotę i miałam poczucie, że Wiking jest mój i tylko mój :) I mimo tego początkowego braku we własne siły, czułam, że to właśnie ja muszę się nim zająć, bo nikt tak o niego nie zadba, nikomu nie będzie tak bardzo zależało na tym,  żeby było mu dobrze, jak mnie. Nie bałam się, że sobie nie poradzę, że nie sprostam, (nie biorę teraz pod uwagę psychiki, bo o tym pisałam już parę razy), po prostu skądś wiedziałam co robić. To nie było coś, co mnie uderzyło całą swoją mocą. To były takie podświadome uczucia, które dopiero dziś, z perspektywy czasu potrafię jakoś nazwać.

To wszystko przybrało bardzo prozaiczną formę – na przykład mimo, że nigdy w życiu wcześniej nie miałam na rękach dziecka młodszego niż półtoraroczne, już pięć godzin po porodzie, kiedy Wiking zapłakał, wiedziałam, jak go podnieść i nie bałam się tego. Do dzisiaj pamiętam kształt jego ciałka w moich dłoniach, świadomość tego słodkiego (acz niewielkiego) ciężaru i ciepło synka. Co prawda nie wiedziałam za bardzo, jak się zabrać za założenie czapeczki, która mu spadła, ale już wkrótce całkowicie opuściły mnie obawy, że mogłabym jakkolwiek zrobić mu krzywdę. Bardzo szybko zapamiętałam jego głos i już wkrótce bezbłędnie rozpoznawałam, że to właśnie on płacze.
Później zauważyłam, że instynkt ujawnia się w rozmaitych codziennych sytuacjach, które są ledwo zauważalne. Na przykład taki impuls, żeby poprawić kocyk, żeby lepiej go przykryć, przekręcić czapeczkę… To drobiazgi, wydaje się, że oczywiste. Ale właśnie w takich momentach czułam, że to sprawka czegoś więcej – bo coś kazało mi to zrobić.
Instynkt może się nazywać instynktem. Ale mnie się wydaje, że w dużej mierze jest to po prostu intuicja. Trzeba się nauczyć jej słuchać, ale ona na pewno się pojawia wraz z dzieckiem. Odczułam to na własnej skórze. Myślę też, że ta intuicja jeszcze cały czas się kształtuje, a ja ciągle się uczę. Dziecka oraz wsłuchiwania się w siebie i w to, co mówi mi intuicja – czy też, jak kto woli, co podpowiada mi instynkt macierzyński ;)  Wiem jednak, że odkąd się na ten wewnętrzny głos otworzyłam, moja współpraca z Wikingiem zaczęła się lepiej układać.

czwartek, 26 listopada 2015

Teraźniejszość.

 I przyszło nam wrócić do szarej - dzisiaj zdecydowanie bardzo szarej, jak widać za oknem :) - codzienności. Wiadomo, że wszystko, co dobre szybko się kończy i końca dobiegł również nasz wspólny czas we trójkę, czyli Franka urlop. Trudno się teraz przestawić po sześciu tygodniach innego funkcjonowania (bo wcześniej przecież byłam w Miasteczku) i wrócić na dawne tory. Nawet jeśli to tylko na trzy tygodnie. Wikingowi chyba też jest trochę trudno. Wydaje mi się, że jemu, tak samo jak mnie brakuje tych wspólnych poranków. Obudził się dzisiaj z płaczem i nie było mowy o powylegiwaniu się w łóżku, bo marudził. Zorientował się chyba, że nie ma taty i jest inaczej. Mnie też jest bardzo żal tych naszych wspólnych poranków - zwykle Wikuś leżący między nami budził się i zaczynał gadać po swojemu, czym rozbudzał nas. Dawałam mu jakąś zabawkę albo książeczkę i sobie tak siedział między nami śmiejąc się i "rozmawiając". Od czasu do czasu się po nas przeszedł, czasami pogłaskał po twarzy, innym razem poklepał po plecach :) Chciało się tak leżeć i leżeć :) Kiedy już dochodziliśmy do siebie, bawiliśmy się razem z nim i przytulaliśmy. Później ja wstawałam, szłam do łazienki, spokojnie się ubierałam i doprowadzałam do porządku. Potem brałam Wikinga a Franek jeszcze dosypiał do ósmej lub dziewiątej. A czasami wstawał razem z nami. Tak, czy inaczej, rano krzątaliśmy się, sprzątaliśmy, przygotowywaliśmy do pozostałej części dnia. Zwykle na każdy dzień mieliśmy różne plany związane z wyjściem albo porządkami domowymi, Wikuś krzątał się razem z nami - a dokładnie, między naszymi nogami, bardzo zadowolony z tego, że coś się dzieje :)Mieliśmy swoje cudowne, codzienne, rodzinne rytuały, które niestety musiały się skończyć.

Mimo, że Wikuś aż tak tego nie okazuje (poza tym marudzeniem tuż po przebudzeniu, choć oczywiście mogła być też inna tego przyczyna), ale wydaje mi się, że jemu też brakuje tych dynamicznych poranków. Kiedy jestem z nim sama, nie jest aż tak ciekawie ;) Zwykle siedzimy w pokoju i się bawimy - trochę razem, ale przeważnie po jedzeniu, Wiking przez jakiś czas zajmuje się sobą, więc i ja mam chwilę dla siebie. Poświęcam ją raczej na jakieś własne przyjemności niż na domowe sprawy, bo jakoś tak nie mam motywacji, kiedy jesteśmy tylko we dwójkę :) Dużo lepiej mi się "pracuje" kiedy rodzinka jest w komplecie. Dziś nastąpiło to dość szybko, bo Franek miał krótki dzień i już o 10 był w domu.
No nic, teraz musimy wypracować sobie na nowo pewne zwyczaje :) Ale żal jest, że tak błogo nie może być zawsze. Cóż, nie może - takie już jest to nasze życie :)

A wczoraj wpadła do nas moja mama :) Jest akurat na trzydniowym szkoleniu w Warszawie, więc nas odwiedziła popołudniu. Pierwszy raz widzieliśmy Wikinga w takim wydaniu - okazuje się, że już potrafi
się popisywać :) Może dzisiaj też się uda spotkać, ale wszystko zależy od tego, jak długo będą trwały zajęcia mojej mamy, ale jeśli się nie uda, to nic straconego, bo i tak rodzice przyjadą w przyszły weekend. Wczoraj też napisała do mnie Dorota z pytaniem, jak wyglądamy w grudniu z czasem wolnym, bo u niej jest z tym kiepsko, ale w styczniu będzie jeszcze gorzej, więc koniecznie musi sobie jakoś wygospodarować chociaż chwilę, żeby do nas przyjechać :) W tę sobotę też będziemy mieli gości. Czas do świąt minie więc pewnie dość przyjemnie, to tylko kwestia tych pierwszych chwil, kiedy trzeba się trochę przestawić na inne funkcjonowanie.

Nie jest tegoroczny listopad dla nas - dla mnie, złym miesiącem. Nawet fakt, że robi się coraz zimniej i coraz bardziej ponuro wcale mnie nie dołuje. Co ciekawe, bardzo dobrze wspominam też zeszłoroczny listopad, prawdę mówiąc wspominam tamten czas z ogromną nostalgią :) Pamiętam jak spędzałam całe dnie siedząc w swoim ulubionym kąciku na kanapie i wypełniając swój grafik :) W tle - tak jak dzisiaj zresztą - płynęła muzyka z RMF Classic a ja czytałam po angielsku i hiszpańsku i wkuwałam słówka :) Oj, wiele bym dała, żeby przeżyć to jeszcze raz - kto by pomyślał, że taka deklaracja padnie z mojej strony prawda? Przecież taka byłam przerażona wizją bezrobocia i tego, że ostatnie miesiące ciąży spędzę bezczynnie w domu! Ktoś widocznie wiedział lepiej co jest dla mnie odpowiednie :) I że słowo "bezczynnie" w moim przypadku nabiera innego wymiaru :D
Dlatego też, mimo chwilowych spadków nastroju, mimo jakichś smuteczków i niepokojów o przyszłość, staram się skupiać również na chwili obecnej. Staram się czerpać z niej i cieszyć się nią, bo wiem, że nadejdzie również czas, kiedy i tego będzie mi brakowało. Pomimo tego, że teraz nie jest idealnie, bo brakuje mi spokoju ducha, wiem, że w gruncie rzeczy to jest dobry czas i chcę o tym pamiętać :)



wtorek, 24 listopada 2015

"Trudne" dziecko?

Wspominałam ostatnio, że kiedy odwiedziliśmy ostatnio dwie pary, którym niedawno urodziły się dzieci, oboje z Frankiem stwierdziliśmy, że jednak Wiking był dzieckiem "wyjątkowym" :) W tym sensie, że zdecydowanie nie był noworodkiem typowym, tylko jakimś takim bardziej wrażliwym i wymagającym. 

Hania miała co prawda tylko 10 dni, ale przez całą naszą wizytę trwającą ponad dwie godziny ani razu nie zapłakała i ani razu się porządnie nie rozbudziła. Po prostu trochę się zaczynała kręcić, a wtedy tata lub mama brali ją na ręce, chwilę trzymali (tylko trzymali, nic więcej) a ona zasypiała z powrotem i odkładali ją do łóżeczka. Coś niemożliwego w przypadku dziesięciodniowego (i nie tylko) Wikinga! :) Tylko przez dwie, może trzy doby leżał spokojnie i przez większość czasu spał. Potem już tylko przysypiał na krótkie okresy, dość często się budził - co oznajmiał głośnym płaczem i tylko na rękach się uspokajał, choć też nie zawsze. Jeśli już gdzieś zasnął, to raczej nie można było go przenosić :) Poza tym tak długo jednym ciągiem to spał tylko w wózku po spacerze, w każdym innym przypadku się przebudzał dużo częściej. A w ogóle to najczęściej sypiał w jakichś dziwnych miejscach obok mnie (na przykład w poprzek kanapy, na moich kolanach, na bujaczku) :)
Jeśli chodzi o Helenkę z kolei, to Ala też przeszła z nią bardzo trudny psychicznie pierwszy miesiąc i myślę, że faktycznie pod względem temperamentu ta mała może być trochę podobna do Wikinga, ale jednak też spała grzecznie w łóżeczku przez całą naszą wizytę :) Ala mówiła, że nie zdarza jej się tak długo spać, ale tego dnia akurat nie spała od rana, więc pewnie nadrabiała. Niemniej jednak nawet takie odsypianie się Wikingowi nie zdarzyło nigdy :)

Kiedy porównujemy nasze doświadczenia z pierwszych miesięcy z Wikingiem z doświadczeniami innych rodziców, ewidentnie utwierdzamy się w przekonaniu, które nam wtedy towarzyszyło - mieliśmy przechlapane :) Oczywiście chyba wszyscy rodzice (i ich dzieci) mają gorsze dni, trudniejsze chwile i problemy różnego rodzaju, ale jednak rzadko spotykamy osoby, które miały podobne doświadczenie do naszego (choć na szczęście jednak się to zdarza! :) dobrze jest wtedy ze świadomością, że jednak nie jesteśmy jedyni:))- które opowiadałyby, że ich nowo narodzone dzieci bardzo mało spały i dużo płakały. Ala co prawda początki też wspomina źle i teraz też często opowiada o tym, że Helenka mało śpi, ale jednak jest już lepiej i z tego co wiem, nie płacze tak dużo.
Nie mam pojęcia z czego to może wynikać, możliwych przyczyn zapewne może być i sto :) Być może coś jest również w tym, że dziewczynki są jednak spokojniejsze od chłopców i trochę mniej z nimi problemów. Może w grę wchodzą jakieś problemy Wikinga z brzuszkiem na przykład. Może trudno było mu się przystosować do rzeczywistości poza moim brzuchem, może był nerwowy, bo ja przez większą część ciąży jednak bardzo się stresowałam naszą sytuacją życiową (zwłaszcza w pierwszych miesiącach, a to przecież bardzo ważny czas dla układu nerwowego płodu). A może najzwyczajniej w świecie my z Frankiem kiepsko sobie radziliśmy w nowej sytuacji, nie wiedzieliśmy co robić, nie zaspokajaliśmy potrzeb Wikinga tak, jak on sobie tego życzył? Ja mam nawet swoją własną teorię - że Wikuś się po prostu nudził jako takie małe niemowlątko i wkurzało go, że ani się ruszyć nie może, ani chwycić niczego, ani odezwać, ani popatrzeć porządnie :D W każdym razie, dziś się już tego nie dowiemy - takie dziecko nam się urodziło i nawet w najtrudniejszych chwilach nie pomyśleliśmy "dlaczego on taki jest??, dlaczego nie jest spokojniejszy*??", bo nie chcieliśmy innego :) Ale teraz ze zdumieniem przyglądamy się tym malutkim dzieciom, potem patrzymy na siebie i pytamy - to dzieci w pierwszych miesiącach życia naprawdę mogą się tak zachowywać?? :))
Przy czym muszę zaznaczyć, że wcale nie uważam, że Wiking należy do kategorii tak zwanych high-need baby. W ogóle jestem przeciwniczką takiego szufladkowania, ale już nawet nie o to chodzi, po prostu nie doszukuję się żadnych fachowych teorii :) Coś Wikingowi doskwierało w pierwszym okresie jego życia i już. Teraz za to jest bardzo fajnym, pogodnym dzieckiem i chociaż nadal jest niesamowicie ruchliwy, głośny, i energiczny (a jaki niby ma być po takich rodzicach? :P), to nie wydaje mi się, żeby sprawiał nam jakieś większe problemy. Prawdę mówiąc wydaje mi się, że jego zachowanie teraz w porównaniu z tym z pierwszych trzech miesięcy to istna sielanka! Jasne, że nadal mamy trudniejsze momenty i pojawiają się problemy, ale wydaje mi się, że Wikuś jest mimo wszystko dość ułożony i już nie taki trudny w obsłudze. Znam za to historie rodziców nieco starszych dzieci, kiedy to w pierwszych miesiącach niemowlaka jakby nie było a tatuś z mamusią nie wiedzieli co robić z wolnym czasem, za to kiedy się już do tego stanu rzeczy przyzwyczaili, to się dziecko opamiętało i postanowiło przypomnieć o swoim istnieniu bardzo dobitnie :) I już tak zostało przez następny rok na przykład. Wolę więc już chyba w tę stronę, jak to się u nas potoczyło :)

Oczywiście na pewno nie bez znaczenia jest to, o czym pisałam niedawno - że także my się zmieniliśmy i po prostu zupełnie inaczej odbieramy wiele rzeczy. Teraz mamy w sobie większy spokój a także więcej uczuć do Wikinga, którego już całkiem dobrze znamy, więc jest nam po prostu łatwiej radzić sobie i z nim i z naszymi emocjami rodzicielskimi. Koszmar pierwszych tygodni i miesięcy trochę się zaciera i może nawet kiedyś jednak pomyślimy jeszcze o drugim dziecku :D Bo muszę Wam powiedzieć, że wcześniej zawsze zakładaliśmy, że będziemy mieli dwójkę dzieci, a po narodzinach Wikinga nadszedł taki moment, że ja zapytałam Franka ze łzami w oczach - jak my będziemy mieli drugie dziecko? przecież ja nie dam rady drugi raz przez to wszystko przechodzić???. Franek natomiast stanowczo powiedział - jakie drugie dziecko? Nie ma szans :) Na naszą wyobraźnię dodatkowo jeszcze działały historie znajomych "podwójnych" rodziców - w każdym przypadku było tak, że to drugie dziecko było mniej spokojne, bardziej wymagające i trudniejsze od tego pierwszego! No więc jak niby mielibyśmy sobie poradzić z jeszcze trudniejszym?? :D Ale jak ostatnio mamie o tym mówiłam, to powiedziała mi, że u niej akurat było na odwrót i to pierwsze dziecko było zdecydowanie trudniejsze. Ha! Zgadnijcie, kto był tym pierwszym dzieckiem? :P Nie wyprę się Dzieciaka, nie ma co, nawet charakterek ma po mnie :) 

Ale żarty na bok - na razie o drugim dziecku jeszcze nie myślimy :) Póki co cieszymy się naszym Wikingiem, który raz jest spokojny i wesoły, innym razem urządza sobie (i nam przy okazji) Dzień Marudy. Zdaję sobie sprawę z tego, że przed nami jeszcze wiele etapów, pewnie będziemy musieli przeżyć niejeden bunt, niejedną zmianę zachowania i wiem dobrze, że jeszcze będzie nieciekawie :) Mam tylko nadzieję, że jakoś sobie z tym będziemy cały czas dawać radę, a co nas nie zabije, to nas wzmocni, tak jak w przypadku tych pierwszych trudnych miesięcy, bo naprawdę uważam, że jesteśmy teraz silniejsi dzięki tym trudnym chwilom na początku.

*Celowo nie używam słowa grzeczniejszy i w ogóle grzeczny w takim kontekście. Po prostu uważam, że przypadku niemowląt jeszcze nie może być mowy o grzecznych i niegrzecznych dzieciach, bo to sugerowałoby jakiś rodzaj świadomego zachowania, a takie maluchy przecież jeszcze wszystko robią raczej instynktownie.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Pierwsze kroki i poweekendowy niepokój.

Zapomniałam ostatnio podzielić się naszą radością z faktu, że Wiking postawił pierwsze zupełnie samodzielne kroki :) Wcześniej udawało mu się zrobić jakiś jeden kroczek, ale tego nie liczyliśmy, a w piątek zrobił ich dokładnie osiem. Niestety ominęło mnie to, bo w tym czasie byłam w kuchni i to Franek był świadkiem tego wydarzenia, ale nie szkodzi, bo od tamtej pory już zdarza się to Wikusiowi coraz częściej.

A tymczasem mamy za sobą weekend w kuchni :) Tak to można określić, bo sporo czasu ostatnio tam spędziliśmy. W sobotę gotowaliśmy porządny obiad, dla siebie i Wikinga (zupka ogórkowa - Wiking był zachwycony), a na wczoraj mieliśmy zaproszonych gości. Odwiedził nas mój były Asystent z żoną. Chcieliśmy ich porządnie ugościć i nie iść na łatwiznę. W związku z tym upiekłam ciasto (chyba drugie albo trzecie z moim życiu :P) - szarlotkę śmietanową na kruchym cieście, a poza tym zrobiliśmy dwie sałatki - jedną z makaronem razowym, drugą z kaszą kuskus, a potem jeszcze na ciepło serwowaliśmy bruschettę z masełkiem ziołowym zapiekaną z farszem pieczarkowo-paprykowo-cebulowym i odrobiną żółtego sera oraz "kebab" z kurczaka z piekarnika z sosem jogurtowo-ziołowym :) 
Muszę przyznać, że nawet nam to wszystko wyszło całkiem smacznie, mimo, że poza sałatkami, przyrządzaliśmy te dania po raz pierwszy. Jestem więc z nas zadowolona, bo okazuje się, że w kuchni odnajdujemy się całkiem nieźle (no, Franek to w końcu kucharz z zawodu, ale już dawno nie praktykował przecież, poza codziennością kuchenną :)). Jestem też bardzo zadowolona z Wikinga, który jakby nie było bardzo nam pomagał samym faktem, że pozwolił nam to wszystko przygotować :) Przez większość czasu bawił się grzecznie w drugim pokoju i obserwowaliśmy go z kuchni dzięki lustrze, które jest w przedpokoju. Oczywiście trochę mu się nudziło tak ciągle samemu, więc przychodził czasami do nas i bawił się trochę na macie w przedpokoju oraz w kuchni, na co pozwalaliśmy do momentu, kiedy odpaliliśmy piekarnik. Wtedy zrobiło się trochę trudniej, bo Wikuś miał zakaz wchodzenia do kuchni, a to oczywiście spowodowało, że koniecznie chciał do niej wchodzić. Musieliśmy więc trochę częściej odrywać się na zmianę od naszych czynności, żeby zabawić czymś Wikinga, ale i tak uważam, że poszło nam całkiem nieźle, bo wyrobiliśmy się prawie ze wszystkim. Prawie, bo nie do końca ogarnęliśmy mieszkanie, tak, jakbyśmy chcieli, ale w sumie przy Wikusiu to i tak syzyfowa praca, więc spoko :)

Popołudnie było bardzo udane, przyjemnie spędziliśmy czas na pogawędkach. Wiking też już był zadowolony, bo wszyscy siedzieliśmy razem z nim w pokoju. 
Dzisiaj niestety czuję się trochę gorzej i nieco opuścił mnie optymizm, którego byłam pełna przez ostatni tydzień. Po pierwsze chodzi o to, że dociera do mnie, że już za chwilę koniec tego magicznego urlopowego czasu, po drugie, dzisiaj to Franek ma więcej spraw do załatwienia takich jak badania okresowe - swoje i naszego samochodu :P A co za ty idzie, ja po staremu zostałam w domu. I to właśnie chyba po raz kolejny uświadomiło mi, że ja po prostu czuję się szczęśliwa, kiedy coś robię i kiedy realizuję jakiś nasz plan. Może to brzmi śmiesznie, ale tak, właśnie to mnie uszczęśliwia. Najlepiej oczywiście, kiedy te plany są nasze wspólne. No i dziś tak mi trochę łyso właśnie, bo nie zawsze da się działać na całego, czasami trochę trzeba spasować. Choć w gruncie rzeczy, to przyznam, że sama nie do końca jestem pewna, skąd się akurat dziś we mnie ten niepokój wziął. Czekam aż mi przejdzie. W końcu i tak najbliższe dni zapowiadają się obiecująco, bo nawet mimo tego, że w środę Franek kończy urlop, to idzie do pracy tylko na dwa dni, potem ma wolny weekend, następnie idzie cztery dni do pracy, piątek ma wolny, a na weekend przyjadą moi rodzice. Potem dwa tygodnie i znowu wolne :) Nie wiadomo tylko, co nowy rok nam przyniesie i to rzeczywiście trochę niepokoi, choć przecież powinnam się chyba już do tych wiecznych niewiadomych przyzwyczaić...

piątek, 20 listopada 2015

Znowu razem.

Dni od pewnego czasu są takie, jak powinny być. Wróciła sielanka. Taka prawdziwa, a nie ta, kiedy wydaje mi się, że za rogiem czai się znowu jakiś foch, niepokój, dołek. Nie jestem podejrzliwa ani zbyt zachowawcza, po prostu poddałam się temu i uwierzyłam, że chwilowo będzie dobrze.
Chodzi mi oczywiście o nasze życie rodzinne, bo rzeczywistość wokół nas się nie zmieniła i smutki oraz smuteczki wraz z obawami o jutro wcale nie zniknęły. Ale nareszcie mam wrażenie, że ja i Franek wskoczyliśmy do tej karuzeli zwanej naszym życiem i siedzimy w niej razem, patrząc na siebie, podczas gdy cały świat wiruje. Dotychczas miałam wrażenie, że ciągle trzymamy się tylko jedną ręką tej karuzeli i próbujemy do niej wskoczyć w biegu, ale ciągle coś nam nie pozwala. Tym sposobem nie dość, że świat wokół kręcił się jak szalony a my nie do końca umieliśmy się w niego wpasować, to jeszcze nie umieliśmy w tym być tak prawdziwie razem, bo każde z nas musiało się skupić na tym, żeby się tej karuzeli nie puścić. Mam wrażenie, że teraz już spokojnie usiedliśmy i złapaliśmy się za ręce. Świat nadal jeszcze nie stał się dla nas takim całkiem przytulnym miejscem, ale o ile lepiej jest, kiedy mamy w tym wszystkim tak prawdziwie siebie.
Nie wiem, co się wydarzyło. Bo właściwie nie wydarzyło się nic. To stało się tak po prostu. Na pewno urlop Franka ma znaczenie, ale wcześniejsze dłuższe i krótsze okresy wolne przynosiły jedynie chwilową ulgę i zawieszenie napięć między nami, teraz wydaje mi się, że wreszcie pękła ta niewidzialna ściana między nami, przez którą nie umieliśmy się dobrze zrozumieć. Znowu jest jak dawniej. Znowu się śmiejemy, przekomarzamy, przytulamy. Przed chwilą o mało nie obudziliśmy Wikinga, bo jak za starych czasów, kiedy zachciało nam się siku, biegliśmy na wyścigi do łazienki, tratując po drodze meble :) Znowu siedzimy w pokoju każde przy swoim komputerze, ale mimo to nie jesteśmy osobno, a razem i co jakiś czas posyłamy sobie uśmiech, buziaka, lub czułe słowo. Znowu jest między nami tak ciepło i swojsko. 
Tyle razy usiłowaliśmy wrócić do tego stanu rzeczy i ciągle się nie udawało. Próbowaliśmy uczciwie, ale to wciąż nie było to, bo miałam wrażenie, że jednak ciągle mówimy w dwóch różnych językach, że nie rozumiemy swoich oczekiwań. Nawet przy okazji świętowania rocznicy ślubu, choć było tak miło, nie doszło między nami do takiego pojednania, jak teraz - mimo, że wtedy o tym rozmawialiśmy, a teraz właściwie nie. 
Jest teraz jak dawniej i jak dawniej czuję się szczęśliwa w moim małżeństwie. To powoduje, że w życiu również czuję się szczęśliwsza.

Czuję się trochę tak, jakbyśmy poznawali się na nowo. Może nawet trochę tak jest, bo wcześniej pochłonięci wewnętrznym szarpaniem się z okolicznościami, nie mogliśmy tak do końca skupić się na sobie nawzajem. Teraz do tego wróciliśmy. Myślę, że Wiking też to wyczuwa i bardzo lubi te momenty, kiedy się we trójkę przytulamy, wygłupiamy i śmiejemy. Codziennie rano leżymy we trójkę w naszym wielkim łóżku - ja z Frankiem bardzo blisko siebie, a na nas wskakuje (z naszą pomocą :)) Wikuś, przytulankom i całowaniu nie ma końca. Będzie mi brakowało tego nowego rytuału, kiedy Franek wróci do pracy.
Mam jednak nadzieję, że pozostałe rzeczy jednak się nie zmienią. Że udało nam się zażegnać ten kryzys. Bardzo bym tego chciała. Oczywiście boję się trochę, czy to wszystko, co odczuwam teraz nie jest tylko złudzeniem i czy za moment czar nie pryśnie, kiedy znów przytłoczeni trudną codziennością stracimy siebie z oczu... Ale cały czas podnosi mnie na duchu świadomość tego, że mimo wszystko potrafimy jeszcze kochać się tak, jak wcześniej, więc może to naprawdę nie my się zmieniamy, ani nie zmienia się nasze uczucie, tylko po prostu okoliczności nam czasami nie sprzyjają.
***
Za dużo już tej filozofii, upiłam się chyba tym półprocentowym Karmi, które wypiłam dwie godziny temu :) A może jestem po prostu pijana szczęściem i miłością, które nas otaczają? 
Teraz i tak muszę się już położyć, bo zrobiło się strasznie późno, a Wiking rano nie będzie znał litości :)

czwartek, 19 listopada 2015

Mądra matka po szkodzie :)

Dzisiejsza notka jest kontynuacją tej. Wiele razy przymierzałam się do tego, żeby wreszcie podzielić się dalszym ciągiem moich refleksji, ale dopiero wizyty u Hani i Helenki, o których ostatnio pisałam (i jeszcze napiszę :)) mnie do tego zmotywowały.

Pod koniec wrześniowej notki napisałam, że choć nie chciałabym wracać do pierwszych dwóch miesięcy po porodzie, to gdybym jednak miała taką możliwość, wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. Oczywiście to wszystko nie jest możliwe, ale gdyby tak było i gdybym z moją teraźniejszą wiedzą i bagażem doświadczeń cofnęła się do stycznia, to przede wszystkim olałabym wszelkie obawy, że dziecko się do czegokolwiek przyzwyczai. To znaczy, może nie do końca olała - bo to też się zmienia. Jeszcze dwa miesiące temu uważałam, że dziecko raczej do niczego nie może się przyzwyczaić, teraz uważam, że dotyczy to całkiem małego dziecka, to które ukończyło już pół roku chyba może wyrobić sobie pewne nawyki, nad którymi rodzice powinni panować (stąd nasza "kontrola" jeśli chodzi o karmienie piersią na przykład, na inne rzeczy też pewnie przyjdzie czas). Ale dzisiaj skupię się na tym malutkim Wikingu, tym ze stycznia, lutego i marca...

Bardzo możliwe, że Wikuś płakałby mniej (choć oczywiście tego nie wiem), gdybym na przykład częściej przystawiałabym go do piersi. Tymczasem ja go karmiłam i kiedy widziałam, że już zjadł „zamykałam stołówkę”. Kiedy krótko potem Wiking płakał i niewiele można było z tym zrobić, najczęściej pomagało ponowne przystawienie do piersi. Ale czasami się przeciwko temu wzbraniałam, bo miałam wizję, że w takim razie on się nigdy tego nie oduczy! Głupie myślenie sprowokowane idiotycznymi poradami, które gdzieś wyczytałam, a które mają na celu wytresowanie dziecka. Choć jeśli chodzi o karmienie, jest też druga strona medalu - takie karmienie dotyczy chyba raczej pierwszego miesiąca, później trzeba trochę uważać, bo jeśli na każdy płacz dziecka reaguje się podaniem piersi, to ono ją chwyta, nawet jeśli nie jest głodne, ale je, bo taki ma odruch i potem płacze, bo boli je brzuszek z przejedzenia - tak było prawdopodobnie u nas, a na pewno było tak u Helenki, Ala teraz ma nakaz od położnej, żeby karmić nie częściej niż co 2-3 godziny. No, ale na początku to jednak trzeba mi było trochę ulec Wikingowi. Trudno, mądry Polak po szkodzie ;)

Podobnie było z noszeniem – też staraliśmy się w tych pierwszych tygodniach Wikinga za dużo nie nosić, żeby się nie przyzwyczaił. A tymczasem dziś wiem, że dziecko po prostu dorasta, a co za tym idzie, wyrasta z pewnych zachowań. Na przykład chusta - był czas, kiedy noszenie w chuście Wikinga bardzo uspokajało. Zasypiał w niej na parę godzin, później chusta była dla niego "środkiem transportu" nie chciał za bardzo w niej spać, ale traktował ją jako alternatywę dla wózka. Z tym, że z wózka nic nie widział, a siedząc w chuście i owszem. Potem nagle mu się odwidziało :) Nie chciał, żeby wiązać go w chustę, odpychał się, bo nie był zadowolony, że chcę go nadal nosić tyłem do świata. I kiedy już myślałam, że skończył się u nas kolejny etap, wróciła u Wikusia potrzeba bliskości - chciał ciągle być na rękach, więc któregoś dnia, kiedy musiałam coś szybko zrobić, a Wiking trzymał się kurczowo mojej nogi, po prostu wsadziłam go do chusty a on... po prostu się do mnie przytulił i się uspokoił :) Jak widać, dziecko często samo reguluje swoje potrzeby. No, ale to znowu taka dygresja - trudno jednak pisać o tych pierwszych miesiącach, bez odniesień do teraźniejszości :)

Oczywiście to nie jest tak, że od początku stosowaliśmy zimny chów, bo zdecydowanie tak nie było. Przytulaliśmy Wikinga, całowaliśmy go, nosiliśmy. Ale tak naprawdę dopiero w trzecim miesiącu jego życia, przestałam się martwić tym, że wieczorem zasypia u mnie na rękach zamiast odłożony do łóżeczka. Zresztą nie tylko przestałam się tym martwić, a po prostu zaczęłam się cieszyć tym momentem bliskości – cieszyłam się, że ja po prostu siedzę i go przytulam, a on po jakimś czasie zamyka oczy… Kiedy się z tym oswoiłam, przyszedł czas na naukę zasypiania w łóżeczku, która dość szybko przyniosła efekty i do dziś raczej nie mamy z tym większych problemów.

Zdecydowanie myślę, że miały rację te z Was, które mi pisały w tych pierwszych tygodniach, że Wikuś tak płacze, bo potrzebuje bliskości. Co prawda nigdy nie zostawiałam go płaczącego samego, zwykle go tuliłam i próbowałam pocieszyć, ale na pewno dziś lepiej bym sobie z tym poradziła. Choćby dlatego, że już znam moje dziecko i nie jest ono dla mnie kimś obcym. Być może Wiking wyczuwał mój stres, niepokój, zniecierpliwienie i co tam jeszcze... Wydaje mi się, że dziś mam sto razy więcej cierpliwości i serca do mojego dziecka - histerie które czasami urządza, przebijają wielokrotnie to, co było na początku, a mimo to nie robi to na mnie większego wrażenia i zazwyczaj nie wyprowadza mnie z równowagi :)

I jeszcze jedno, chyba najważniejsze. Popełniłam poważny błąd, z którego dopiero później zdałam sobie sprawę, a który tak naprawdę rzutował absolutnie na wszystko. Przez te pierwsze dwa miesiące, cały czas szukałam pomocy z zewnątrz! Oczekiwałam, że inni powiedzą mi co i jak mam robić. Że powiedzą mi dlaczego dziecko płacze, jak mam temu zaradzić, w jaki sposób się nim zająć. I czułam żal, że nie otrzymywałam tej pomocy. Miałam wrażenie, że osoby obce (położne, lekarze) bagatelizują mój problem, z kolei te bliższe (teściowa) za bardzo wczuwają się w sytuację. Dzisiaj wiem, że właśnie na tym polegał mój błąd – szukałam tej pomocy i czekałam na nią, zamiast poświęcić ten czas na wsłuchanie się w siebie, w swoją intuicję. Miałam intuicję, czasami wydawało mi się, że wiem, co się dzieje, ale uciszałam ten głos, bo… nie ufałam sobie! Wiedziałam, ze nie mam doświadczenia, więc sądziłam, że się mylę. Kiedy zaczęłam słuchać siebie i jeszcze uważniej obserwować synka, automatycznie zaczęłam sobie lepiej radzić. Dzisiaj mam zaufanie do swoich osądów. I nawet jeśli ktoś mi mówi, że Wiking na pewno nie jest śpiący, to ja i tak idę go położyć i choć trzeba przeczekać czasami chwilę wrzasków, to potem z satysfakcją stwierdzam, że zasnął na godzinę… Albo tylko wzruszam ramionami, na sugestię, że Wikinga na pewno boli brzuszek, bo wiem, że akurat ten rodzaj płaczu jest u Wikusia oznaką złości. 
No właśnie, skoro przy wikingowych problemach gastrycznych jesteśmy... Nie mogę zgodzić się z tym, że każdy nagły, bardzo głośny płacz Wikinga oznaczał i oznacza ból brzuszka. Ale nie wykluczam, że bywały momenty, kiedy był on przyczyną. Do dziś nie wiemy, czy Wiking cierpiał z powodu kolki niemowlęcej, (nie były to regularne napady płaczu, trwającego określoną ilość czasu), a być może po prostu były to jakieś kolki o nietypowym przebiegu. Ale na pewno borykał się z refluksem. Więc pewnie nie wszystkie jego nerwowe zachowania można by było zniwelować, ale już pod koniec trzeciego miesiąca zdecydowanie lepiej radziłam sobie z płaczem, który ewidentnie był wywołany przez ból. 

Czasu nie da się cofnąć, a więc nie będę miała możliwości przeżyć tego wszystkiego jeszcze raz z taką wiedzą, jaką już mam (przy ewentualnym drugim dziecku będzie już inaczej, pojawią się nowe problemy). Trudno, było - minęło. Nie mam do siebie żalu o moje postępowanie na samym początku. Lubię siebie na tyle, żeby być wyrozumiałą dla swoich wad, niedoskonałości i popełnianych błędów. Dzięki temu też się czegoś nauczyłam. A poza tym jestem dumna z siebie, że udało mi się przezwyciężyć tamten kryzys, widocznie musiałam swoje przepracować... Bo już nigdy później nie czułam się tak źle, jak wtedy. Widocznie jestem typem matki, która potrzebowała więcej czasu na oswojenie się z sytuacją a z kolei Wiking jest typem dziecka, które dało rodzicom w kość w pierwszym okresie swojego życia (w tym przekonaniu utwierdziły nas wspomniane wcześniej wizyty, ale o tym będzie jeszcze później). Ale najważniejsze, że teraz jest już zupełnie inaczej :) Mam w sobie dużo spokoju, cierpliwości, wyrozumiałości i radości z tego, że obok mnie jest ten mały człowieczek. Na początku roku nie wyobrażałam sobie, że mogę osiągnąć taki stan ducha. Udało się jednak i dziś po prostu wiem, że pewne rzeczy trzeba po prostu przeżyć i przeczekać.
I dodam jeszcze, że uważam, że nie ma nic złego w przyznawaniu się do swojej słabości. Czasami przynosi to bardzo ważne korzyści, jak na przykład pocieszenie. Nie wiem, czy Wam już dziękowałam, ale jeśli nie, to zrobię to teraz, bo lepiej późno niż wcale :) Byłam i jestem wdzięczna tym z Was, które mnie pocieszały w tych trudnych momentach, dzieląc się swoimi doświadczeniami i wspomnieniami o trudnościach. Oraz tym, które pisały, że to, co czuję nie jest czymś nienormalnym. I tym, które nawet nie mając swoich doświadczeń, wierzyły we mnie i w to, że dam radę. To naprawdę dawało mi bardzo dużo. A więc dziękuję ;)

środa, 18 listopada 2015

O wszystkim trochę.

Wróciliśmy już na dobre, teraz się już nigdzie nie wybieramy przez najbliższy miesiąc :) Wczoraj już mi się nie chciało pisać, położyliśmy się z Frankiem wcześniej spać, bo noc z poniedziałku na wtorek była bardzo ciężka dla całej naszej trójki. Jeszcze nigdy od urodzenia Wikinga nie mieliśmy tak nieprzespanej nocy, Wikuś budził się dosłownie co chwilę. Nawet co 10 minut. Dopiero nad ranem zasnął na trochę dłużej. Coś mu dolegało, choć nie jesteśmy pewni co. 
Ale dzięki temu spał całą drogę z Poznania do Warszawy. Ja sobie też troszkę odespałam, zdrzemnęłam się raptem na 20 minut, ale zregenerowałam dzięki temu siły. Franek nie mógł, bo prowadził, ale trzymał się dzielnie. Po powrocie przeszliśmy się do lekarza, bo Wiking od poniedziałku nie miał już stanu podgorączkowego, za to pojawił się brzydki kaszel. A lekarz stwierdził, że najprawdopodobniej jakaś choroba próbowała złapać Wikinga, ale jego układ odpornościowy był na tyle silny, żeby się obronić (podwyższona temperatura przez parę dni) i teraz została już tylko jakaś końcówka, nie ma więc powodów do obaw ani nawet do tego, żeby leczyć to farmakologicznie.
Wczoraj nareszcie się wyspaliśmy. Wikingowi pewnie było lepiej we własnym łóżeczku i na starych śmieciach. No i już go nic nie męczyło. Oby tylko tak dalej :)

Czas w Poznaniu oczywiście też minął nam bardzo szybko, ale udało nam się zaliczyć wszystkie zaplanowane wizyty, a przynajmniej te z pakietu podstawowego ;) Wczoraj, kiedy siedziałam w samochodzie uświadomiłam sobie, że przez ten ostatni tydzień prawie wcale nie zajmowałam się Wikingiem! Oczywiście nie mam na myśli takich podstawowych czynności jak ubieranie, przewijanie, czy karmienie (choć już naprawdę coraz mniej karmię piersią, może jednak uda się w miarę naturalnie z tego zrezygnować), ale przez pozostały czas to teściowie albo Franek bawili się z Wikusiem, czytali mu, nosili go, czy nawet usypiali. Ja w tym czasie siedziałam przy komputerze, szydełkowałam, a najczęściej wychodziłam z domu po prostu. Teściowie kiedyś chyba trochę bali się Wikinga :) Teraz już się do niego przekonali i nie mają oporów przed zajmowaniem się nim, odkąd stał się bardziej kontaktowy i można się z nim bawić. Mieliśmy więc z Frankiem sporo czasu dla siebie. Ale kiedy jesteśmy tylko we trójkę i tak jestem bardzo odciążona, bo naprawdę jest tak, że kiedy Franek ma wolne to i ja mam wolne :)  Nie wiem, jak ja się przyzwyczaję później do "starych porządków", bo przecież nie było ich już od ponad miesiąca. Ale na pewno damy radę.

A tymczasem przed nami jeszcze tydzień wolnego. Mamy sporo spraw do pozałatwiania i wzięliśmy się do roboty - przede wszystkim jeśli chodzi o planowanie. Bo wiadomo, że grunt to dobry plan :) Doskonale funkcjonujemy, jeśli sobie wcześniej wszystko przemyślimy i opracujemy. I tak, spisaliśmy sobie wszystko, co mamy do załatwienia. Rozpisaliśmy to mniej więcej na dni. Rozplanowaliśmy też sprawy jedzeniowe, czyli głównie obiady nasze i Wikinga i zrobiliśmy zakupy. Już dawno zauważyliśmy, że kiedy sobie nie przemyślimy tej sprawy to jemy zdecydowanie mniej zdrowo i w ogóle jakoś tak byle jak, bo albo nie mamy czegoś w lodówce, albo nie mamy czasu żeby coś przygotować, bo za późno o tym pomyśleliśmy. Dlatego staramy się mieć wstępny jadłospis na tydzień. Oczywiście nie jesteśmy niewolnikami naszych planów i przewidujemy jakieś odstępstwa a także pozostawiamy jakiś margines błędu. No i jakaś rozrywka i czas wolny też są oczywiście przewidziane - właśnie o to chodziło, żeby sobie ustalić to, co mamy do zrobienia na dany dzień, bo dzięki temu wiemy, kiedy można sobie pozwolić na jakiś odpoczynek.

Pojechaliśmy dzisiaj na zajęcia z Wikingiem, po pięciu tygodniach przerwy. Był zachwycony i znowu brylował ;) Prowadząca określiła go mianem gwiazdy dzisiejszego spotkania, bo po prostu było go najwięcej widać. Inne dzieciaki też były super - znowu była wyjątkowo fajna grupa - z tym, że Wikuś był po prostu najbardziej ekspresywny w swoich zachwytach i na wszystkim robiło to wrażenie. Uczestniczył w zabawach, powtarzał gesty, śmiał się na głos i był asystentem prowadzącej, która demonstrowała na nim różne ćwiczenia i zabawy. Naprawdę pojęcia nie mam, co sprawia, że on się w taki sposób zachowuje - czy chodzi o znajome otoczenie, czy tak bardzo lubi muzykę, czy może po prostu taką ma osobowość. W domu też się taki często jest, dużo się śmieje, radośnie zwiedza całe mieszkanie i nas zaczepia, jednak im więcej bodźców, tym lepiej. Chwalę się tym naszym Wikingiem, wiem, ale widocznie każda matka musi czasami wejść w taką rolę :) W każdym razie tak bardzo mnie to cieszy, że aż muszę się tą radością podzielić :)

niedziela, 15 listopada 2015

Rodzicielskie obserwacje.

Wiking chyba jednak trochę gorzej znosi wyrzynanie się górnych ząbków, bo jest bardziej marudny od dwóch dni i często ma stan podgorączkowy. Piszę "chyba", bo nadal pewności, że to o ząbkowanie chodzi nie mamy, choć wszystko na to wskazuje. Ciekawe, jak długo to potrwa. Ale i tak wydaje mi się, że nie jest tak źle. Albo może to tylko moje podejście jest zupełnie inne niż kiedyś, bo właśnie dzisiaj pomyślałam sobie, że nie ma we mnie za grosz frustracji związanej z macierzyństwem :) O tym napiszę kiedy indziej, ale cieszy mnie bardzo ten stan i mam nadzieję, że tak zostanie.

Jutro ostatnie spotkania towarzyskie. Wiking spotka się z dwumiesięczną Helenką i tygodniową Hanią :) Smarkule jak dla niego, a ten sam rocznik przecież :) Kiedyś ta różnica się jednak zatrze i będzie miał fajne koleżanki. Bo tak się składa, że w większości ma koleżanki.
Spotkania Wikinga z innymi dziećmi uwypuklają pewne cechy naszego synka. Nie pamiętam, czy o tym już pisałam, ale zauważyłam, że aktywność i zachowanie Wikusia zależą bardzo od tego, z jakim typem dziecka się spotka. Kiedy towarzysz(ka) jest spokojny i raczej flegmatyczny, Wiking szybko to wychwytuje i staje się dominatorem :) Zabiera drugiemu dziecku zabawki, jest bardzo energiczny, głośno się bawi, dokazuje i wszędzie go pełno. Zdarza się, że nawet wspina się na swojego towarzysza zabawy, żeby ułatwić sobie wstawanie (choć to już rzadko, bo teraz radzi sobie sam :)) Ale gdy trafi na kogoś z silniejszym charakterem niż jego, woli się wycofać. Nie chodzi o to, że nagle siada w kąciku i go nie ma, ale po prostu jest nieco spokojniejszy, mniej zwraca uwagi na takie dziecko i raczej bawi się sam w innym miejscu, choć nadal zagląda w każdy kąt. Zwykle jest zadowolony tak, jak w pierwszym przypadku, ale mam wrażenie, że dynamika jego zabawy jest nieco inna :) Czasami trafia na dzieci z podobnym temperamentem do swojego i te relacje fajnie się obserwuje, bo dzieciaki bawią się często razem, zabierają sobie nawzajem zabawki i analizują swoje twarze :) A innym razem z kolei maluchy siedzą niby obok siebie, ale jednak każde sobie rzepkę skrobie i tylko od czasu do czasu przypominają sobie o obecności tego drugiego.

Wczoraj spotkaliśmy się z Jowitką i okazało się, że zdecydowanie to ona była dominatorką :P Miałam wrażenie, że Wiking chce się od niej opędzić i śmialiśmy się trochę z tego, że się mała od małego za chłopakami ugania :D A w ogóle to okazało się, że Wikuś jest jednak bardzo delikatny i to na dwa sposoby :) Po pierwsze kiedy dotyka drugiego dziecka, robi to bardzo delikatnie. Głaszcze po głowie, po nóżce albo po twarzy. Bardzo interesują go oczy innych dzieci, więc trzeba pilnować, żeby nie wsadził im palca w oko, choć nawet jeśli to zrobi, trzeba przyznać, że robi to bardzo delikatnie :P - w sensie nie wykonuje żadnych gwałtownych ruchów. Z kolei Jowitka bez żadnych ceregieli zdzieliła wczoraj dwa razy Wikinga z całą swoją mocą! Przyznam, że jeszcze nie widziałam, żeby dziecko tak się zachowało w stosunku do innego malucha :) Stwierdziliśmy, że to chyba dlatego, że to był jej pierwszy kontakt z rówieśnikiem, wcześniej nie miała styczności z innymi niemowlakami, więc nie wiedziała, jak się zachować. Maluchy, które ja widuję jednak zwykle od początku mają jakiś kontakt z innymi, więc chyba trochę się już nauczyły pewnych odruchów. 
W każdym razie, Jowita Wikinga uderzyła, a ten uderzył w płacz (za bezczelne uważam, że na to Jowitka się roześmiała :P). Mimo wszystko nie było to uderzenie jakoś szczególnie mocne ani precyzyjne, więc uważam, że Wikuś ze swoją reakcją jednak przesadził :) To jest więc ta jego druga delikatność, o której przekonałam się już po raz kolejny, bo zdarzało mu się już reagować płaczem na przykład na piski koleżanek :) Ogólnie rzecz biorąc, to dziewczyny go chyba denerwują, bo choć ma więcej koleżanek niż kolegów, to częściej one doprowadzają go do płaczu swoimi gwałtownymi zachowaniami :) Ale dobrze, dobrze, niech się chłopak uczy, że nie wszystkie dzieci są spokojne i wyważone w swoich reakcjach :)

Stwierdziliśmy też wczoraj - ja, Franek i rodzice Jowity, że Wiking sprawia jednak wrażenie może nie tyle grzeczniejszego, co bardziej ułożonego. Był w swoich zachowaniach nieco mniej chaotyczny i właśnie bardziej wyważony, choć energii mu nie brakowało i z każdą chwilą rozkręcał się coraz bardziej. Było też parę momentów, kiedy dzieciaki bawiły się razem - na przykład w przeciąganie pieluchy tetrowej :) Ale potem zamieniły się zabawkami i Jowitka bawiła się autkiem Wikusia, a Wikuś jej lalką. 
I zwróciłam wczoraj uwagę na jedną rzecz, która bardzo mnie ucieszyła :) Wiking grzebał w koszu z zabawkami Jowity. Grzebał bez większego przekonania, tak jakby chciał faktycznie obejrzeć co tam w ogóle jest. I nagle coś przyciągnęło jego uwagę. Sięgnął głębiej i wyciągnął książeczkę :) Hura! Fajnie, że akurat książka go zainteresowała - usiadł sobie i ją przeglądał. Oczywiście na razie największą atrakcją dla niego jest samo przewracanie stron, ale cieszy mnie, że bawi się (no bo przecież nie czyta:)) książeczkami coraz częściej i sięga po nie świadomie. 

Dzisiaj mieliśmy okazję się przekonać, że dzieci tylko trochę od niego starsze, zwłaszcza dziewczynki, nie robią na Wikingu żadnego wrażenia. Całkowicie ignorował swoją starszą o rok kuzynkę. Zainteresował się co prawda trochę dwuletnim kuzynem, ale tylko z daleka, bawić się z nim nie miał ochoty. Bardziej pociągały go dzieci starsze - pięcio i ośmioletnie :) Z zainteresowaniem przyglądał się ich zabawom, chodził za nimi i zaczepiał je. 
Fajnie się tak obserwuje dziecko w kontaktach z innymi, zwłaszcza, jeśli mamy porównanie. Dzięki temu możemy zauważyć, jakie zachowania są dla Wikinga typowe, a jakie są prowokowane przez inne dzieci. Ale jutro to pewnie za wiele nie zaobserwujemy, bo ze strony dwóch małych dziewczynek na "Ha" jeszcze się interakcji raczej nie doczekamy :)