*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 31 grudnia 2014

Aktualizacja od Franka



Franek przyniósł mi laptopa, ale niestety mimo, że szpitalna sieć Wi-Fi działa u mnie na tablecie, to na komputerze już nie wiedzieć czemu nie :/ Więc na szybko piszę w Wordzie a potem poinstruuję Franka, jak to opublikować, więc jeśli się udało, to możecie go pochwalić :P
Sprawa wygląda tak, że przyjechaliśmy dzisiaj zupełnie nie przygotowani na to, co się wydarzy. Miało być raz dwa – szczególnie, że nie musiałam długo czekać na swoją kolej. Nawet zdążyłam pomyśleć, że Franek niepotrzebnie zapłacił za całą godzinę parkingu… Już była końcówka zapisu – zostały jakieś cztery minuty do końca badania, kiedy coś zaczęło dzwonić. Nie przejęłam się tym na początku, bo akurat dzieciak się strasznie intensywnie wiercił i stwierdziłam, że pewnie się odsunął albo odwrócił. Ale nagle się wokół mnie zrobiło tłoczno, co chwilę ktoś przychodził oglądać mój zapis, a kiedy przyszła pani doktor, to już się serio zaniepokoiłam.  Później dwie lekarki konsultowały się ze sobą co ze mną zrobić i usłyszałam, że powiedziały –„ to już 38 tydzień, więc nie ma sensu, zatrzymujemy…”  Spytałam, co to oznacza i powiedziano mi, że podadzą oksytocynę i będziemy czekać na skurcze. No to ja wtedy już prawie ze łzami w oczach – byle nie dzisiaj! One myślały, że chodzi mi o to, że chcę wyjść na imprezę sylwestrową i mówiły, że to za duże ryzyko, ale wtedy im wyjaśniłam, że jutro może być, byle nie dziś, bo mi chodzi o poród w roku 2015. Powiedziały, że zobaczymy.
Chwilę później miałam indywidualną konsultację, zważono mi Tasiemca (2900, może trochę mniej „mogłoby być więcej, ale pani nie urodzi dużego dziecka, bo sama jest drobna”), zrobiono badanie ginekologiczne, sprawdzono poziomy glikemii. Wszystko jest w normie, nic się nie dzieje. Moje ciało absolutnie nie przygotowuje się do porodu jeszcze – pani doktor powiedziała, że bardzo możliwe jest, że to było takie chwilowe – albo się dziecko przekręciło, albo chwyciło rączką za pępowinę lub się w nią zaplątało, ale nie mogą tego zlekceważyć. Gdyby ciąża nie była donoszona, to raczej by mnie nie zatrzymali (wypuścili dziewczynę w 35 tyg której odeszły wody i miała lekkie skurcze), ale ponieważ dziecko jest już donoszone, to stwierdzono, że lepiej mieć to pod kontrolą, a bez sensu puszczać mnie do domu, skoro co chwilę musiałabym przychodzić na zapis KTG.
Pozwolono mi jeść, więc już od razu odetchnęłam z ulgą, bo wiedziałam, że nie ma wskazań do cc (co później potwierdziła lekarka), a indukowanie porodu naturalnego też trochę trwa. Im bliżej północy tym mniej się stresowałam :) Ale właściwie już w gabinecie pani doktor powiedziała, że jeśli kolejne zapisy KTG będą w normie, to nie będą tego porodu wywoływać dziś. Mam mieć zapisy trzy razy dziennie po godzinie.
Ale przed chwilą zapytałam położnej, jak to wygląda z takimi przypadkami, jak mój – czy długo trzymają itd. bo z rozmowy z panią doktor zrozumiałam, że raczej w ciągu tygodnia będą się starać poród wywołać – ale położna powiedziała, ze wszystko zależy od sytuacji. Jeśli wszystko będzie dobrze i zapisy będą w normie, to bardzo możliwe, że mnie przetrzymają aż do terminu :( To już mi się prawdę mówiąc nie uśmiecha. Nie chce mi się tu aż tak długo siedzieć, w dodatku Frankowi udało się załatwić wolne w tym tygodniu i szkoda, żeby się zmarnowało. Tak więc wolałabym już urodzić na dniach.
Ech, żałuję, że nie udało mi się jeszcze zrobić kilku rzeczy, tym bardziej, że mogło być tak, ze Tasiemiec postanowił się po prostu pobawić w chowanego i tak naprawdę absolutnie nic złego się nie dzieje i tylko zbieg okoliczności sprawił, że akurat w tym zapisie coś poszło nie tak. A oczywiście jeśli miałoby się coś dziać, to lepiej, że jestem pod kontrolą. Ale z jednego się bardzo cieszę! Przynajmniej zostałam przyjęta do szpitala, do którego tak bardzo chciałam! Tak naprawdę nie bałam się (i nadal się nie boję) porodu, a tego, czy mnie przyjmą właśnie do tego szpitala, bo on jest bardzo oblegany.  Personel jest tu świetny i warunki też bardzo dobre. Bardzo mi zależało na tym, żeby tu trafić a obawiałam się, że będę miała pecha i jak się zacznie, to nie będzie dla mnie miejsca. A tymczasem się udało – na 99,9% będę rodzić tutaj, bo lekarka powiedziała mi, że na tym etapie ciąży to już o podtrzymywaniu nie ma mowy, że mam myśleć o porodzie i bez dziecka to już raczej nie wyjdę. I to jest bardzo pozytywne :)
A tymczasem życzę Wam wszystkim udanej zabawy sylwestrowej i wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Nadal proszę o kciuki – tym razem podwójne – po pierwsze, żeby jeszcze do tej północy Tasiemiec posiedział (duże szanse :)) a po drugie – jeśli posiedzi, to żeby z kolei nie siedział zbyt długo, a najlepiej niech wylezie jak najszybciej i żebyśmy mogli wrócić do domu

miala byc

notka podsumowujaca, mialo byc o ostatnim KTG. Ale nie bedzie bo pisze na szybko z tableta. Przyjeli mnie na oddzial, nie mam skurczow ani nic sie nie dzieje ale podczas ktg dzis tasiemcowi zaniklo tetno na minute. Byc moze tylko sie przekrecil w druga strone bo drugi zapis byl juz wzorowy, ale poniewaz ciaza jest donoszona to bez tasiemca juz stad raczej nie wyjde. Prosilam tylko byle nie dzis, ale maja indukowac porod naturalny, wiec moze tak szybko to nie pojdzie. Trzymajcie kciuki zeby sie tasiemiec jeszcze przez te osiem godzin z hakiem trzymal, potem juz mi wszystko jedno!

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Spotkania

Powoli dobiegają końca nasze świąteczne wojaże. Jutro wyjeżdżamy z Poznania - jeszcze tylko jedno spotkanie nas czeka. Bo ten poznański czas był wyjątkowo obfity w spotkania towarzyskie. Najpierw już w trasie widzieliśmy się znowu z Dorotą, bo się zabrała z nami z Miasteczka. Jeszcze tego samego dnia do teściów z wizytą wpadła babcia i wujostwo i spędziliśmy razem całe popołudnie. Wieczorem Franek spotkał się ze swoim kolegą. Z kolei w sobotę ja byłam umówiona na pogaduchy z hiszpańską Anią. Udało nam się wreszcie po półtora roku zobaczyć :) 
Wczoraj mieliśmy znowu rodzinny czas - odwiedziliśmy Ulubionego Kuzyna Franka i jego rodzinę. Trochę sobie tam posiedzieliśmy, a wieczorem pograliśmy z teściami w planszówki. Dziś z kolei odwiedzaliśmy kuzynkę Franka i jej rodzinę :) Kasia ma dwójkę dzieci - czteroletnią córkę i synka, który pod koniec września skończył roczek. Dostaliśmy po nim trzy siatki ciuchów! Większość jest większych, "na później", ale przydadzą się na pewno. Jedna siatka będzie na najbliższe miesiące :) Tyle tych ubrań, że się chyba pogubię :P Ale fajnie, cieszymy się. Mieliśmy też dzisiaj pojechać po ten materacyk do łóżeczka, ale kuzynka oddała nam swój - to znaczy jej dzieci :) - prawie nieużywany! Stwierdziliśmy, że ponieważ nadal nie podjęliśmy żadnej decyzji i wcale nie jesteśmy mądrzejsi co do tego, jaki materac kupić, to ten nam się akurat przyda na początek, a później może będziemy mieli jakieś swoje przemyślenia i doświadczenia, to kupimy. A może ten będzie wystarczający :)
Wieczorem spotkaliśmy się jeszcze z Alą. Miał być jeszcze R. (pamiętacie? mój szef z czasów restauracji), ale nie dał rady się wyrwać. Skończyło się więc na tym, że Franek posiedział z nami przez godzinkę z hakiem i poszedł na spotkanie z kolegami, bo stwierdził, że na pewno mamy jakieś babskie sprawy do omówienia. Kiedy zadzwonił po trzech godzinach, to nie mógł uwierzyć, że nadal siedzimy w tej samej knajpce, że nic więcej nie zamówiłyśmy i tak po prostu gadamy. Facetom to się chyba w głowie nie mieści :)
Jutro będziemy wyjeżdżać już koło południa, ale jeszcze rano pojedziemy na szybko do brata Franka - na święta byli u bratowej, wrócili dopiero dziś popołudniu, więc wpadniemy do nich jeszcze na godzinkę. I tym sposobem "zaliczymy" prawie wszystkich - po raz ostatni w okrojonym składzie. Nie udało mi się właściwie tylko z Juską zobaczyć, bo ona z kolei z Miasteczka przyjechała dopiero wczoraj wieczorem i już po prostu zabrakło czasu. Ale ogólnie jesteśmy zadowoleni, że udało nam się praktycznie ze wszystkimi zobaczyć i nawet koniec 37go tygodnia ciąży nam w tym nie przeszkodził.

Mam umówioną na jutro wieczorem w Warszawie wizytę kontrolną u lekarza, więc wyjedziemy tak, żeby ze spokojem dojechać i mieć jeszcze zapas. W środę rano z kolei następne KTG. Mam nadzieję, że będzie równie pozytywnie, jak ostatnio. A właśnie, miałam jeszcze napisać jak to było tydzień temu. Ale za dużo mam tych różnych tematów! Nie wyrabiam się z pisaniem :)

niedziela, 28 grudnia 2014

Poświąteczne oczekiwanie

Każdego roku tuż po świętach piszę o tym, jak bardzo mi szkoda, że tak szybko minęły i że ten czas już się skończył. Zawsze myślę o tym, jak to jest, że tak długo się czeka na Boże Narodzenie (można powiedzieć, że cały rok :)), że przez cały grudzień z mniejszym lub większym natężeniem odczuwa się świąteczną atmosferę, a potem jeden, dwa, trzy dni i po wszystkim. I już po tym uroczystym czekaniu, po świątecznej magii i trzeba czekać od nowa.
Nie inaczej jest w tym roku - już po Wigilii myślałam o tym, jaka szkoda, że jest po wszystkim. Pierwszy dzień świąt minął mi nawet nie wiem kiedy. Drugiego dnia byliśmy już w innym miejscu w Polsce - rano w podróży, a całe popołudnie spędziliśmy na rozmowach z rodziną Franka, która odwiedziła teściów. W piątkowy wieczór usiadłam i zadumałam się na tym, że oto znowu kolejne święta się skończyły - choć okres bożonarodzeniowy przecież jeszcze trwa - i że żal mi tego czekania, które się już skończyło.
A więc nie inaczej niż zwykle, ale... jednak inaczej. Odczuwam to trochę w inny sposób, bo ta atmosfera oczekiwania wyjątkowo w tym roku mnie nie opuściła. Udało mi się chyba zachować częściowo tę magię oczekiwania, tyle, że teraz po świętach oczekujemy na narodziny nie Bożego, a swojego syna. Może trudno to trochę porównywać, ale mnie chodzi o sam fakt - ta atmosfera lekkiego podekscytowania, przygotowywania się, świadomości, że COŚ się wydarzy. W końcu to już niedługo.
Podobno jest tak, że końcówka ciąży bardzo się dłuży, że kobieta jest już zniecierpliwiona i nie może doczekać się aż zobaczy dziecko. Podobno. Bo jak zwykle ze mną jest inaczej (i znowu te wszystkie "zobaczysz" się nie potwierdzają) - owszem, jestem ciekawa tego dziecka, zresztą pisałam o tym całkiem niedawno. Myślę o nim i zastanawiam się, jakie będzie. Już trzy razy Tasiemiec mi się przyśnił w ciągu ostatniego miesiąca (wcześniej nie zdarzyło się to ani razu) i cieszę się, że mamy na co czekać. Jakaś część mnie cieszy się również, że to nastąpi już niedługo. Ale ta druga część nadal jest pełna rezerwy i powoduje, że absolutnie nie czuję się zniecierpliwiona ani że nie mogę się doczekać rozwiązania. Wręcz przeciwnie, nadal mi się do tego szczególnie nie spieszy. Jest jeszcze tyyyle rzeczy, które chciałabym zdążyć zrobić PRZED. Nie dlatego, że z czymś istotnym nie zdążyłam, ale dlatego, że lubię takie symboliczne zamknięcia pewnych etapów. A wraz z narodzinami Tasiemca rozpocznie się zupełnie nowy rozdział i chciałabym wejść w niego "na czysto" choć oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie da się tak do końca :) Wiem też, że od tego czasu wszystko bardzo się zmieni i dlatego właśnie - zapewne inaczej niż większość kobiet w mojej sytuacji - bardziej zależy mi na tym, żeby długo delektować tym co jest tu i teraz, sobą albo tym, że jesteśmy tylko we dwoje z Frankiem. Zdecydowanie nadal mi się nie spieszy, mimo, że teoretycznie zostało już tylko dwadzieścia parę dni. Ale wszak to nieuniknione - tak czy inaczej Tasiemiec przyjdzie na świat, więc chyba głównie dlatego nie widzę powodu do zniecierpliwienia ;)

piątek, 26 grudnia 2014

Trochę słodsze święta.

Jesteśmy już w Poznaniu. Niestety, nie wiem co się stało, ale internet tutaj pozostawia wiele do życzenia :/ Jak się jutro nie poprawi, to chyba będę musiała sobie zrobić kilkudniowy odwyk, bo niesamowicie mnie irytuje jego tempo i oporność:/

A tymczasem, wreszcie mogę napisać jakieś dobre wieści odnośnie mojej cukrzycy. Wychodzi na to, że dieta wigilijno-świąteczna jak najbardziej mi służy! Fakt, że ten najgorszy cukrzycowy czas minął już parę tygodni temu - chociaż niedawno trochę się rozregulowałam i zaliczyłam kilka niepokojących pomiarów. Niemniej jednak obawiałam się bardzo Wigilii i tego, jak mój organizm to zniesie. A tu miła niespodzianka!

Podczas wieczerzy wigilijnej zjadłam właściwie wszystko to, co zawsze. Może w nieco mniejszych ilościach - ale ja w ogóle już od dłuższego czasu tak bardzo przyzwyczaiłam się do mniejszych porcji, że chyba skurczył mi się żołądek. Odstępstwem od tradycji było to, że wypiłam jeszcze chyba ze trzy szklanki kefiru i wszystko zagryzłam kawałkiem surowej kapusty (to była moja surówka - organizm lepiej trawi glukozę, kiedy dostarcza mu się świeże warzywa oraz produkty białkowo-tłuszczowe). Bardzo się tym najadłam i bałam się, jak będzie wyglądał mój cukier, ale był bardzo dobry!

Wczoraj i dziś po każdym z głównych posiłków to samo! W nagrodę nawet pozwoliłam sobie na coś słodkiego... Nawet dużo (wziąwszy pod uwagę fakt, że nie jadłam słodyczy od dobrych trzech miesięcy) - zjadłam kilka łyżek kutii, dwa ciasteczka (z mąki razowej), pierniczka, odrobinę czekoladowego Mikołaja i dwa cukierki z choinki. Zasłodziłam się. Totalnie się zasłodziłam! Ale miałam też ogromne wyrzuty sumienia, że przesadziłam. Jednak zmierzyłam cukier i... przekroczyłam normę tylko o jeden! Nie wiem, czy tak dobrze wpływają na mnie święta, dom rodzinny, czy może końcówka ciąży sprawia, że jest już po prostu dużo lepiej (a to ostatnie oznaczałoby ogromne szanse na to, że potem moja gospodarka węglowodanowa wróci do normy po porodzie)? Grunt, że jest bardzo dobrze! To jest niesamowite, jak bardzo mi się poprawiło w porównaniu do tego, co było jeszcze półtora miesiąca temu - kiedy to cukier podnosił mi się po normalnych, zdrowych posiłkach. Teraz nadal się bardzo asekuruję, już tak z przyzwyczajenia, a potem jestem zaskoczona, że poziom cukru mam prawie taki, jak na czczo :) Ale cały czas jestem bardzo podejrzliwa i czujna - prawie przed każdym pomiarem się stresuję i czekam, kiedy zobaczę zbyt wysoki poziom cukru... Zobaczymy, jak sytuacja będzie się dalej rozwijała, ale cieszę się, że świąt nie przegłodowałam i nie musiałam tylko wodzić tęsknym wzrokiem za pysznościami. Jak już wspomniałam - nawet po tej trzymiesięcznej przerwie cosik słodkiego skubnęłam i jest mi z tym błogo :)
Ale naprawdę do niejedzenia słodyczy można się przyzwyczaić i można z tym żyć - chociaż oczywiście dużo łatwiej jest, gdy jest to nasz świadomy wybór a nie przymus. Dlatego myślę, że będę starała się tego elementu diety przestrzegać nawet jeśli okaże się, że cukrzycy już nie mam - to jednak dobry nawyk. Nie żebym miała zamiar przestać jeść słodycze, po prostu starałabym się, żeby to było już naprawdę od czasu do czasu i nie jako łatwo dostępna przekąska, a raczej coś w rodzaju wyjątkowego dogodzenia sobie :)
Moim zdaniem dużo trudniej jest zrezygnowanie z innych produktów zawierających węglowodany - nawet złożone. Mam na myśli na przykład makarony, pieczywo, produkty mączne. Jakby nie było są to artykuły, które powinny stanowić podstawę piramidy żywienia i dlatego tak trudno zastąpić je czymś równie sycącym. Dlatego liczę na to, że jeśli ta cukrzyca naprawdę po ciąży ustąpi, to nie będę musiała już aż tak przejmować się tym, żeby nie zjeść na obiad więcej niż jednego dużego ziemniaka. A część nowych - dobrych nawyków żywieniowych przez ten czas tak bardzo weszła mi w krew, że raczej się będę ich trzymać (a nawet będziemy, bo Franek w dużej mierze stosuje tę dietę razem ze mną) i dzięki temu ograniczę ryzyko zachorowania na cukrzycę typu II. W grupie ryzyka będę już zawsze, ale staram się pocieszać tym, że nigdy mój sposób odżywiania się nie był jakiś tragiczny. Owszem, lubiłam zgrzeszyć, lubiłam (lubię nadal) niezdrowe jedzenie, ale mimo wszystko jadałam je sporadycznie, a na co dzień odżywiałam się raczej rozsądnie i przede wszystkim regularnie.

Ale na razie to tylko gdybanie - pozwoliłam sobie na nie podniesiona na duchu tym, co ostatnio powiedział mi lekarz oraz ostatnimi pomiarami. Jak będzie tak naprawdę okaże się - najpierw za jakiś miesiąc, kiedy to już powinnam być po porodzie, a później wczesną wiosną, gdy będę musiała wykonać ponownie test obciążenia glukozą (którego wyniki będą dla mnie niczym wyrok)...
A święta się już skończyły, choć okres świąteczny jeszcze nie :) Jednak w tym roku trochę inaczej do tego podchodzę i nie jest to dla mnie aż tak bardzo przykre. Ale o tym następnym razem - o ile internet mi się nie zbuntuje!


środa, 24 grudnia 2014

Ostatnie takie święta po raz drugi

Bo już kiedyś pisałam notkę pod takim tytułem - była to ostatnia świąteczna notka przed ślubem :)
Tasiemiec ma trochę przechlapane, że się nie załapie już na prezenty w tym roku, za to my jeszcze mieliśmy o jeden prezent mniej :P Oj tam, wystarczy tych prezentów, bo przecież w ostatnim miesiącu sporo nowych rzeczy dostał :)
Tak, czy inaczej, kolejne święta będą już na pewno zupełnie inne, bo dołączy do nas zupełnie nowy członek rodziny. W dodatku będzie nim dziecko, dla którego wszystko będzie nowością i to przecież od tych wspomnień, które będzie zbierał co roku, będzie zależało w dużej mierze to, jakie później będzie miał podejście do świąt i tradycji. 
Tasiemiec za rok będzie już nawet całkiem kumaty. Nie tak, jak bym chciała co prawda ;), ale coś tam już sobie w tej swojej małej łepetynce będzie kodował pewnie, choć będzie to jeszcze proces nieuświadomiony. Ciekawa jestem bardzo tych przyszłych świąt. A przede wszystkim tego, gdzie je spędzimy, bo boję się, że się kiedyś Franek zbuntuje i będzie chciał na Wigilię pojechać do swoich rodziców, podczas gdy dla mnie jest to w tym momencie coś zupełnie nie do pomyślenia - a już zwłaszcza myśl, że moje dziecko nie miałoby uczestniczyć w takiej Wigilii, jakiej ja zawsze doświadczałam.
Przyznam, że nawet przez chwilę chodziła mi po głowie myśl, żeby może wobec tego w tym roku pojechać najpierw do Poznania, a później do Miasteczka. Po pierwsze dlatego, że i tak w tym roku za bardzo sobie nie pojem, więc brak typowych wigilijnych potraw (tych dla mnie) nie byłby aż tak dokuczliwy i jakoś bym to inne miejsce i dziwne jedzenie przeżyła. Po drugie - ponieważ, jeśli miałabym już wybierać, to wolałabym pierwszą Wigilię Tasiemca spędzić w Miasteczku kosztem tej, podczas której siedzi jeszcze "w gnieździe", jak to Franek określił. Powstrzymywała mnie tylko myśl, że naprawdę nie mam pojęcia, co będzie za rok, gdzie będziemy wtedy żyli, czy i gdzie będziemy pracowali i czy będziemy mieli w ogóle możliwość wyjazdu. A jeśli nie? To byłabym stratna aż dwie Wigilie :)
Franek rozwiał moje wątpliwości, bo powiedział, że nie będziemy już nic kombinować i jedziemy najpierw do Miasteczka. A gdy go zagadnęłam o przyszły rok, odpowiedział: "ale za to na Wielkanoc musielibyśmy być w Poznaniu" Spoko! Na taki kompromis to ja mogę iść :) Święta Wielkanocne są dla mnie mniej rodzinne i mniej tradycyjne. Ważniejsza jest wtedy dla mnie ta sfera duchowo-kościelna i akurat wszystko mi jedno, do którego kościoła pójdę na czuwanie, święcenie pokarmu, czy uroczystą Mszę Wielkanocną :) Mam więc nadzieję, że oboje będziemy zadowoleni.
A tymczasem dopiero przyszły rok pokaże, jak faktycznie będzie, bo życie wielokrotnie już mi udowodniło, że nie ma co się zastanawiać i martwić takimi sprawami, bo wszystko się rozstrzyga w ostatniej chwili. 
Teraz więc skupiam się na tych ostatnich świętach bez Tasiemca. Kiedy wciąż jeszcze należę do najmłodszego pokolenia i kiedy prezenty dla swoich rodziców podpisuję "dla mamy" i "dla taty". Za rok wszystko będzie już wyglądało inaczej i jestem tego bardzo ciekawa, ale jednocześnie na pewno zapamiętam Wigilię tegoroczną. Choćby dlatego, że jestem na tej głupiej diecie :P Za rok sobie odbiję ;)

A tymczasem:



Życzę Wam Wigilii przepełnionej ciepłem i radością. Ciekawych, pełnych refleksji i życzliwości rozmów przy wigilijnym stole i poza nim przez kolejne dni. Niech ta magia Świąt Bożego Narodzenia urzecze i poniesie każdego - niezależnie od tego, w jakiej sytuacji życiowej się znajduje i przed jakim zakrętem stoi. Zwolnijcie, zapomnijcie o całej reszcie, skupcie się na świątecznym tu i teraz pod kolorową choinką ;)
Wesołych Świąt !

wtorek, 23 grudnia 2014

W świątecznych nastrojach

Nie mogłam się zebrać do napisania notki, bo można powiedzieć, że od soboty byłam w ferworze przedświątecznych przygotowań :) Ale przyznać muszę, że u mnie pisanie bloga działa tak, że im mam dłuższą przerwę, tym trudniej zabrać mi się za następną notkę, tymczasem kiedy piszę z taką częstotliwością, jak ostatnio, to aż rwę się do tego, żeby coś znowu napisać, bo mam ochotę się wypowiedzieć :) Tylko czasu nie ma ;)
W sobotę musiałam ogarnąć ostatnie domowe sprawy - pranie, "wyczyszczenie" lodówki (no, to bardziej Franek :)), ostatnie zakupy, dokończenie prezentu dla dziadka. Muszę nieskromnie przyznać, że wyszedł lepiej niż się spodziewałam, pomimo braku moich zdolności manualnych okazało się, że czasami nawet wystarczy odrobina pomysłu i otrzymałam ostatecznie kształt, na który liczyłam. Wszystkim się podoba, mam nadzieję, że dziadkowi również będzie :)
Niedziela upłynęła nam już błyskawicznie, głównie pod znakiem pakowania - najpierw pakowaliśmy wszystkie prezenty dla bliskich, a później siebie na tygodniowy wyjazd, co oczywiście, jak zawsze przysporzyło mi najwięcej problemów. Rzecz w tym, że zawsze biorę za dużo ubrań a potem i tak w nich nie chodzę! Teraz zazwyczaj robię tak, że najpierw wyciągam wszystko to, co chciałabym zabrać, a później dokonuję drugiej selekcji, obliczając, czy na pewno potrzeba mi aż tylu swetrów. Wadą podróżowania samochodem jest to, że można zabierać ze sobą dużo niepotrzebnych rzeczy (ciekawe, że jak jechałam autobusem do Poznania na parę dni to wystarczyła mi jedna para ubrań na zmianę) i my namiętnie z tego korzystamy. Jednak postanowiliśmy od października z tym walczyć, bo niedługo dojdą jeszcze rzeczy dziecka i będziemy objuczeni jak wielbłądy!
Udało się więc nam teraz zmieścić w jedną torbę (i nawet trochę luzu tam zostało :)), oprócz tego wzięliśmy torbę z laptopem oraz ja aktówkę ze swoją prasą i dokumentami, które chciałam jeszcze w czasie świątecznym przejrzeć. I byłoby super, gdyby nie to, że oprócz tego wieziemy jeszcze górę prezentów (ale te muszą być obowiązkowo, a zresztą wracać będziemy już bez nich :)) oraz dwie dodatkowe torby - jedną moją i drugą tasiemcową do szpitala, a nawet zabraliśmy fotelik samochodowy - tak, żeby nie kusić losu :) Przezorny zawsze ubezpieczony! :)

Wczoraj od rana mieliśmy maraton przychodniowo-lekarski. Mam już za sobą pierwszą kontrolę KTG, którą miałam zacząć od 36/37 t.c. Zapis wzorowy i lekarz powiedział, żebym się teraz nacieszyła świętami i nie błąkała się w Poznaniu po Polnej (szpital położniczy), tylko wróciła do warszawskiego szpitala, bo parę dni mnie nie zbawi, najwyżej następne KTG zrobimy w 38. tygodniu. Generalnie miałam bardzo dobry dzień! Dlaczego, opiszę przy następnej okazji, bo dzisiaj mi już wyjdzie za długa notka, wspomnę tylko, że wizyta w szpitalu mocno mnie podbudowała, a do tego zaoszczędziliśmy trochę gotówki  :) 

Po godzinie czternastej wyruszyliśmy w trasę, kierunek - Miasteczko! Ha! No to zaczynam pokazywać :))) 
Rzecz w tym, że od miesięcy słyszałam, jak to mamy z Frankiem nie planować świąt, bo na pewno nie będziemy mogli się wtedy ruszyć z Warszawy, a nawet jeśli będziemy mogli, to lepiej, żebyśmy tego nie robili. Głównie rodzina Franka mnie denerwowała takimi tekstami - i to wcale nie teściowie, którzy chyba już trochę mnie poznali i wiedzą, że byle co nie powoduje zmiany moich planów, tylko "bardziej doświadczeni" kuzyni oraz brat Franka. Już we wrześniu na ostatnim większym spędzie, kiedy się żegnaliśmy, pytali, kiedy się zobaczymy. Odpowiadaliśmy, że pewnie na święta, a wszyscy nam na to (poza jednym kuzynem i jego żoną, o których już wspominałam, że najlepiej się z nimi rozumiem), że w święta to na pewno już nie przyjedziemy, bo przecież to już będzie tuż przed rozwiązaniem i - oczywiście, jakżeby inaczej - ZOBACZĘ, że nie będzie mi się chciało i ZOBACZĘ, że zmienię zdanie i w ogóle ZOBACZĘ, jak to jest. To ja sobie wtedy pomyślałam, że ZOBACZĄ, to oni wszyscy, a nie ja :P To, że bratowa Franka, która w ubiegłym roku miała termin na połowę stycznia, postanowiła się nigdzie nie ruszać w okresie świątecznym, wcale nie oznacza, że ja tak samo się czuję i że będę miała takie samo podejście. No, ale przecież ZOBACZĘ :)

Już mój przyjazd autobusem w listopadzie zrobił na kilku osobach wrażenie (no bo jak to, ósmy miesiąc ciąży a ja nie umieram?), a jak jeszcze potwierdziłam przyjazd na święta (chociaż oczywiście zawsze dodawałam, że chyba, że zdarzy się coś nieprzewidzianego - czyt. niecierpliwość Tasiemca), to słyszałam, że jesteśmy odważni. Nie wiem na czym polega ta nasza odwaga, bo nie uważamy, żebyśmy robili coś nadzwyczajnego. Frankowi się akurat udało, że ma urlop przez cały okres świąteczny - to jest coś niespotykanego w jego branży, więc nie wyobrażamy sobie tego nie wykorzystać i siedzieć przez święta sami w Podwarszawie. Nawet moja mama dała się zwariować i trochę mnie temperowała - przede wszystkim odkąd się okazało, że mam te problemy ze zdrowiem i mówiła, żebym się nie nastawiała, bo różnie może być i że może takie podróże nie będą wskazane. Pytałam dwóch lekarzy i żaden nie widzi przeciwwskazań! Tasiemcowi się nie spieszy, a nawet gdyby miało się nagle zacząć spieszyć, to nie dzieje się z nim nic niepokojącego, a za tydzień przecież ciąża będzie już donoszona.
Dlatego też właśnie jesteśmy w Miasteczku i zostajemy tu do piątku. W piątek jedziemy do Poznania i wracamy stamtąd 30go grudnia tak, żeby zdążyć na moją wieczorną wizytę kontrolną u lekarza. Mamy już za sobą 260 km, przed nami jeszcze jakieś 500 ;) Ale wcale nam to nie przeszkadza. Nie zauważyłam, żeby podróżowało mi się jakoś gorzej - po prostu musimy się zawsze raz zatrzymywać na siku (ale bywało, że i tak musieliśmy to robić, tyle, że to Franek potrzebował, a nie ja) i czasami trochę bolą mnie plecy, ale podkładam sobie wtedy coś pod nie i jest dobrze. A, no i jeszcze muszę zabierać ze sobą siatkę jedzenia, bo przecież muszę jeść co te 2-3 godziny, a zatrzymać się w pierwszym lepszym McDonaldsie to już nie mogę. 
Dla chcącego i niemarudnego nic trudnego, takie jest moje motto podczas tych wojaży świątecznych :)

Jesteśmy więc w bardzo dobrych nastrojach, po wczorajszym dniu oraz z powodu tego, że już jesteśmy u moich rodziców. Po tych ostatnich trzech dniach trochę sobie odpoczniemy, bo przyznam, że były lekko zagonione, a jednak ten kilogram z hakiem więcej (:P), który noszę daje mi się czasami we znaki :) A tak serio - oczywiście nie mam zamiaru się przeforsowywać, bo mimo wszystko nie chcę, żeby Tasiemiec wylazł w tym roku, poza tym wolę, żeby się urodził w Warszawie. W ostatnich dniach, kiedy dużo łażę i dużo różnych rzeczy załatwiam, mam momenty, kiedy wolę się położyć, bo brzuch lekko mi twardnieje albo potrzebuję masażu pleców. Ale takie są uroki dziewiątego miesiąca, więc nie narzekam, tylko robię swoje, ciesząc się, że Tasiemiec tak z nami ładnie współpracuje i nie krzyżuje nam świątecznych planów :) Już się nastroiliśmy, jak przystało na tę porę roku :)

piątek, 19 grudnia 2014

Wyprawka skompletowana.

Miesiąc temu dokonaliśmy pierwszego tasiemcowego zakupu, czyli wózka. Parę dni później dojrzałam wreszcie do tego, żeby usiąść na spokojnie i zrobić listę wyprawkową. Najpierw przejrzałam kilka dostępnych mi źródeł. Później wzięłam średnią z tego wszystkiego co wyczytałam i w moim specjalnym zeszyciku (w którym swego czasu zapisywałam ślubne wydatki i sprawy do załatwienia) zrobiłam swoją własną listę. A właściwie kilka, bo jedna dotyczyła rzeczy dla mnie, inna rzeczy dla dziecka, przy czym były one jeszcze podzielone na kilka kategorii - między innymi na zakupy pilne i mniej pilne, ubrania i kosmetyki, akcesoria większe i mniejsze. 
Dopiero w trakcie trwania ósmego miesiąca ciąży wybraliśmy się na pierwsze zakupy "dzieckowe" i dojrzeliśmy do tego, żeby przejrzeć ubrania, które dostaliśmy w spadku po Chrześniaczce i jej siostrze. Szybko nam poszły te zakupy. Ubrania kupowaliśmy w Pepco, Tesco i Lidlu, bo było po prostu najtaniej. W większość akcesoriów i kosmetyków zaopatrzyliśmy się w Tesco, ale zakupy robiliśmy też w Carrefour. Resztę zamówiliśmy w internecie. Zaczął się już dziewiąty miesiąc i my mamy już wszystko z głowy, łącznie ze spakowaniem toreb do szpitala. No, niemal wszystko, bo pisałam Wam, że materaca do łóżeczka jeszcze nie mamy, ale moglibyśmy mieć, tylko świadomie ten zakup odłożyliśmy. Jeszcze nie zdecydowaliśmy się do końca na rodzaj materaca ani na to, czy kupimy go przez internet, czy w sklepie. W okresie świątecznym chcemy po prostu zajrzeć jeszcze do jednego sklepu w Poznaniu i wtedy ostatecznie zdecydować - a przez internet na razie nie ma sensu zamawiać, bo nie będzie nas w domu przez tydzień, a więc byłby problem z odbiorem od kuriera. Niemniej jednak temat wyprawki traktujemy jako zamknięty, bo ten materac to już w zasadzie drobiazg - można go kupić w każdym momencie.
Nie licząc wyprawy po wózek, ograniczyliśmy się do trzech wypadów na zakupy plus jednego wirtualnego, uważam więc, że poszło nam to naprawdę bardzo sprawnie i nie zdążyło nas to zmęczyć :) Lubię konkrety - a więc nie było za wiele łażenia, oglądania, zastanawiania się ani rozwlekania w czasie. Jak wiecie zaczęłam od przygotowania miejsca w szufladach, gdy już było, powstała lista, z którą udaliśmy się na zakupy. I załatwione :) Jestem naprawdę zadowolona, bo cel został zrealizowany. Zakładałam, że przed świętami będziemy mogli już zapomnieć o temacie i w zasadzie się udało. Nawet już wszystko wyprałam i wyprasowałam.
A na koniec jeszcze dodatek dla chętnych, tudzież wersja obrazkowa dla leniwych, którym nie chce się czytać notki:)

Tasiemcowe ciuszki: - rozłożone to te, które kupiliśmy sami, bądź które zakupiła moja mama, w której też obudził się babciny instynkt (o dziwo stało się to również dopiero w połowie ósmego miesiąca mojej ciąży :) wiadomo, że sroce spod ogona nie wypadłam :)). Reszta to ubrania, które dostaliśmy od brata Franka po jego córeczkach - oczywiście dokonaliśmy selekcji i to, co różowe zostało kategorycznie przez Franka odrzucone jako niegodne :) Swoją drogą strasznie mnie wkurzają te głupie kolorystyczne podziały. Staram się wybierać ubrania w kolorze innym niż niebieski, ale czasami nie jest to łatwe. Jednak znaleźliśmy ostatnio sklep, w którym były ciuchy w pięknych kolorach (takich kolorowych :P) i nie kojarzących się jednoznacznie z płcią, więc na urodziny coś tam jeszcze Tasiemcowi kupimy, bo jest jednak trochę drożej. (albo powiemy dziadkom, gdzie są fajne ubranka dla Tasiemca, gdyby mieli dużą ochotę na jakiś prezent :P)
 
 Tutaj jeszcze raz to samo, ale w wersji złożonej. Nadmienię, że to jeszcze przed praniem i prasowaniem. Po tych czynnościach udało się upchnąć w dwóch małych szufladach :)
 
 Wszystko razem wzięte - garderoba plus kosmetyki i inne akcesoria. To duże pudło to bujaczek, który również dostaliśmy od brata i bratowej.

A tu się Tasiemiec suszy:
 

Niestety dziecię nasze nie będzie w gronie tych szczęśliwców, którzy mają własny pokój. Dostał w przydziale tylko tyle miejsca plus jeden segment z pięcioma szufladami. Musi się tym zadowolić. Sorry Młody, ale przestrzeń przydzielana jest wprostproporcjonalnie do wzrostu. Taki mamy klimat, czy jakoś tak... Czyli, że nie mamy klimatu dziecięcego pokoju. Ja też nie miałam własnego pokoju, z łóżeczka miałam widok na regał z książkami mojego wujka historyka. Na złe mi to nie wyszło.

Łóżeczko i przewijak również sprezentowane. Miejsce do spania skręcił Franek razem z moim tatą, który był u nas dwa tygodnie temu w delegacji. Znaczy się w delegacji to był w ministerstwie, u nas tylko spał :) I skręcał łóżeczko... 
Myślałam, że będzie mi bardziej przeszkadzało, ale okazało się, że między łóżkiem a łóżeczkiem jest wystarczająco dużo przestrzeni, żebym nie poobijała sobie do cała piszczeli i generalnie tasiemcowe łoże służy nam chwilowo za graciarnię (choć staram się nad tym odruchem wrzucania tam tego, co popadnie panować :)) Ale chyba już się o dziwo przyzwyczailiśmy do nowego mebla. Ciekawe jak długo zajmie nam przyzwyczajanie się do jego zawartości. Późniejszej, nie teraźniejszej, bo to, co tam widać to wanienka, dwa prześcieradła, dwa kocyki i jeden ręcznik.


I jeszcze resztka wyprawki - razem z opisanym ostatnio monitorem oddechu, a także jedynym impulsywnie zakupionym ubrankiem, bo akurat w Pepco było za 5 zł i nie było niebieskie :D

 Dziękuję za uwagę, więcej tasiemcowych zakupów nie przewidujemy do momentu pojawienia się rzeczonego na świecie. Jak już będzie to nam powie, czego sobie życzy :D

czwartek, 18 grudnia 2014

Niepotrzebny zakup?

Nie ma zbyt wielu osób, z którymi rozmawiałabym na temat wyprawki dla Tasiemca, ale z kimkolwiek bym nie rozmawiała, powtarza się zawsze jedno zdanie "i tak na pewno kupicie coś, co okaże się niepotrzebne" :) No i przyznam, że trudno mi w to nie uwierzyć :) Bo przecież mimo wszystko - pomimo wszelkich list i zaleceń, działamy na razie trochę po omacku, więc wydaje mi się chyba naturalne, że człowiek lubi się czasami zabezpieczyć na wyrost. 

Mamy kilka takich wyprawkowych list - ze szkoły rodzenia, z internetu, z książki. Ale i tak nie trzymamy się ich sztywno. Nie kupiliśmy wszystkiego, co jest tam wymienione, po prostu zastanowiliśmy się, co na pewno będzie potrzebne "na już", a z czym będzie można poczekać. Przecież teraz żyjemy w takich czasach, że w każdym momencie można do sklepu wyskoczyć, a my z okna mamy widok na Tesco 24h, a na przeciwko naszego bloku jest apteka. Dlatego też z wielu rzeczy na razie zrezygnowaliśmy i po prostu zobaczymy, co faktycznie będzie potrzebne. Bo przecież w każdej rodzinie i u każdego dziecka sprawdza się coś innego. I tak u jednej znajomej pary niepotrzebny był laktator, u innej sterylizator do butelek, u jeszcze innej podgrzewacz albo aspirator. Akurat żadnej z tych wymienionych rzeczy nie mamy ;), ale pewnie okaże się, że zaopatrzyliśmy się w jakąś inną rzecz, która teraz wydaje nam się ważna, a potem będzie zbędna.

Na tę chwilę jest jedna rzecz, o której myślę, że jest niepotrzebna, ale jednak po długich przemyśleniach zdecydowaliśmy się na jej zakup... Kupiliśmy monitor oddechu dziecka. Niemały to wydatek i dlatego właśnie zastanawialiśmy się (zwłaszcza ja), czy ma sens, ale ostatecznie, jak już się za dużo zaczęłam nad tym zastanawiać, to stwierdziłam, że lepiej, żeby ten wydatek okazał się absolutnie zbędny, niż gdybym kiedyś miała sobie wyrzucać, że szkoda mi było na niego pieniędzy i doszło do tragedii.

Pierwszy raz o monitorze oddechu usłyszeliśmy na kursie pierwszej pomocy. Bo o zespole nagłej śmierci łóżeczkowej oczywiście słyszeliśmy już wcześniej, ale na kursie dowiedzieliśmy się na ten temat trochę więcej. Nie, absolutnie nikt nas nie straszył. Ratownik po prostu podał dane (które wcale nie były jakoś szczególnie zatrważające, choć gdy sobie człowiek zda sprawę z tego, że za każdą cyfrą kryje się czyjś osobisty dramat to już się takie stają) i powiedział, że przyczyny nie są do końca znane oraz że zdarzyły się przypadki, kiedy taki monitor oddechu spełnił swoją rolę i uratował jakieś dziecko, choć oczywiście jeszcze częściej nic złego się nie działo.
Wtedy przeszło nam przez myśl, że może warto w coś takiego zainwestować - tak dla świętego spokoju, ale to była tylko czysto hipotetyczna myśl. Temat powrócił tydzień temu, kiedy zamykaliśmy już listę zakupów. Zapytałam Franka, co robimy i on stwierdził, że będzie spokojniejszy, jeśli będziemy ten monitor mieli. Ja się długo wahałam - szukałam w internecie informacji na ten temat, ale niespecjalnie mi to pomogło, bo znalazłam wiarygodne artykuły zarówno "za" jak i "przeciw". 
Prawda jest taka, że jeśli chodzi o takie sprawy, to Franek jest u nas większym panikarzem (ma to chyba po tacie:P) :) Chociaż wcale nie narzekam, bo dobrze, że myśli o takich rzeczach. To on sprawdza po sto razy, czy wszystko jest powyłączane, to on boi się zapalać świeczki, zastanawia się, gdzie może dojść do zwarcia, zakręca wszystkie kurki przed wyjazdem itp. 
Myślę, że też duży wpływ na jego decyzję miało zachowanie jego brata, bratowej i mamy bratowej po tym, jak urodziła się Chrześniaczka. To już naszym zdaniem grube przegięcie było, bo oni w ogóle są na punkcie swoich dzieci zeschizowani trochę, ale wyobraźcie sobie, że przez pół roku oni dyżurowali przy łóżeczku na zmianę dosłownie każdej nocy! I pilnowali, czy dziecko oddycha. Wiele razy nam opowiadali o tym, jakie to było męczące. Ale jednak nie spali, tylko czuwali. To już podchodziło pod paranoję, ale Franek powiedział, że woli kupić takie urządzenie, niż miałoby się okazać, że jemu też odbije i nie będzie mógł spać po nocach, bo będzie się zastanawiać, czy dziecko oddycha - zwłaszcza, że ma takie, a nie inne godziny pracy.
Poza tym w rodzinie Franka - dalszej co prawda, ale jednak robi wrażenie - był właśnie taki przypadek, że niemowlę umarło we śnie i właściwie nie wiadomo dlaczego.
Znając siebie oraz moich najbliższych, jestem zazwyczaj bardzo przezorna, ale raczej bym nie panikowała. Pewnie nawet do głowy by mi nie przyszło takie czuwanie. Ale jak już się temat pojawił i zaczęłam o tym myśleć, to oczywiście różne rzeczy do głowy mi przychodziły i raz zasiane w umyśle ziarenko niepokoju trudno było ot tak po prostu wymieść. Dlatego skapitulowałam. Mamy monitor oddechu. Nadal sądzę, że pewnie obeszlibyśmy się bez niego, ale można powiedzieć, że zapłaciliśmy za spokojniejszy sen (nasz :)). I jeśli okaże się, że zakup jest niepotrzebny, to w tym wypadku akurat bardzo dobrze :)

wtorek, 16 grudnia 2014

Babski dzień

Dorota przyjechała wczoraj :) We trójkę od razu weselej. I o wiele szybciej się robi obiad :) I sałatkę na kolację. Do sałatki robiłam sos z dodatkiem czosnku, ale obrałam o jeden ząbek za dużo. Franek lubi czosnek - ja zresztą też lubię, ale jako dyskretny dodatek, a on to potrafi sobie czosnek w plasterki pokroić i zjeść na kanapce. Na co mu oczywiście nie pozwalam, bo potem spać nie mogę! :) Wczoraj jednak wspaniałomyślnie powiedziałam: "Obrałam za dużo czosnku, możesz sobie zjeść, dzisiaj i tak z Tobą nie śpię" :D Franuś szedł dzisiaj do pracy, więc położył się wcześnie, a my jeszcze urządziłyśmy sobie nocne pogaduszki w łóżku. Pospałyśmy aż do 7:30 :)
Dzisiaj koło południa wyszłyśmy z domu, bo miałyśmy trochę spraw do załatwienia. Odebrałam swoją koszulę do karmienia, którą sobie zamówiłam przez internet, załatwiłam już prezent świąteczny dla Franka, połaziłyśmy po sklepach, a potem jeszcze poszłyśmy do lekarza, bo teraz mam już wizyty kontrolne co dwa tygodnie. Trochę musiałyśmy poczekać, bo pani doktor przyjmowała mnie poza kolejnością (kiedy dwa tygodnie temu byłam na wizycie, to powiedziała, żebym przyszła dzisiaj, a już nie było wolnych terminów i byłam przyjmowana poza kolejnością, między innymi pacjentkami). Ale przynajmniej mogłyśmy obgadać wszystkie sprawy. Normalnie zazwyczaj chodzę na te kontrolne wizyty z Frankiem, ale dzisiaj zwolniłam go z tego obowiązku, bo miał ciężki dzień w pracy, a poza tym kurier dzwonił, że jest w drodze do nas z paczką zawierającą ostatnie elementy tasiemcowej wyprawki. 
Do domu wróciłyśmy dopiero około osiemnastej zmęczone, ale bardzo usatysfakcjonowane :) Dorota kupiła sobie żakiet a ja torebkę. Poza tym odwiedziłyśmy drogerię i stamtąd wyniosłyśmy trochę pachnących cudeniek oraz kilka lakierów do paznokci, bo mi się ostatnio pokończyły. Po powrocie urządziłyśmy więc Frankowi rewię mody a potem wzięłyśmy się za malowanie paznokci. Na pstrokato :P - w końcu trzeba było wypróbować wszystkie kolory :) O dziwo, Franek w obecności Doroty staje się równie tolerancyjny na zapach lakieru do paznokci, jak ja na zapach czosnku :) Zazwyczaj muszę robić manicure pod jego nieobecność, bo on po prostu nie znosi tego zapachu. A tym razem prawie nie narzekał, mimo że stężenie było podwójne. 
Trochę jeszcze poplotkowałyśmy i wyprawiłyśmy Franusia do łóżka. A teraz znowu oglądamy w TV jakieś głupoty, które da się oglądać tylko razem :P Bo wymagają ciągłych komentarzy, a poza tym są tak niskich lotów, że gdyby tę głupotę złożyć tylko na barki jednego "oglądacza", to na pewno dobrze by na niego nie wpłynęło :) Ale dzięki temu przypominają nam się studenckie czasy.
Niestety tym razem wizyta Doroty jest wyjątkowo krótka, bo jutro już wraca :( Franek jest absolutnie niepocieszony, bo nawet się piwa nie mogli razem napić. Ja też jestem niepocieszona, bo fajnie byłoby, jakby jeszcze trochę posiedziała z nami. Ale obiecała, że przyjedzie jeszcze - jednak w lutym. Żeby zobaczyć Tasiemca. Musi zobaczyć Tasiemca! :) Wstępnie więc jesteśmy już umówieni, że zanim rozpocznie drugi semestr ze swoimi studentami, to jeszcze do nas przyjedzie, choć oczywiście bierzemy pod uwagę, że różnie może być. Liczymy jednak na to, że do tego czasu mniej więcej się już razem z Tasiemcem ogarniemy i wizyta cioci Doroty będzie jak najbardziej wskazana!
Bardzo udany dzień mamy za sobą! Dość męczący, ale za to bardzo owocny i kolorowy :)

niedziela, 14 grudnia 2014

Świąteczne zakupy i wizytacja

W tym roku niestety nie udało nam się zrealizować naszego planu, żeby świąteczne zakupy mieć z głowy już na początku grudnia - po prostu za szybko nam ten czas zleciał :) W jeden weekend musieliśmy pojechać do Miasteczka, bo nie mieliśmy innego dogodnego terminu, a trzeba było stamtąd odebrać rzeczy, które dostaliśmy od brata Franka dla Tasiemca (moi rodzice zabrali je z Poznania, kiedy byli tam na urlopie - swoją drogą Tasiemiec będzie spał w łóżeczku, które przejechało przez pół Polski - z Poznania do Miasteczka a potem jeszcze do Warszawy :P). Później kiedy Franek miał wolne, to musiał jechać do Poznania do urzędu i tak nam zeszło. 

Kiedy chcemy kupić świąteczne prezenty, zazwyczaj zabiera nam to mniej więcej dwa-trzy dni. Najpierw robimy wstępny rekonesans (tak jeszcze w listopadzie) - oglądamy co w ogóle jest w sklepach, zaczynamy na ten temat myśleć, zbieramy pomysły i później mamy czas na to, żeby ewentualnie poszukać czegoś podobnego lub na przykład zamówić prezent w internecie. Najbardziej opłaca się to z książkami! Zamówiłam sobie jedną w Empiku, drugą w Matrasie - zaznaczyłam opcję odbioru osobistego w tych księgarniach, do których i tak bym zajrzała - w ten sposób zaoszczędziłam 20 zł!
Nasza druga wyprawa jest już zazwyczaj konkretna - po zakup tego, co sobie postanowiliśmy i ewentualnie rozejrzenie się za czymś jeszcze. A trzecia to już tylko dokupowanie ewentualnych brakujących elementów :)

Na rozpoznanie terenu rzeczywiście wybraliśmy się jeszcze w listopadzie. Dzięki jednodniowej wycieczce po sklepach urodziło nam się już w głowach kilka pomysłów, które później trzeba było tylko doszlifować. Szlifowanie miało się odbyć w czwartek, ale niestety Franek się rozchorował (jakieś żołądkowe problemy) i musiał wrócić. Mnie już było szkoda tego, że cały dzień sobie zorganizowałam pod kątem tych zakupów i zostałam, wędrując trochę po galerii, porównując ceny i szukając inspiracji. Myśleliśmy, że wczoraj uda nam się wszystko kupić, ale niestety pojechaliśmy do złej galerii handlowej :) To znaczy - wiedziałam już co chcę kupić, bo już to widziałam w sklepach, ale niestety w innych galeriach i okazało się, że w tej dzisiejszej nie było tego, co sobie upatrzyliśmy :/ Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło ;) Kupiłam sobie za to przy okazji sweterek :) Taki długi, za pupę, wiązany. Będzie jak znalazł do legginsów i do mojej drugiej zimowej kurtki, która pomimo, że jest w rozmiarze XS, sięga mi aż do połowy uda i lepiej w niej wyglądam, gdy mam na sobie spódnicę albo właśnie legginsy i jakąś tunikę, tudzież długi sweter. Zakupy więc się nam udały. Ale dzisiaj musieliśmy się jeszcze wybrać do jednego sklepu. Poszło nam sprawnie i udało nam się już właściwie na dobre zamknąć temat prezentów świątecznych dla bliskich :) Pozostaje nam jeszcze tylko pakowanie. No, z jednym prezentem jest trochę więcej zachodu, bo postanowiłam go wykonać własnoręcznie, więc trochę to jeszcze potrwa, ale materiały mam, więc jestem dobrej myśli. Tylko zdolności manualnych trochę mi brakuje, ale mam nadzieję, że nadrobię czymś innym :)

W zasadzie to mamy teraz już zamknięty temat zakupów w ogóle, bo dla Tasiemca też już mamy prawie wszystko. Prawie, bo jeszcze musimy kupić materacyk do łóżeczka i potrzebujemy chwili do namysłu. Byliśmy dzisiaj w sklepie i w razie czego będzie można w każdej chwili po niego tam podjechać, ale jeszcze nie zdecydowaliśmy się do końca, jaki rodzaj kupimy i czy przypadkiem nie zamówimy go przez internet.

Można więc powiedzieć, że nasz plan został zrealizowany - do świąt zostało nam półtora tygodnia, a my możemy się już skupić na tym, co w tym czasie najważniejsze, zamiast gorączkowo biegać po sklepach albo stresować się, że nie ma jeszcze tego albo tamtego dla Tasiemca :)
Aaaa, no, oczywiście, jedno jeszcze do załatwienia zostało ;) Mianowicie prezent dla Franka. Ale w czwartek jeszcze nie byłam pewna, co chcę mu dać, a w weekend z wiadomych względów nie mogłam mojego zamiaru zrealizować. We wtorek mam wizytę u lekarza, więc przy okazji się wybiorę do pobliskiego sklepu. Nie sama się wybiorę, tylko z Dorotą, bo się właśnie zapowiedziała na jutro :) Przyjeżdża przed południem i zostanie u nas do środy :)) Jak zwykle wszyscy się bardzo z tego cieszymy. Co prawda trochę krótko będzie, ale będziemy się starać namówić ją na jeszcze jedną wizytę w pierwszej połowie stycznia, a ona twierdzi, że jej do odwiedzenia nas namawiać szczególnie nie trzeba, więc jeśli tylko rozkład zajęć jej na to pozwoli, to przybędzie ponownie. Ale póki co cieszymy się z tej najbliższej wizyty :)

sobota, 13 grudnia 2014

Relaks

Ostatnio miałam długi i dość męczący dzień. Musiałam jechać na badania z samego rana, a nie wiem dlaczego, ale zawsze wtedy budzę się jeszcze wcześniej, niż bym chciała - czyli na przykład tym razem zamiast o 6-6:30 już od przed piątą nie spałam :/ Chyba mnie stresuje ta świadomość, że muszę jechać w totalnie zatłoczonym autobusie i że muszę tyle czasu wytrzymać bez jedzenia.
Później czekałam przez godzinę na Franka, bo kończył pracę o 8:30 i byliśmy umówieni, że pójdziemy na zakupy. Przysiadłam więc sobie z książką na kanapie w mojej przychodni i czekałam, aż minie mi te półtorej godziny oczekiwania. Już wtedy czułam się lekko przymulona, bo chyba ta wczesna pobudka dawała mi się we znaki. 
Tego dnia miałam sporo spraw do załatwienia i dużo łaziłam. Ostatecznie do domu wróciłam po piętnastej. Zjedliśmy obiad, posprzątaliśmy po nim i Franek chciał się zabrać za to pakowanie torby, o którym ostatnio pisałam, ale powiedziałam mu, że muszę trochę odpocząć, bo jestem naprawdę zmęczona. 
Jak człowiek zmęczony, to wiadomo - nic mu się nie chce. Mnie się nie chce wtedy nawet myśleć. Nie lubię tego stanu i tak naprawdę chyba rzadko mnie dopada, ale bywa, że czuję się tak, jakby mój mózg leżał gdzieś odłożony na półce, a ja nie mogę do niego dosięgnąć :P Tak właśnie było ostatnio, poczułam więc, że muszę się zregenerować, zanim wezmę się za jakieś konkretne działania.

Gdy Franek usłyszał, że muszę odpocząć, wyobraził sobie, że zrobię to samo, co on w takiej sytuacji - czyli pójdę do sypialni, najlepiej jeszcze zasłonię okno i walnę się na łóżko, żeby przespać się jakąś godzinę albo i dłużej. I bardzo się zdziwił, gdy zobaczył, że moszczę się na kanapie w dużym pokoju, w kąciku, który ostatnimi czasy (znaczy się w czasach bezrobocia) stał się moim ulubionym. Za plecami mam zagłówek, po lewej stronie wielgachne poduszki kanapowe, po prawej stolik z laptopem. Całkiem blisko znajduje się kaloryfer, dzięki któremu jest mi przytulnie i ciepło, a także duże okno, przez które w ciągu dnia - zwłaszcza takiego słonecznego -  wpada mi światło. Bardzo lubię światło dzienne, dlatego zima jest pod tym względem dla mnie męczarnią, bo jest go tak mało. Z braku laku po szesnastej zapalam lampkę i też nie jest najgorzej. Jedyną wadą tej miejscówki jest fakt, że dla Franka nie bardzo jest już miejsce :P U nas w domu chyba panuje zasada, że kto pierwszy ten lepszy, bo pamiętam, że w ubiegłym roku, gdy Franek był na chorobowym, kanapa była okupowana przez niego i gdy wracałam z pracy musiałam się zadowolić fotelem albo krzesłem przy stole :) Później bywało różnie, a teraz to głównie moje miejsce - zresztą Franek nawet specjalnie nie narzeka, bo uważa, że powinnam więcej leżeć lub pół-leżeć, zamiast tyle siedzieć, więc się nie buntuje za bardzo.
Wracając jednak do tamtego dnia - umościłam się na tej kanapie, zapaliłam lampkę, włączyłam chilli zet, rozłożyłam się, przytuliłam policzek do wielgachnej poduszki, wyciągnęłam magazyn Business English i zaczęłam się uczyć słówek. Franek jak to zobaczył, to prawie padł - no bo przecież miałam odpoczywać! W tej kwestii to my się rzeczywiście bardzo różnimy. Franek potrafi spać zawsze i wszędzie - niezależnie od godziny, od okoliczności i miejsca (nie potrafi jedynie spać w żadnych środkach komunikacji). Co więcej jest to dla niego najlepszy, o ile nie jedyny, sposób na pełną regenerację sił i tylko w ten sposób odpoczywa, gdy jest naprawdę zmęczony. Czasami jeszcze zdarza mu się w takich okolicznościach pogapić w telewizor, ewentualnie pograć na komputerze. Natomiast ja w ogóle nie potrafię połączyć zmęczenia z potrzebą snu, jeśli nie jest to w godzinach 22-6! Dla mnie odpoczynek oznacza właśnie wyłączenie telewizora, komputera, rozłożenie się wygodnie i zajęcie się jakąś rozrywką, która nie wymaga ode mnie ruszania się z miejsca przez jakąś godzinę. Zazwyczaj wtedy czytam lub bawię się słowami (rozwiązując krzyżówki albo ucząc się słówek). Bywają dni, kiedy jestem na tyle zmęczona, że sen sam przychodzi w postaci krótkiej drzemki. Bo naprawdę nie potrafię tak, jak Franek, albo np. moja siostra - postanowić sobie, że ja się teraz kładę i będę spała :) Ja muszę się czymś zająć i ewentualnie, kiedy poczuję lekkie znużenie i powieki zrobią mi się ciężkie pozwalam sobie na "odpłynięcie". Taka drzemka trwa u mnie zazwyczaj około dziesięciu minut. Czasami piętnaście, ale nie więcej. Wyłączam się wtedy na ten czas, coś mi się czasami nawet przyśni, a potem otwieram oczy i czuję się znowu pełna energii.
Ostatnio obyło się nawet bez tego odpływania. Po godzinie czytania biznesowych tekstów po angielsku stwierdziłam, że czuję się naprawdę wypoczęta i możemy brać się za to, co sobie planowaliśmy. Tak właśnie wygląda prawdziwy relaks w moim wykonaniu - bo to chyba przede wszystkim stan umysłu. Świadomość, że nic nie muszę i teraz jest czas dla mnie, i dla tego, co lubię robić. Chyba już kiedyś pisałam o tym, że niektórzy się dziwią, kiedy ja mam jeszcze po pracy czas"na to wszystko", bo oni są zawsze taaacy zmęczeni. A ja myślę, że czasu to my mamy wszyscy tyle samo, tylko po prostu dla jednego odpoczynek oznacza godzinny sen, dla drugiego zalegnięcie przed telewizorem, a dla mnie zajęcie się moimi sprawami. Wystarczy mi taka godzina tylko dla siebie, żebym się w pełni zregenerowała :)

czwartek, 11 grudnia 2014

Spakowani

Szaleję z tymi notkami ostatnio znowu ;) Wiem. Pewnie za mną nie nadążacie, ale nie wiem jak to będzie za jakiś miesiąc - dwa, więc piszę na zapas :)

Spakowaliśmy dzisiaj wstępnie torbę do szpitala. Wcześnie, bo właściwie zazwyczaj się to robi tak trzy tygodnie przed terminem, ale my już dawno stwierdziliśmy, że na pewno chcemy mieć to z głowy przed świętami. O dziwo, to głównie Franek naciskał już od początku grudnia, żebyśmy się tym zajęli - chociaż oboje lubimy mieć wszystko zawsze zapięte na ostatni guzik i dobrze zorganizowane, to zazwyczaj ja jestem motorem takich działań. A tym razem ja tylko przygotowałam tło, a Franek motywował, żeby zrobić to już.
Ale tak jest lepiej, bo te trzy tygodnie to będzie akurat na koniec roku - nie chcemy w czasie świąt jeszcze myśleć o tym, co trzeba dokupić albo wyprać a potem w pośpiechu się pakować. A poza tym święta planujemy spędzić tradycyjnie - czyli w rozjazdach. Lepiej więc, jeśli ta torba będzie jeździć z nami - tak na wszelki wypadek tylko oczywiście :) Mam nadzieję, że nie wywołujemy żadnego wilka z lasu, tudzież Tasiemca z mego łona... Tfu, tfu, tfu i odpukuję :)

Ponadto naszym celem było jeszcze sprawdzenie, czego nam brakuje. Ale właściwie niczego ważnego. Czekam jeszcze na jedną przesyłkę, która powinna przyjechać lada moment i tam będą jeszcze ze dwa drobiazgi, które dorzucę. 

Nie mamy jeszcze kocyka dla Tasiemca - to znaczy mamy, taki z tradycjami :) Bo to jest kocyk, który obszywała jeszcze moja babcia i którym ja byłam owijana, jako niemowlę. Jest ze mną do tej pory zupełnie przez przypadek - bo normalnie zostałby w domu mojego dziadka, gdzie moi rodzice mieszkali z nami przez pierwsze lata. Ale kiedy wujek wiózł mnie bladym świtem na egzaminy na studia, to dziadziu wrzucił dla mnie do samochodu poduszkę i ten kocyk właśnie. I tak został ze mną - najpierw w mieszkaniu studenckim, potem w tym pierwszym z Frankiem a teraz przyjechał do Podwarszawia i będzie tez dla Tasiemca :) Ale ponieważ jest taki mało dziecięcy, to postanowiliśmy, że do szpitala kupimy nowy, jakiś kolorowy :) I tak przyda się jeszcze jeden.

Zamówię sobie jeszcze koszulę nocną przez internet. Nie lubię koszul :/ Śpię zawsze w piżamach. Ale jakąś (i to chyba nawet nie jedną) trzeba w tych okolicznościach mieć - mama dała mi jedną swoją, ale nie wiem, czy te guziczki, które ma, odpinają się wystarczająco. W necie znalazłam taką specjalną do karmienia i tanią. Miałam/mam problem jeszcze z tym, co będę miała na sobie przy porodzie. W szkole rodzenia i na stronach niektórych szpitali piszą po prostu o jakimś starym, obszernym t-shircie na przykład. Ale nie mam takiego. Znaleźliśmy jednak starą koszulę Franka, która sięga mi przynajmniej do połowy uda i jest rozpinana na całej długości. Ale tak najbardziej odpowiadałoby mi rodzić w czymś dwuczęściowym - na przykład mam taką starą spódniczkę do kolana z lycry i do tego top na ramiączkach. Spakowałam to sobie - najwyżej mi nie pozwolą rodzić w takim stroju, ale w internecie albo na zdjęciach w szkole rodzenia widziałam, że takie też bywały. Zobaczymy. I tak wiem, że planować sobie mogę, a potem wyjdzie inaczej - i jestem na to przygotowana. Ale lepiej na wszelki wypadek jakiś plan mieć.

Miałam nadzieję, że uda mi się spakować do jednej małej torby, ale nie ma na to szans :/ Spakowałam osobno torbę dla dziecka i dla siebie. Jeden ze szpitali dość ironicznie pisze o tym, żeby pamiętać, że to nie dwutygodniowe wczasy, no ale jak człowiekowi każą spakować dwa ręczniki (wiem, że to orientacyjne, ale wyobrażam sobie, że akurat dwa ręczniki to się jednak mogą przydać), no to sorry, ale to zajmuje już niemal całą moją walizkę - taką o wymiarach bagażu podręcznego do samolotu (55x40x20). Będę więc miała prawdopodobnie dwie takie niewielkie torby zamiast jednej dużej - przynajmniej mi się rzeczy nie pomieszają (i nie włożę na siebie tasiemcowych śpiochów a jemu nie założę podkładu poporodowego zamiast pieluchy :P). W kolejnym tygodniu jeszcze będę pewnie dopieszczać i przepakowywać, ale ważne, że mamy już to raczej z głowy.

***

Kiedy zabieraliśmy się za to pakowanie mówię do Franka:
M: Najpierw pakujemy Tasiemca.
F: (spoglądając znacząco na mój brzuch) Tasiemiec jest już spakowany. Rozpakuje się w styczniu!