*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 29 września 2015

Muzyka mojego życia.

Bardzo często słyszę od różnych osób, że bez muzyki nie mogłyby żyć. Zastanawiałam się nad tym wielokrotnie i zawsze dochodziłam do wniosku, że ze mną jest inaczej. Muzyka nie stanowi jakiejś ważnej części mojego życia, nigdy nie chodzę ze słuchawkami w uszach (a jeśli już to słucham radiowej gadaniny), głośna muzyka mnie raczej drażni (no, chyba, że na imprezie), lubię ciszę.
Z drugiej jednak strony być może po prostu tak bardzo przywykłam do tego, że muzyka wokół mnie jest, że trochę jej nie doceniam i faktycznie byłoby tak, że nie mogłabym bez niej żyć. Trudno mi powiedzieć. W każdym razie na pewno nie jest tak, że słucham tej muzyki jakoś bardzo dużo, ani tak, że jej nie lubię i nie słucham wcale.
Mam kilka ulubionych piosenek, na których pierwsze takty od razu daję głośniej radio :) Jest kilku wykonawców, których lubię bardziej. Ale na co dzień to jednak najbardziej lubię słuchać muzyki spokojnej - np. na Chilli Zet lub jakiejś relaksacyjnej z internetu (np. taka, jak dla kobiet w ciąży), a najbardziej cenię sobie muzykę klasyczną.

Wiem, że to się wielu osobom wydaje dziwne, bo taka muzyka uchodzi za nudną, a jednak to naprawdę jedyne, co mnie nie męczy i co staje się dla mnie po prostu tłem, więc mi nie przeszkadza. Bo jeśli chodzi o inny rodzaj muzyki, nawet taki, który lubię, to podczas słuchania jej, skupiam się na tym bardziej, jak na jakiejś czynności i po jakimś czasie po prostu mnie to męczy, pragnę ciszy. Natomiast w tym wypadku jest nieco inaczej. Bardzo lubię słuchać RMF Classic (gdzie oprócz klasyki jest również muzyka filmowa, którą również lubię) lub radia internetowego z muzyką klasyczną. Poza tym mam też kilka płyt - głównie Chopina, które lecą u mnie w domu na okrągło, przynajmniej przez pierwszą połowę dnia :)

W zasadzie nie wiem skąd mi się to wzięło. Ten rodzaj muzyki lubiłam zawsze i zawsze słuchałam jej z przyjemnością. Od czasu do czasu wybrałam się na jakiś koncert, podczas którego mocno się relaksowałam. Swego czasu grałam na pianinie - przez pięć lat, lubiłam to, choć przyznaję, że mogłam się do tego trochę bardziej przykładać, ale zawsze absorbowały mnie jeszcze inne rzeczy :) W każdym razie szło mi całkiem dobrze, choć nie byłam w tym wybitna :) W sam raz na tamten okres i tak, żeby bez żalu zakończyć tę przygodę, kiedy nie było już czasu na ćwiczenie. Przez chwilę nawet moi rodzice rozważali, czy nie zapisać mnie do szkoły, jak sugerowała nauczycielka gry na pianinie, ale ostatecznie z tego pomysłu zrezygnowali i w sumie jestem im teraz za to wdzięczna, bo to byłoby jednak dla mnie zbyt obciążające i o beztrosce dnia codziennego już zupełnie mogłabym zapomnieć.
Tak, czy inaczej, nie wiem, czy to, ze kiedyś grałam ma jakikolwiek związek z tym, że dziś świadomie lubię słuchać muzyki klasycznej. Być może osłuchałam się z niektórymi utworami, mam jakąś wiedzę, ale możliwe, że po prostu od zawsze miałam ku temu jakieś predyspozycje. A może przyczynił się do tego też mój dziadek, który zawsze słuchał tego rodzaju muzyki? :)

Chyba wszyscy już słyszeli o tym, że dobrze jest, gdy kobiety w ciąży słuchają Mozarta, bo to świetnie wpływa na inteligencję dziecka nawet, kiedy jest jeszcze w brzuchu mamy. Potem mówiło się o tym, że nie musi być Mozart, może być jakakolwiek muzyka klasyczna. A teraz - że  nie ma sensu się katować klasyką, jeśli się jej nie lubi i wtedy na pewno nie przyniesie to żadnych pozytywnych efektów. Mnie się też wydaje, że jak ktoś nie lubi takiej muzyki, to bez sensu, żeby słuchał jej na siłę. To tak, jakby ktoś mi kazał słuchać np. dwie godziny dziennie radia Eska (słowo daję, zwariowałabym, nie znoszę tego wrzeszczącego radia!, zresztą RMF i ZET też mnie denerwują, ale tam przynajmniej można też spotkać normalną muzykę). Gdy mam ochotę posłuchać czegoś "normalnego" zwykle włączam Radio Złote Przeboje albo warszawskie Radio Kolor. Jednak najczęściej w tle sączy się muzyczka z RMF Classic. Tak było również, gdy byłam w ciąży. Absolutnie się tym nie katowałam, wręcz cieszyłam się, że być może relaksując się sama przy takich dźwiękach, wspieram rozwój Tasiemca.
Teraz Wiking nie ma wyboru :P Siedzi ze mną w domu, więc przez większość czasu słucha tego, co ja. A kiedy idzie spać w ciagu dnia, bardzo często włączam mu płytę Chopina - nie, żeby wspierać jego mózg :) Tylko po to, żeby zagłuszyć ewentualne hałasy z innych części mieszkania. Sama jestem ciekawa, czy to w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie i czy np. będzie miało wpływ na jego muzykalność. Bo z jednej strony może być tak, że jakieś konkretne neurony odpowiedzialne za to są pobudzane przez taką muzykę. Z drugiej - ta muzyka może być potraktowana jako tło i zupełnie zignorowana. Czas pokaże jak będzie. Nie zależy mi na tym, żeby Wiking był szczególnie uzdolniony muzycznie, ale dobrze, żeby miał słuch, poczucie rytmu i nie zaszkodzi, jeśli muzyka klasyczna nie będzie go w uszy kłuła ;)

Wspominałam Wam jakiś czas temu, że kupiliśmy sobie w Żelazowej Woli płytę "Chopin dla ucha malucha". Oczywiście ucho naszego malucha to był pretekst, bo główne kupiłam tę płytę dla siebie :) I zasłuchiwałam się nią na naszych wakacjach. Długo będzie mi się na przykład Polones As-dur kojarzył z tym czasem...

Tak poza tym mam jeszcze kilka ulubionych utworów muzyki klasycznej, choć raczej wszystkich tutaj nie wymienię. Ale dla zainteresowanych, podam kilka, które przyszły mi do głowy
Contredanse Ges-Dur Chopina, którego zawsze bardzo chciałam się nauczyć grać i molestowałam o to moją nauczycielkę, która twierdziła, że to za trudne. W końcu w ostatnim roku nauki się udało :)
Marzenie Schumana, nostalgiczne... Trudno było mi się go nauczyć, bo cały czas chciało mi się grać ten utwór szybko, zanim pojęłam jak to powinno być :)
Menuety Bacha, na przykład ten - kto by pomyślał, że będę je lubić! Bach sprawiał mi największe problemy! Miałam go dość, dość i jeszcze raz dość. A po latach - proszę bardzo ;)
Mazurek F-dur Chopina
Scherzo "Żart" A Corellego
Marsz Radeckiego Straussa - absolutny hit noworoczny jak dla mnie ;)

Echh, chyba muszę na tym poprzestać, bo mogłabym tak wymieniać bez końca :) Beethoven, Vivaldi, Czajkowski, Debussy... O i Jezioro Łabędzie - ostatnio z Wikingiem do tego tańczyłam i bardzo mu się to podobało :P W każdym razie...
Chyba lepiej będzie, jak od czasu do czasu się podzielę z Wami jakąś nutką, która w sposób szczególny utkwiła mi w uchu :)

A za parę dni rozpocznie się raj dla mojego ucha! Konkurs Chopinowski! Cudo! Po raz pierwszy będę miała okazję słuchać tych koncertów, bo będę w domu a nie w pracy :) Bardzo się cieszę na tę okoliczność. Mam nadzieję, ze Wiking również.

poniedziałek, 28 września 2015

Dobra decyzja

Być może zdziwi Was nieco tematyka tej notki, bo jest trochę przeterminowana :P Ale prawda jest taka, że do dzisiaj bardzo się cieszę z pewnej decyzji, którą podjęliśmy podczas przygotowań do ślubu i wiele razy na ten temat już myślałam, choć nigdy się tymi przemyśleniami nie podzieliłam tutaj a myślę, że warto.

Nie wiem, czy pamiętacie, moje notki przedślubne, w których poruszałam różne tematy dotyczące przygotowań do ślubu i wesela. Wspominałam parę razy o tym, że na pewno chcemy fotografa, ale co do kamerzysty nie byłam przekonana. Prawda jest taka, że zwyczajnie go nie chciałam - twierdziłam, że nie będę się czuła swobodnie ze świadomością, że jakiś facet z kamerą łazi za mną jak cień i że to niepotrzebny wydatek, bo później i tak się nie będzie chciało wcale takiego filmu oglądać. Jednak to nie był tylko mój ślub, ale również Franka a on także miał coś do powiedzenia w tej sprawie. Ponieważ zdecydowanie chciał mieć film z wesela, ustąpiłam bez specjalnego upierania się.
I wiecie co? To była naprawdę mądra decyzja! Dość szybko się  przekonałam, że bardzo żałowałabym, gdybym nie zgodziła się na filmowanie tamtego dnia! Zacznę od tego, że wbrew moim obawom nie czułam żadnego skrępowania, mimo, że grałam główną rolę w tym filmie. Naprawdę czułam się bardzo swobodnie nawet pomimo tego, że kamera rzeczywiście chodziła za nami krok w krok. Przyznać muszę, że tę swobodę nawet widać na filmie i wyszłam na nim dużo lepiej niż się spodziewałam, bo byłam naturalna i radosna.

Perspektywa otrzymania filmu z wesela cieszyła mnie bardzo już parę dni po ślubie. Nie myślałam o tym wcześniej, a kiedy było już po okazało się, że odczuwam przemożną potrzebę, żeby przeżyć to jeszcze raz - choćby nawet na ekranie. Wtedy po raz pierwszy doceniłam to, że Franek mnie przekonał do tej inwestycji. Nie mogłam się doczekać aż film będzie zmontowany i go otrzymamy. Wreszcie nadszedł ten dzień i później w ciągu roku od jego otrzymania oglądaliśmy go przynajmniej z dziesięć razy! Nie przesadzam. Oglądaliśmy sami i w towarzystwie - okazało się zresztą, że kiedy oglądamy z kimś, to za każdym razem na coś innego zwracaliśmy uwagę i zauważaliśmy kolejny nowy szczegół. Nie sprawdziły się więc zupełnie moje przepowiednie, że taki film obejrzymy w najlepszym wypadku pięć razy przez całe życie i że będzie nudny jak flaki z olejem. Oglądaliśmy za każdym razem z taką samą fascynacją i zainteresowaniem. Jeszcze raz przeżywaliśmy tamte emocje, wspominaliśmy i delektowaliśmy się każdą chwilą.
Oczywiście dla nas ten film był wyjątkowo interesujący - choć wcześniej wydawało mi się, że fakt, iż będziemy jego głównymi bohaterami nie będzie miał większego znaczenia. Myliłam się :) Nie bez znaczenia było też to, że film był naprawdę profesjonalnie i oryginalnie zrobiony. Obawiałam się, że będzie to po prostu taniec za tańcem i oglądanie śmiesznych min naszych oraz naszych gości. A tymczasem są przerywniki w postaci "wywiadów" z gośćmi, są żartobliwe wstawki, niektóre momenty są przyspieszone, inne mniej ciekawe fragmenty wycięte. Tak naprawdę ciągle coś się na tym filmie dzieje i to powoduje, że naprawdę da się go oglądać.

Dzięki tej płycie mogliśmy dopatrzeć się kilku interesujących szczegółów, które umknęły nam podczas ślubu i wesela. Możemy przeżyć to wszystko w jakiś sposób jeszcze raz. A ja stwierdziłam, że jestem bardziej fotogeniczna niż myślałam, że moje gesty, które nieświadomie wykonuję, do złudzenia przypominają gesty mojej mamy oraz że mam naprawdę zgrabne plecy :D
Teraz cieszę się z tego filmu z jeszcze jednego powodu - za jakiś czas będziemy mogli pokazać tamto wydarzenie Wikingowi ;)

W tym roku na rocznicę ślubu co prawda nie puściliśmy sobie płyty wzorem lat poprzednich, bo trochę nam nie starczyło czasu. Ale dobrze mieć świadomość, że w każdej chwili możemy sobie ją włączyć. To prawda, że już troszkę straciła mimo wszystko swój urok i nie jesteśmy aż tak podekscytowani oglądając ten film, jak to było jeszcze dwa lata temu, ale i tak cieszy. I na pewno jeszcze nie raz sobie ten film obejrzymy.
Naprawdę ogromnie się cieszę, że Franek mnie przekonał do tego, żeby zdecydować się na wynajem kamerzysty. To była bardzo dobra decyzja. Oczywiście nie twierdzę, że każdy obowiązkowo powinien mieć płytę z wesela, bo jak mało kto rozumiem obiekcje. Ale gdyby ktoś mnie teraz zapytał o zdanie, powiedziałabym, żeby się jeszcze raz zastanowił i opowiedziałabym o wszystkich wymienionych wyżej korzyściach.


sobota, 26 września 2015

Notka wysokiego ryzyka.

Dawno nie było o Wikingu :)  Jakoś ostatnio inne tematy mam w głowie, ale dzisiaj w ramach przerywnika, będzie o nim. 
Po tym, jak z początkiem września pożegnaliśmy "kryzys drzemkowy", wszystko znowu wróciło do normy. Czyli do tego pięknego czasu, który mieliśmy mniej więcej od maja. A tak naprawdę najfajniej się zrobiło w lipcu, kiedy Wiking już zaczął siedzieć i raczkować. Stał się wtedy zupełnie innym dzieckiem. Czasami mam podejrzenia, że wcześniej marudził, bo po prostu był wkurzony, że jest uziemiony:) 
W sierpniu mieliśmy nieco trudniejsze dni, kiedy Wiking więcej marudził i miał problemy z tym zasypianiem. Do tego jeszcze ja miałam gorszy czas, a przecież jednym z wniosków w mojej niedawnej notce było to, że moja interpretacja zachowania Wikinga zależy w dużej mierze od tego w jakim jestem nastroju. Ale potem z dnia na dzień się poprawiło i prawie od miesiąca mamy w domu dziecko idealne :P A przynajmniej wymarzone (przeze mnie, wszak każdy ma inne marzenia ;))

Co prawda od paru dni znowu w ciągu dnia nie zasypia, ale tym razem nie wiąże się to z jego marudzeniem a moim stresem, bo nie chodzi o to, że jest śpiący i nie umie zasnąć, tylko po prostu drzemki nie potrzebuje. Być może po prostu nadszedł taki czas, kiedy zmniejsza sobie dzienną dawkę, bo zasypia tylko rano na niecałą godzinę, a później dopiero późnym popołudniem podczas spaceru na jakieś pół godziny. W międzyczasie jest w doskonałym humorze, bawi się na całego i nie marudzi. Wydaje mi się więc, że nie jest zmęczony i nie ma potrzeby, żeby zasypiać, więc nie kładę go na siłę. Podstawowym minusem braku długich dziennych drzemek jest to, że nie mam kiedy siedzieć przy komputerze :) Bo kiedy dzieciak nie śpi mogę robić prawie wszystko, ale kiedy tylko zasiadam do laptopa, on włącza turbodoładowanie i wspina się na stolik, na którym stoi komputer, wyciąga kabel od internetu albo zmienia mi ustawienia ekranu.
Noce mamy różne. Czasami bardzo spokojne i Wiking budzi się dopiero nad ranem, innym razem jest niespokojny, kręci się i popłakuje. Ale ogólnie się wysypiam, więc nie narzekam. Na wieczorne zasypianie tym bardziej, bo nadal jest tak, że czytam Wikusiowi, a jeśli nie zaśnie w ciągu dwudziestu minut, to wychodzę z pokoju. Co jakiś czas do niego zaglądam i za którymś razem gdy wchodzę, Wiking już smacznie śpi. Pod tym względem naprawdę mamy cudowne samozasypiające dziecko. Chętnie bym się teraz cofnęła w czasie do stycznia i opowiedziała o tym tamtej margolce. Nie uwierzyłaby :D

Dni mamy bardzo spokojne i pogodne. Bywają takie, kiedy wieczorem stwierdzam, że prawie nie musiałam się dzieckiem zajmować, bo ono samo się sobą zajmowało :P Serio, powiem Wam, że mam czasem wyrzuty sumienia... Czuwam cały czas nad Wikingiem, jestem obok niego, ale kiedy widzę, że zajął się jakąś swoją zabawką albo czymś innym, z czego zrobił sobie zabawkę, to zabieram się za swoje sprawy albo ogarniam mieszkanie. Z jednej strony wykorzystuję ten czas, z drugiej, zwyczajnie nie mam serca mu przeszkadzać, kiedy widzę, że tak bardzo się zaangażował w jakąś czynność. Ale myślę sobie czasami, że co ze mnie za matka ;) Że powinnam go czegoś uczyć w tym czasie, coś mu pokazać, gadać do niego i tak dalej. Kiedy się zwierzam z moich wątpliwości koleżankom-mamom, to pukają się w czoło i mówią, że mam korzystać z łaskawości synka :P W sumie to też czasami myślę, że takie zajmowanie się sobą to również umiejętność i na pewno też się w ten sposób dziecko rozwija. Poza tym jestem obok i kiedy tylko widzę, że Wiking robi się spragniony mojego towarzystwa, zaczynam się z nim bawić, pokazuję mu książeczki albo gadam do niego. W ostatnim czasie jedną z ulubionych zabaw Wikinga jest chowanie się za zasłoną. Dosłownie przewraca się ze śmiechu, kiedy kolo niego siadam po drugiej stronie tej zasłony. W ogóle bardzo dużo się ostatnio śmieje, a kiedy on się śmieje, to i my się śmiejemy, bo po prostu nie da się inaczej.

W ogóle to ostatnio Wiking ma katar (który trwa już ponad tydzień), a więc ma prawo być bardziej marudny, ale chyba się wdał pod tym względem w mamusię, która na katar nigdy nie umiera i całkiem dzielnie go znosi. Ma na przemian cieknący albo zatkany nosek, a jednak zachowuje się, jakby mu to wcale nie przeszkadzało. Kupiliśmy inhalator, żeby trochę mu ulżyć. Na początku myślałam, ze to bezsensowny zakup, bo przecież nie było szans, żeby założyć małemu maseczkę na buzię, ale po prostu trzymaliśmy rurkę tak, żeby wdychał opary i podobno tak jest ok. Kiedy po tygodniu katar nie minął poszliśmy do lekarza i dostaliśmy przykaz, żeby Wiking inhalował się nie przez nos a przez usta. Ta wersja zdecydowanie mu się bardziej podoba. Sam sobie trzyma ustnik i wdycha :P Choć oczywiście po pewnym czasie się niecierpliwi, ale myślę, że dobre i to.

Zdaję sobie sprawę z tego, że to jest notka wysokiego ryzyka :D Wiking ma przekorę w genach! Ja jestem przekorna. A Franek zawsze, kiedy go chwaliłam publicznie, to się lubił zepsuć, więc kto wie, co następne dni przyniosą ;) Poza tym dobrą passę mamy już prawie miesiąc, a to nigdy nie trwa wiecznie :) Dlatego też stwierdziłam, że czym prędzej muszę napisać tę notkę, żeby w gorszych momentach mieć do czego wracać. Nie mam złudzeń, że nie przyplącze się do nas już żaden kryzys, ale liczę na to, że będziemy sobie z nim sprawnie radzić. A na razie cieszę się harmonią dnia codziennego i wspólnymi chwilami z kochanym synkiem. Wbrew temu, co myślałam kiedyś, kiedy siedziałam w dołku wykopanym przez baby blues, macierzyństwo naprawdę potrafi przynieść sporo radości :P

czwartek, 24 września 2015

A po skórzanej szklana...

Tak jest, w ostatnich dniach obchodziłam również piętnastą rocznicę, choć nie ślubu rzecz jasna :)
Przyjechała Dorota i miałyśmy okazję uczcić piętnastolecie naszej znajomości! Od 1 września możemy już mówić, że znamy się dłużej niż połowę naszego życia!
Dobrze wiecie, że o Dorocie pisałam i pisze tu wielokrotnie, dość regularnie i w różnych kontekstach, wystarczy kliknąć na odpowiednią etykietę, żeby się o tym przekonać. Pisałam też o tym, jak się poznałyśmy, ale jako, że mamy takie święto, pokrótce przypomnę tamto wydarzenie.
1 września 2000 roku obie rozpoczęłyśmy naukę w pierwszej klasie liceum ogólnokształcącego w klasie o profilu matematyczno-fizycznym. Wcześniej nigdy się nie spotkałyśmy, nigdy o sobie nie słyszałyśmy. Nasi rodzice też się nie znali. Można więc trochę powiedzieć, że to była miłość od pierwszego wejrzenia ;) Po prostu zaiskrzyło - cała moja nowa klasa czekała na wychowawczynię, która miała nas przywitać i oprowadzić po szkole. Ponad trzydzieści osób, niektórzy się znali z podstawówki, z podwórka, skądś tam jeszcze... Ja znałam tylko dwie osoby, które chodziły ze mną do podstawówki i z którymi nigdy (również w liceum) nie byłam blisko. Reszty nigdy na oczy nawet nie widziałam, czułam się obca i zagubiona. I wtedy podeszła do mnie Dorota. Pamiętam nawet jak była ubrana :P Miała na sobie bordową koszulę :) Podeszła, przedstawiła się i od tej pory zostałyśmy koleżankami :) Dziś wiem, że podeszła, bo wydałam jej się sympatyczna i normalna :P Umówiłyśmy się, że od poniedziałku (bo 1 września w tamtym roku wypadał w piątek) będziemy siedzieć razem na angielskim. Na paru innych lekcjach też siedziałyśmy razem, choć chyba częściej siedziałam z Juską. 

Stopień naszej bliskości był różny, czasami było nam bardziej po drodze, czasami mniej, ale zawsze byłyśmy dobrymi lub bardzo dobrymi koleżankami. To, że zamieszkałyśmy razem na studiach było trochę kwestią przypadku i to był jeden z lepszych przypadków w moim życiu :) Wiele razy wspominałam o tym, że mieszkało nam się razem bardzo dobrze i tamte pięć lat spędzonych w jednym pokoju niczego między nami nie zepsuło. Nie zepsuła też moja wyprowadzka do Warszawy, a nawet myślę sobie, czy przypadkiem nas ona w pewien sposób jeszcze do siebie nie zbliżyła.

Mam wiele bardzo dobrych, serdecznych koleżanek. Ale przyznać muszę, że relacja między mną a Dorotą jest bardzo specyficzna i na pewno w jakiś sposób wyjątkowa, choć nie do końca wiem, z czego to wynika. Myślę, że nie ma sensu za bardzo jej opisywać, bo chyba da się to wyczytać z moich notek. Czujemy się w swoim towarzystwie absolutnie swobodnie, rozumiemy się niemal bez słów, porozumiewamy się półsłówkami i bez zbędnych wstępów (w smsach i mailach). Znamy swoje słabości i akceptujemy się w zasadzie bezwarunkowo. Doskonale wiem, z jakich moich zachowań podśmiewa się Dorota i które moje cechy są według niej moimi wadami. Rzecz w tym, że to jest chyba jedyna osoba (nie licząc Franka i rodziny) przed którą nie muszę się z niczego tłumaczyć. Zna mnie jak nikt (znowu nie licząc wspomnianych wcześniej ;)). I najważniejsze jest dla mnie właśnie to, że akceptuje mnie taką, jaka jestem. Nie boję się, że mnie obgada (jasne, że o mnie gada za moimi plecami :P tyle, że wiem doskonale, że nigdy nie mówi o mnie mając złe intencje, w tym co mówi nie ma złośliwości, wiem, że zawsze jest mi życzliwa; a skąd to wiem? znikąd, chyba po prostu jej ufam), że coś głupiego sobie na mój temat pomyśli i tak dalej. 
Sporo już razem przeżyłyśmy i mam nadzieję, że przeżyjemy jeszcze więcej :) Zawsze się zastanawiam, dlaczego tak lubi spędzać ze mną czas, skoro często polega on tylko na wspólnym zaleganiu przed telewizorem, łażeniu po sklepach albo spacerowaniu (kiedyś jeszcze wspólne ćwiczenia były) - nic wielkiego :) Zastanawiam się też, co powoduje, że chce się jej do nas przyjeżdżać te 300 km. Czasami mam obawy (którymi dzielę się z Frankiem, ale on wybija mi je z głowy), że się jej znudzę i przestanie mnie lubić :P Ale ona zawsze powtarza, że mnie kocha (kiedy wczoraj się ze mną żegnała to były jej ostatnie słowa), więc mam nadzieję, że chociaż miłość zostanie :D

Bez Doroty byłoby źle. Mimo, że widujemy się najwyżej raz na dwa miesiące, że czasami nie kontaktujemy się ze sobą przez kilka tygodni... I tak wiem, że byłoby źle. To było bardzo dobre piętnaście lat :) 
Dorota przywiozła ze sobą czekoladki (galaretki w czekoladzie - ani ona ani Franek ich nie lubią, to było tylko dla mnie! :D), herbatę i butelkę szampana, którą postawiła przede mną i powiedziała "to na naszą rocznicę, musimy ją razem obalić! nie wiem kiedy, ale poczekam"... Będzie więc stała ta butelka u nas i czekała na czas, kiedy będziemy mogły celebrować rocznicę naszego poznania się w szampańskich humorach :)

środa, 23 września 2015

Skórzana po raz drugi.

A jednak udało się jeszcze dziś ;)
 
Już w lipcu byliśmy umówieni z moimi rodzicami, że przyjadą do nas w połowie września, aby umożliwić nam świętowanie rocznicy ślubu. Początkowo myśleliśmy, że może sobie pojedziemy gdzieś w jakieś fajne miejsce nieopodal, ale później stwierdziliśmy, że nawet stosunkowo bliska lokalizacja wymagałaby poświęcenia jakiegoś czasu na dojazd i zwyczajnie było nam go szkoda...

Pierwszą połowę dnia spędziliśmy wszyscy razem. Pojechaliśmy też na zakupy, bo miałyśmy z mamą kupony rabatowe do dwóch sklepów odzieżowych i w pojedynkę nie dałybyśmy rady ich wykorzystać, a tak nie było problem, żeby wydać np. 150 zł (dzięki czemu dostałyśmy 50 zł rabatu). A więc my przymierzałyśmy ubrania, a nasi trzej faceci czekali. Muszę Wam powiedzieć, że Wiking bardzo lubi galerie handlowe! Już kilka razy to zauważyliśmy. Wszystko go tam interesuje, rozgląda się z zaciekawieniem, jest bardzo cierpliwy, a najlepszy dowód na to, że jest mu tam dobrze, to ten, że potrafi zasnąć (Wiking nie zasypia jeśli czuje się niekomfortowo). Oczywiście nie oznacza to, że zawsze w czasie wolnym jeździmy do centrum handlowego i przesiadujemy tak godzinami :P Ale jest to dla nas wygodne, bo przecież musimy czasami oboje z Frankiem coś kupić a nie mielibyśmy co zrobić z dzieckiem. Wiem, że wiele takich małych dzieci w tego rodzaju sklepach łatwo "przebodźcować" i potem są bardzo nerwowe, dlatego cieszę się, że Wiking reaguje jednak inaczej. Niemniej jednak staramy się wybierać miejsca (lub czas), gdzie (lub kiedy:)) z reguły nie ma ogromnych tłumów. 

No ale to taka dygresja była tylko...  :) Wróciliśmy później do domu i wreszcie postanowiliśmy z Frankiem, co dalej! Kino! Oboje byliśmy co do tego zgodni, bo nawet nie rozmawialiśmy ze sobą wcześniej na ten temat - każde z nas we własnej głowie snuło plany spędzenia rocznicy. Po prostu kiedy przyszło do zwerbalizowania naszych pomysłów, okazało się, że są podobne :) Zawsze bardzo lubiliśmy chodzić razem do kina, bywaliśmy tam stosunkowo często i teraz nam tego brakuje. Ostatni raz oglądaliśmy film w kinie w listopadzie, być może pamiętacie naszą randkę... Mieliśmy w planie seans w Sylwestra, no ale niestety nasze plany zostały pokrzyżowane (i chyba tu się obejdzie nawet bez linka :P). Pomyśleliśmy więc, że kino w naszym wypadku to naprawdę będzie fajny pomysł na uczczenie rocznicy.
Mieliśmy trochę problem z wyborem filmu, bo na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że nie leci nic ciekawego. Albo jeśli jest ciekawe, to jakoś niepasujące na rocznicę. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Everest i muszę powiedzieć, że to był bardzo dobry wybór, choć film raczej nieromantyczny ;)
Rodzice zostali z Wikingiem, a my pojechaliśmy. Dość szybko poczułam klimat rocznicowy, bo już w samochodzie. Nieobecność Wikinga zdecydowanie temu sprzyjała :) Kiedy wyszliśmy z samochodu Franek od razu mnie objął i pocałował, wiedziałam więc, że i on czuje się już w nastroju do świętowania. W kinie poczuliśmy się jak za starych dobrych czasów :) Film trzymał w napięciu i gatunek może niespecjalnie się kojarzy z romantycznym świętowaniem, ale jednak chyba sam fakt, że poszliśmy na niego we dwójkę do kina spowodował, że było, jak należy. Poza tym oboje byliśmy zadowoleni z wyboru, film nam się podobał i o to przecież też chodziło, bo jaki sens iść na jakieś romansidło (choć wiecie, że generalnie nie mam nic przeciwko nim:)) dla zasady i się później wynudzić lub zastanawiać się, czy ta druga strona jest wystarczająco zadowolona. W tym wypadku nie było tego problemu.

Po kinie jeszcze chwilę pochodziliśmy po sklepach i wróciliśmy do domu. W tym momencie muszę nadmienić, że kiedy już wyszliśmy z sali kinowej, z naszej dwójki to właśnie Franek był tym rodzicem, któremu bardziej się spieszyło do dziecka :) Nie chodziło może nawet o to, że się stęsknił, ale wiedział, że za chwilę pora kąpieli, czuł, ze pora wracać i trochę mnie popędzał. Zdaje się, że zwykle wygląda to na odwrót ;) On się tłumaczył, że po prostu nie chce nadużywać uprzejmości moich rodziców, żeby się nie zniecierpliwili, że tak długo nas nie ma, zwłaszcza, że wieczorem Wiking lubi sobie pomarudzić... Kto wie, może gdyby to teściowie opiekowali się Wikusiowi to też miałabym takie poczucie? :) 
W każdym razie, kiedy weszliśmy do domu zastaliśmy taki oto obrazek - mój tato leżał na podłodze, a Wiking się na niego wspinał. Mama siedziała obok i nadzorowała zabawę. Nasz syn ledwo zaszczycił nas spojrzeniem ;) Uśmiechnął się co prawda, ale zamiast podraczkować do nas (jak się spodziewaliśmy), wrócił do wspinaczki. W ogóle był we wspaniałym humorze. Głośno się śmiał i kiedy szykowaliśmy mu kąpiel, cały czas kręcił się nam pod nogami wielce zadowolony. Po kąpieli mój tata dostał w rękę butelkę i karmił Wikusia, a później poszedł go usypiać. A my z Frankiem szybko się przebraliśmy i wyszliśmy na odświętną kolację :) W windowym lustrze prezentowaliśmy się całkiem, całkiem - makijaż, szpilki, eleganckie spodnie, koszula - no wiecie, te klimaty ;) Zupełnie przypadkowo Franek włożył nawet koszulę pasującą do mojej sukienki :P
Zrezygnowaliśmy z pomysłu, żeby jechać znowu do Warszawy do restauracji, właśnie ze względu na wspomnianą wcześniej oszczędność czasu. Poszliśmy do restauracji, w której organizowaliśmy chrzciny, a która znajduje się kilkaset metrów od naszego domu. Trochę się obawiałam, że może taki wybór będzie za mało wyszukany i nastrój nie będzie odpowiednio podniosły, ale okazało się, że wszystko było tak, jak należy. W dodatku trafiliśmy na wieczór z muzyką na żywo, więc wytworzył się specyficzny klimat.
Naprawdę było bardzo przyjemnie. Mieliśmy czas na niespieszną rozmowę, delektowanie się zamówionymi daniami i wspólną chwilą. Później wróciliśmy spacerkiem do domu, trzymaliśmy się za ręce i czuliśmy się naładowani pozytywną energią :)

Nie mam złudzeń, że takie świętowanie sprawiło, że odtąd już będzie między nami tylko cudownie :) Nie wiem, na jak długo wystarczy nam energii w tych naszych akumulatorach, ale jednak jestem naprawdę pozytywnie nastrojona, bo obawiałam się, jakie będą te nasze obchody... Okazało się, że było tak, jak należy! Mam nadzieję, że jednak w codziennym kieracie uda nam się zachować pamięć o tym wyjątkowym dniu, ale przede wszystkim myślę sobie, że skoro nie zapomnieliśmy jeszcze, jak to jest być razem ze sobą w taki sposób, to chyba będą z nas ludzie ;)

Znowu bez konkretów.

Czy muszę znowu powtarzać, że jak jest u nas Dorota, to zawsze wszystko wygląda inaczej? :) Pewnie nie muszę, bo piszę o tym konsekwentnie od ponad dwóch lat, czyli odkąd się tu przeprowadziliśmy i Dorota nas odwiedza. A więc ostatnie dni oczywiście były inne w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Rutyna ta sama, ale w towarzystwie od razu wszystko było po prostu weselsze :)
Teraz muszę jeszcze jutrzejszy dzień będzie zwykłą codziennością, ale w piątek Franek ma wolne i będę miała wychodne, muszę więc sobie coś wymyślić na ten dzień :) Nie chce mi się już po sklepach łazić, bo ostatnio załatwiłam wszystko, co musiałam. Szkoda, że idzie jesień i że robi się chłodniej (choć podobno ma jeszcze być bardzo ciepło), bo już sobie tak nie posiedzę w parku na ławeczce z książką... Ale coś na pewno sobie wykombinuję!
W sobotę przyjadą do nas mój wujek z dziadziem. Cieszę się, bo w weekend niestety Franek bardzo długo pracuje - aż do 16, więc cały dzień praktycznie siedziałabym sama z Wikingiem, a tak będziemy mieli towarzystwo. Z kolei w następny znowu weekend przyjeżdżają teściowie. Rozpoczął się nam więc ostatnio maraton odwiedzinowy :) Co zresztą znajduje odzwierciedlenie na moim blogu, bo mi się robią zaległości :P Nie ma notek codziennie, a pomysły na nie są, więc teraz muszę nadrabiać. 
Dzisiaj mi się to raczej nie uda, bo niedługo jedziemy z Wikusiem do Warszawy na nasze zajęcia. A napisać muszę o tych zajęciach właśnie, a głównie o zmianie Wikinga i towarzystwie, które tam mamy. O dwóch rocznicach. O trwających dniach idealnych (oby się nie skończyły, zanim zdążę napisać :P) i jeszcze o wielu innych rzeczach. To jest okropne, z jednej strony "czyszczę" archiwum publikując i aktualizując zaległe notki, z drugiej ciągle nowe pomysły mam w głowie. Powiem Wam, że dawno już nie miałam tak płodnego blogowego okresu :) Wróciłam chyba mentalnie do pierwszych trzech lat blogowania. Korzystam, bo pewnie kiedyś to się skończy.
Dziś Wiking bardzo ładnie spał w nocy, zasnął przed 20 zanim mu doczytałam bajkę na dobranoc i nie przebudził się mniej więcej do północy, a wtedy też tylko na moment i z łóżeczka wzięłam go na jedzenie dopiero koło 4tej. Potem spał jeszcze dwie godziny, czyli jak zawsze obudził się o szóstej. Nie chciał już spać i podczas gdy ja jeszcze trochę dosypiałam, on bawił się taką lampką, która rzuca kolorowe cienie na ścianę (gwiazdki, księżyce itp). Ale szybko zapragnął drzemki i już od ósmej śpi, więc teraz siedzę jak na szpilkach, bo na pewno lada moment się obudzi. Dorota przed chwilą pojechała, więc siadałam tylko na chwilę, żeby coś napisać, ale że nie lubię pisać na raty, to nie chciałam brać się za poważniejszy lub bardziej złożony temat ;)


poniedziałek, 21 września 2015

Tak na szybko.

Dzięki Dziewczyny za porcję bardzo miłych słów. Trochę wsparcia, podobnych doświadczeń i pocieszenia - tego mi było na pewno trzeba ;) Nie wiem, jak będzie dalej i może wkrótce znowu się będę Wam żalić, bo nie wiem jak długo potrwa nasze wracanie do dawnej formy, ale na razie jest dobrze, więc nie będę marudzić :)

Weekend bardzo nam się udał! Było dokładnie tak, jak oczekiwałam. To znaczy, że spędziliśmy trochę czasu z moimi rodzicami, ale przede wszystkim udało nam się świętowanie tylko we dwoje. Mieliśmy trochę czasu dla siebie, mogliśmy wyskoczyć tu i tam.. O szczegółach jeszcze napiszę, bo teraz tak tylko na chwilę wpadłam. 

Rodzice pojechali wczoraj o 17 i pewnie dopadłby mnie syndrom przedszkolaka, gdyby nie to, że już godzinę później zawitała do nas Dorota :) Super! Zostanie u nas do środy i bardzo mnie to cieszy. My też mamy swoją rocznicę do świętowania, ale o tym też będzie innym razem. Teraz uciekam, bo Wikuś na razie śpi, a Dorota sama się obsługuje i najpierw pozmywała nam naczynia (tylko czekać aż odezwą się głosy, ze zapraszam gości, żeby mi sprzątali w domu :P spoko, nie pozwoliłam jej, ale i tak to zrobiła) a teraz robi sobie kawę, więc korzystam, ale nie chcę nadużywać cierpliwości naszego gościa :D

piątek, 18 września 2015

Skórzana, choć w nienajlepszym wydaniu.

Zastanawiam się, jak ugryźć tę notkę, aby precyzyjnie wyrazić swoje uczucia a także rzetelnie przedstawić sytuację. I dochodzę do wniosku, że chyba i tak się nie da. Ale chociaż spróbuję napisać tak, żeby nie podlukrować z jednej strony, a z drugiej (i to chyba ważniejsze), aby nie wyolbrzymić problemu i nie przesadzić z dramatyzmem sytuacji...

Trzy lata po ślubie... Wydawałoby się, że ta rocznica będzie dla nas wyjątkowo szczęśliwa. Nasza rodzina się powiększyła, pojawił się owoc naszego małżeństwa a my oprócz roli małżonków dostaliśmy jeszcze rolę rodziców. I oczywiście nie umniejszam tego szczęścia, jakim jest dla nas Wiking. Ale jeśli chodzi o nas dwoje i o naszą relację, to niestety mam wrażenie, że trochę się pogubiliśmy.

Nie jest tak, że cały czas jest źle, oczywiście, że tak ogólnie rzecz biorąc jest w porządku i mamy też wiele bardzo przyjemnych, szczęśliwych chwil. Ale rzecz w tym, że nie ma już takiej sielanki, jaka nam towarzyszyła przez ostatnie cztery, pięć lat. Chwilami mam wrażenie, jakbyśmy się cofnęli do tego trudnego dla nas roku 2009 (tym bardziej, że właśnie skończyłam przenosić ten rok do archiwum, więc wspomnienia w miarę świeże), kiedy to nasz związek był bardzo emocjonalny i próbowaliśmy się uporać z kryzysem, co zresztą nam się przecież udało. Rzecz jasna teraz jest inaczej, bo jesteśmy małżeństwem i nawet kryzys ma inne oblicze, jakieś takie mniej wyraziste i trudno nawet stwierdzić, czy on naprawdę istnieje (bo zdania są podzielone :)). 
Oczywiście, że jest mi przykro z tego powodu. Chciałabym, abyśmy byli małżeństwem idealnym, wiecznie szczęśliwym, bez trudnych momentów. Ale coś szwankuje i nie bardzo potrafię znaleźć przyczynę. Być może chodzi o to, że jesteśmy już zwyczajnie zmęczeni tym, że ciągle wiele rzeczy nie układa nam się tak, abyśmy mogli wreszcie poczuć bezpieczną stabilizację. Może męczy nas ciągła świadomość tego, że wisi nad nami widmo podejmowania kolejnych bardzo ważnych życiowych decyzji, które wcale nie są jednoznaczne. Wreszcie - może po prostu trochę pogubiliśmy się w tej nowej życiowej sytuacji, jaką było pojawienie się dziecka, które siłą rzeczy zburzyło wcześniejszą harmonię. 
Tak, jak ostatnio pisałam, dziecko nie było w naszym wypadku czymś tak bardzo upragnionym, czego brakowało nam do szczęścia. Było ono nowym elementem naszej codzienności, którą musieliśmy trochę przemeblować dla niego. Być może właśnie byłoby łatwiej, gdyby Wiking stał się dla nas, dla mnie (bo właściwie powinnam przecież pisać za siebie) centrum świata. Kocham go, to oczywiste, ale nie jest to taka miłość, która przesłoniła mi całą resztę. Dla mnie zawsze bardzo ważne było małżeństwo jako związek dwojga. Istotne były dla mnie te magiczne momenty, których można doświadczyć tylko we dwoje. Pewnie, że teraz we trójkę doświadczamy innego rodzaju szczęśliwych chwil, ale to jednak nie jest to samo i akurat mnie doskwiera to, że nie może być tak jak dawniej. Bo nie może, nie oszukujmy się. I wiedziałam o tym od samego początku, chociaż liczyłam na to, że jednak nie będę tego aż tak przeżywać :)
Trudna codzienność jednak zrobiła swoje. Jesteśmy zmęczeni oboje. Tyle, że ja zawsze sobie ze zmęczeniem radziłam lepiej niż Franek. On teraz jest po pracy zmęczony tak samo jak był rok temu. Tylko, że rok temu miał więcej czasu i możliwości na regenerację. Teraz zawsze w domu jest coś do zrobienia. A kiedy już może się położyć i odpocząć, to ja się czepiam. 
Tak, przyznaję się otwarcie do tego, że się czepiam, ale zrozumcie też mnie - jestem cały dzień sama w domu z Wikingiem. Czekam z utęsknieniem na powrót męża z pracy, wcale nie po to, żeby zajął się Wikingiem i żebym miała święty spokój, tylko po to, żebyśmy spędzili razem czas, porozmawiali... A tymczasem on musi się położyć (po tym, jak zrobi obiad na przykład albo coś posprząta, bo taki się u nas dokonał podział obowiązków). Oczywiście umożliwiam mu to i na przykład zabieram Wikinga na spacer. Nie jest tak, że nie rozumiem jego potrzeby odpoczynku, ale po prostu dla mnie to trochę za długo no i właśnie mam tę potrzebę, abyśmy spędzili popołudnie razem.
Uwielbiam momenty, kiedy jesteśmy we trójkę w jednym pokoju, Franek nawet sobie może leżeć i drzemać, ale jest już zupełnie inaczej niż kiedy idzie spać do sypialni (a jednak, żeby odpocząć porządnie to woli się tam przespać). Albo kiedy coś robimy - może to być nawet sprzątanie :) Już ostatnio Wam pisałam, że Wiking bardzo lubi, kiedy się krzątamy po domu a on może chodzić za nami i się przyglądać.
W pewnym momencie bardzo zaczyna mi brakować swego rodzaju duchowej bliskości. Zawsze tak było, zawsze nadchodził taki moment, kiedy czułam, że coś jest nie do końca tak, jakbym chciała. Ale wtedy zazwyczaj wystarczał jeden wspólny weekend albo nawet dzień - spędzony na relaksie we własnym sosie, na beztroskim wypadzie do miasta i już baterie naszego związku się ładowały i wracała sielanka. Teraz po prostu nie ma takiej możliwości. Na co dzień wspólne mamy tylko wieczory - bardzo krótkie, bo chodzimy wcześniej spać ze względu na to, że wcześnie wstajemy. Są to zwykle jakieś dwie godziny. I choć często coś wtedy razem oglądamy albo - jak ostatnio - gramy, oczywistym jest, że czasami każde z nas chce je spożytkować na jakiejś swojej przyjemności. Dlatego nie mam pretensji, kiedy np. Franek chce sobie wieczorem pograć na komputerze, bo wiem, że czasami nie ma na to czasu przez kilka dni z rzędu a dla niego to taka sama przyjemność jak dla mnie czytanie albo blogowanie. Ja zresztą też czasami czekam na wieczór, bo chcę zrobić coś dla siebie, na co czekałam przez cały dzień.

Kiedy Franek ma wolny dzień, zazwyczaj od razu robi się między nami lepiej. Właśnie dlatego, że spędzamy ten czas rodzinnie. Wychodzimy na spacery, jeździmy na wycieczki, razem ogarniamy mieszkanie. Mamy czas na rozmowę i wtedy zwykle jest dobrze. Problem w tym, że te nasze baterie chyba się zużyły i mają jakąś krótszą wytrzymałość niż kiedyś, bo ta sielskość nie wystarcza na dłużej. Kiedyś najczęściej sielanka była codziennością, złe chwile momentami. Teraz codzienność jest po prostu codziennością, a momenty już bywają zarówno sielskie jak i złe... 

Problemem jest to, że trudno o tym rozmawiać, ponieważ Franek generalnie nie widzi tego co ja. Pewnie kłania się tutaj znowu różnica w postrzeganiu. Dla niego to wszystko jest chyba dużo mniej skomplikowane i sprowadza się do tego - jestem zmęczony, to zwykle jestem zły, daj więc mi lepiej spokój. Mam wolne, jestem wypoczęty - mam dobry humor, kochanie! Otóż to. Bo ja się przyznałam do tego, że się czepiam, ale Franek bez winy nie jest, bo rzecz w tym, że tak jak pisałam ostatnio, to jaki on ma nastrój bardzo się na mnie odbija. Niestety kiedy Franek jest zmęczony i w złym humorze to często chodzi wściekły i choć czasami nawet tego nie zauważa, odzywa się do mnie nieuprzejmie. Mnie to boli, mówię mu żeby tak się nie odzywał, a on się wkurza jeszcze bardziej, bo mówi, że mi się zdaje i przesadzam. To samo zresztą mówi, kiedy ma dobry dzień i ja (nauczona doświadczeniem wiem, że czasami lepiej z rozmową poczekać na jego lepszy nastrój) skarżę się na to, co było. On zawsze podkreśla, że mi się wydaje i mówi normalnie. Tymczasem ja czuję co innego. I nie wiem, jak to rozwiązać. Czasami zdarza mu się naprawdę przesadzić, ale wtedy zawsze przeprasza, to muszę mu przyznać. Nawet z kwiatkiem. I nawet na kolanach za jakąś głupią odzywkę... Niestety na dłuższą metę nie rozwiązuje to problemu.

Wydaje mi się, że znowu problemem może być to, o czym ostatnimi czasy tak dużo tu piszę. Czyli moje podejście, moje oczekiwania, mój perfekcjonizm i moje wysokie wymagania. Względem siebie, względem dziecka, względem męża, względem codzienności i życia w ogóle. Znowu może być tak, że inna na moim miejscu machnęłaby ręką na zły humor faceta i cieszyłaby się, że tyle robi w domu. Nie chce gadać? Niech nie gada, zajmę się swoimi sprawami, w końcu mu przejdzie... Ja też wiem, że Frankowi przejdzie i też się zajmuję swoimi sprawami, ale jednocześnie jest mi przykro i nie chcę, żeby tak było. Wiem, że pod wieloma względami mam w domu skarb - gotuje, sprząta, pamięta o mnie, zresztą przecież wiecie jak jest, bo często o tym piszę. Kiedy nieraz słyszę o jakimś facecie, mężu/chłopaku koleżanek lub znajomych to ręce załamuję i myślę sobie, że w życiu nie chciałabym mieć takiego chłopa. A jednak one są z nim bardzo szczęśliwe i wcale nie przeszkadza im to, co dla mnie byłoby bardzo uciążliwe. Dlatego próbuję sama sobie uzmysłowić, jak wiele mam. Ale jednocześnie czasami tak bardzo doskwiera mi to, o czym napisałam powyżej...
Wiem doskonale, że mogłoby się nam układać dużo lepiej, gdybym odpuściła. Nie czepiała się tego i tamtego. Odpuściła focha na to, że Franek w wieczór poprzedzający dzień wolny zasnął przed telewizorem a nie w sypialni, nie narzekała na piwo, które sobie tego wieczoru wypije. Gdybym po prostu czasami się zamknęła. Ale to nie w moim stylu po prostu. Mam udawać, że nie denerwuje mnie coś, co mnie denerwuje...? Z drugiej strony wiem też doskonale, że mogłoby się nam układać lepiej, gdyby Franek chodził mniej wkurzony, mniej zmęczony itp... I koło w pewnym sensie się zamyka.

Miało być o naszym małżeństwie, a znowu wyszło sporo o mnie - ostatnio się robię bardzo egocentryczna :D W każdym razie, podsumowując - nie chodzi o to, że jest bardzo źle. Raczej o to, że nie jest tak pięknie jak kiedyś. Że te piękne są tylko momenty, a nie całe dni i tygodnie. Tęsknię za tym i przez to wydaje mi się, że nie jest dobrze. Dochodzi do tego poczucie osamotnienia  i niezaspokojona potrzeba tej duchowej bliskości, o której wspomniałam. Z naszej dwójki to ja mam poczucie, że coś jest nie w porządku, to mnie czegoś brakuje i to ja chcę coś naprawiać. I sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Z jednej strony dobrze, bo może być tak, że obiektywnie rzecz biorąc jesteśmy całkiem fajną parą, która przechodzi przez normalne etapy i która miewa normalne gorsze dni jak każda inna. Z drugiej źle, bo skoro tylko ja widzę problem, który naprawić można jedynie we dwójkę, to jak tego dokonać?

No i taka jest ta nasza trzecia rocznica. Pełna refleksji i przemyśleń. Zadowolenia z jednej, niedosytu z drugiej strony. Wiem, że oboje nadal chcemy ze sobą być i że problemem nie są wzajemne uczucia bądź ich brak. Możliwe, że po prostu rozmijamy się z oczekiwaniami...

Trudno pisać tego rodzaju notki, bo zawsze jest obawa, że zostanie ona źle odebrana. Nie chciałam się tu skarżyć na męża. Nie chciałam go też wybielać. To samo zresztą dotyczy mojej osoby. Nie oczekuję też rad, bo przecież tak naprawdę i tak nie wiecie jak jest, bo żadne słowa nie oddadzą pełni tego, co się dzieje u nas na co dzień, zwłaszcza, że sama wiem, że to wszystko nie jest jednoznaczne. I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz - nie chciałabym, żeby zostało to odczytane tak, że pojawienie się Wikinga wszystko nam zepsuło. Nie, absolutnie. Czas ciąży był pięknym czasem dla naszego małżeństwa, pierwszy miesiąc z Wikusiem również taki był a i kolejne miesiące codziennie przynoszą nam kolejne powody do radości. Jasne, że dziecko wiele zmieniło w naszym życiu, ale na pewno nie jest bezpośrednią przyczyną tego, jak się między nami układa, bo to jest tylko i wyłącznie zależne od naszej dwójki i tego, jak sobie będziemy radzić ze wszystkimi okolicznościami.

Ufff, napisałam :) Jest mi lepiej, bo chciałam się wygadać i - znowu - poukładać sobie wszystko w głowie. Chciałabym bardzo, żebyśmy sobie z tym kryzysem-niekryzysem poradzili, żeby wróciło dawne poczucie spełnienia w małżeńskiej miłości. Żeby wszystko szło w dobrą stronę... Ale nie wiem, jak będzie wyglądała ta notka za rok. Nie jest łatwo pisać o czymś takim, bo nikt, a osoby tak ambitne jak ja w szczególności, nie lubi się przyznawać do jakiejś porażki czy też do tego, że nie jest cudownie. Ale z drugiej strony ciągle liczę na to, że wszystko wróci. Taka jest prawda, którą uświadamiam sobie w tych naprawdę trudnych chwilach.. Że czegokolwiek bym Frankowi nie powiedziała, zawsze ma to jeden cel - chcę, żebyśmy byli dalej szczęśliwi razem, nie osobno.

Tymczasem jutro przyjeżdżają moi rodzice. Na pewno zajmą się przez jakiś czas Wikusiem, podczas gdy my gdzieś razem wyjdziemy, bo od początku taki był bezpośredni cel ich wizyty. Zobaczymy, co nam ten weekend przyniesie.

wtorek, 15 września 2015

Przeżyć to jeszcze raz...

Dzisiaj dopadło mnie właśnie to przemożne uczucie pod tytułem "ja chcę jeszcze raz!" W dodatku jest ono podwójne, bo po pierwsze odczuwam ogromną tęsknotę za piętnastym września sprzed trzech lat, dodatkowo wzmożoną wczorajszym filmikiem wrzuconym do sieci przez już-nie-hiszpańską Karolinę. Filmik ze ślubu, choć nie naszego a kuzynki (znanej również mnie i Frankowi), który odbył się w miniony weekend. Jak go wczoraj oglądałam, to aż mnie ścisnęło w dołku, że oni to dopiero teraz przeżywają, a u nas wspomnienia już blakną za coraz grubszą zasłoną codzienności...

Po drugie - dostałam dzisiaj smsa od Ali, że urodziła nad ranem Helenkę :) Kiedy w lutym mówiła mi o ciąży i o tym, że ma termin na 25 września, miałam jakieś takie niejasne przeczucie, że może to jednak będzie wcześniej. I proszę bardzo :) Jeszcze nie znam żadnych szczegółów, co jest dość zrozumiałe, bo to świeża sprawa, ale nie odpuszczę, bo Ala też konsekwentnie się do mnie dobijała po porodzie, żebym jej opowiedziała co i jak ;) To znaczy było tak, że napisała, żebym zadzwoniła w wolnej chwili, a kiedy w końcu tego nie zrobiłam, zadzwoniła po dwóch tygodniach. Mam w planie zrobić dokładnie to samo :P
No i właśnie tu też mnie ścisnęło w dołku, że ona jeszcze w tej poporodowej euforii, w emocjach, z dzidziusiem, któremu jeszcze zbyt wiele do szczęścia nie potrzeba, bo dopiero zaczyna ogarniać sytuację.. Echh.. :)

***
Nie wiem jeszcze czy i jak będziemy świętować... Dzisiaj Franek też wraca bardzo późno z pracy, będzie dopiero koło piątej. W dodatku będzie prawie 10h za kółkiem, więc nie wiadomo w jakiej wróci kondycji. Ale jutro ma wolne, a to zawsze daje mu pozytywnego kopa. Choć jutro mamy dość napięty grafik, bo rano jedziemy na jeszcze jedną wizytę w Instytucie Matki i Dziecka, a potem jedziemy z Wikusiem na zajęcia. Plan był taki, że moi rodzice przyjeżdżają do nas na weekend właśnie po to, żebyśmy mieli możliwość jakoś sobie poświętować. Ale na razie konkretnych planów jeszcze nie mamy.
Fajnie byłoby, wzorem poprzednich dwóch lat, celebrować naszą rocznicę dłużej niż jeden dzień. Tak od dziś do niedzieli.. Ale mam świadomość, że jednak świętowanie z Wikingiem będzie inne. Oczywiście, że jest on nierozłączną częścią naszego małżeństwa i, choć brzmi to sztampowo, jego owocem :) I jest owocem cudownym, ale nie będę ukrywać, że tęsknię czasami za chwilami tylko we dwoje. Dlatego staram się nie mieć żadnych oczekiwań, choć przyznaję, że jest to trudne :)

O zbliżającej się rocznicy myślałam już przynajmniej od miesiąca w kontekście nas i naszego związku. Uczucia miałam mieszane, tak, jak i nasze dni były mieszanką tych bardzo dobrych, sielankowych, ze zwyczajnymi a także gorszymi. Podzielę się tymi przemyśleniami następnym razem. 
***

Później..
Zaczęło sie nawet dość miło, chociaż świętowanie utrudnia nam Wiking, który zaraził się chyba od Franka katarem... Druga połowa dzisiejszego dnia była bardzo trudna, maluch dużo jęczał i najlepiej czuł się na rękach. Na szczęście zasnął szybko, nie zdążyłam nawet wierszyka do końca doczytać, dlatego wieczór jest cały nasz.
Udało mi się nawet dzisiaj "upiec" ciasto (cudzysłów, bo to było to ciasto ze słoika, które dostałam na urodziny :) trzeba było tylko dodać jajka, masło, zmiksować i upiec, ale wierzcie mi i tak nie było to łatwe z jęczącym Wikingiem, dla którego piekarnik to zakazana zabawka numer jeden, a jak jest gorący to kusi tym bardziej!) i kupić Frankowi w prezencie portfel na tę skórzaną rocznicę :) Franek przyszedł z bukietem róż, pudełkiem czekoladek, pizzą na obiad i "szampanem", czyli oranżadą żurawinową imitującą ten trunek :) Kończę więc teraz i będziemy świętować...

Był taki jeden magiczno-romantyczny moment dzisiejszego dnia. Kiedy pod wieczór, gdy w pokoju panował już lekki zmrok przytuleni we trójkę tańczyliśmy do "Unchained Melody"... To była całkiem miła, choć krótka forma uczczenia tego, że trzy lata temu zawarliśmy związek małżeński.

poniedziałek, 14 września 2015

Dogłębna analiza uczuć :)

Ostatnio Pola słusznie zauważyła, że swoje emocje poddaję gruntownej analizie. Rzeczywiście tak właśnie jest. Przyznam, że nie potrafię się nad swoimi uczuciami nie zastanawiać. Rozmyślam o tym skąd się biorą, jakie jest ich źródło, czy chciałabym je zmienić, czy mogę to zrobić i jak... To zazwyczaj przynosi pozytywne efekty, bo jeśli coś mi doskwiera, jest mi łatwiej sobie z tym poradzić.

I na przykład w ostatnim czasie taka analiza pozwoliła mi stwierdzić, że myliłam się myśląc, że gorsze dni Wikinga negatywnie wpływają na mój nastrój. Oczywiście nie pozostają bez echa, bo to chyba dość naturalne, że jeśli coś nie idzie, jeśli Wikuś jest bardziej marudny niż zwykle to ja się bardziej stresuję lub martwię. Ale tak naprawdę takich sytuacji wcale nie ma wiele. Na co dzień Wiking jest dość prosty w obsłudze i wiele rzeczy dzieje się po prostu podobnie - rano budzi się dość wcześnie i jest trochę niedospany (ale położyć się nie chce), więc co za tym idzie marudny. Muszę więc mu znaleźć jakieś interesujące zajęcie, na czas kiedy ogarniam się porannie. Mniej więcej po dwóch godzinach jest drzemka, potem spacer, deserek, zabawa. Później znowu drzemka, obiadek, zabawa i ewentualny drugi spacer. Wieczorem jest różnie - w zależności od tego, jak bardzo Wiking jest już zmęczony, po 18tej marudzi mniej lub bardziej, ale zawsze trzymamy go do siódmej, kiedy to bardzo się ożywia, bo uwielbia się kąpać. Potem się wścieka, że wyciągamy go z wanny a poza tym nie znosi się ubierać :P A później już tylko jedzenie, czytanka na dobranoc i śpi. Nie mamy stałych godzin tych czynności, ale wszystko dzieje się mniej więcej w stałej kolejności. Czyli niby wszystko jak należy. A jednak czasami jestem z takiego stanu rzeczy zadowolona, innym razem czuję się trochę nieswojo, coś mi dolega wewnętrznie i sama nie wiem co.

Pisałam jakiś czas temu notkę, w której dzieliłam dni na idealne, dobre i tak dalej :) Z notki w zasadzie wynikało, że ten podział najbardziej zależy od tego, jak w danym dniu zachowuje się Wiking. W komentarzach już doprecyzowałam, że to bardziej kwestia moich subiektywnych uczuć. I dzisiaj absolutnie to potwierdzam! Jestem już przekonana o tym, że tak naprawdę to mój nastrój determinuje "łatkę", którą oznaczony zostanie dzień. Po pierwsze chodzi o to, że dla mnie problematyczne może być coś, co dla innej mamy w ogóle problemem nie jest, a po drugie, i to jest chyba ważniejsze, to, jak się czuję, czy jest mi dobrze, źle, czy jestem smutna, czy radosna, determinuje moje postrzeganie tego, co dzieje się wokół mnie. To jest zresztą chyba dość naturalne i wydaje mi się, że każdy tak ma. Kiedy ma się w życiu dobry czas i ogólne poczucie spełnienia i szczęścia, to nawet poważniejsze niepowodzenia tego nie rujnują i nie postrzegamy ich jako katastrofy. Z kolei gdy z jakiegoś powodu jest nam w życiu gorzej i tego szczęścia przez dłuższy czas znaleźć nie możemy, to nawet jakiś drobiazg urasta do rangi ogromnego problemu. 
Oczywiście to nie jest też tak, że codzienność wcale nie ma wpływu na nasz nastrój, bo jakieś zdarzenie może go poprawić albo pogorszyć i tak dalej. Więc chodzi mi po prostu o to, że tak naprawdę nic w tej kwestii nie jest bez znaczenia, ale jednak wszystko ma początek w stanie naszego ducha ;)

W każdym razie, ostatnio właśnie sporo się nad tym zastanawiałam... Doszłam do wniosku, że bywają dni, kiedy Wiking jest spokojny i ma dobry humor, a ja jednego dnia jestem w nastroju doskonałym, innym razem snuję się po domu ze łzami w oczach :) Albo inaczej - Wikuś ewidentnie ma gorszy dzień, jęczy, trudno mu dogodzić, a ja dzielnie stawiam temu czoła, radzę sobie ze wszystkim i w dodatku na koniec dnia jestem w stanie stwierdzić, że był on całkiem dobry. 
Ostatnio rzeczywiście mieliśmy małe kłopoty w postaci kryzysu drzemkowego, o którym Wam wspominałam ;) (i jak sama przyznałam, wiem, że w tej kwestii przesadzam i właśnie widzę problem tam, gdzie inni go nie mają ;)), ale kiedy bardziej się na tym skupiłam stwierdziłam, że choć nie pozostawało zupełnie bez znaczenia, to wcale nie było źródło mojego ewentualnego gorszego nastroju danego dnia. Bo kryzys trwał nawet, kiedy byłam w dobrym nastroju. A z kolei jak już nie było większych problemów ze spaniem i obiektywnie rzecz biorąc wieczorem stwierdzałam, że przez cały dzień Wiking zachowywał się bez zarzutu, nie wiedzieć czemu, ja sama nie czułam się w szczytowej formie psychicznej. 

Nie znoszę takich chwil, kiedy jest mi źle, a ja nie potrafię znaleźć przyczyny tego stanu rzeczy. Od paru lat nie wszystko w życiu układa nam się tak, jak byśmy sobie życzyli i sporo już przeszliśmy, a jeszcze więcej przed nami. Mimo wszystko staram się nie myśleć o problemach, które nad nami wiszą i zazwyczaj nawet mi się to udaje, chociaż czasami przebija się jakiś żal, który cały czas siedzi mi w głębi serca. Żal o to, że miało być inaczej. Albo o to, że mogło się wszystko potoczyć inaczej gdyby nie to albo tamto. Jeszcze parę lat temu nie miałam takich myśli, pewnie dlatego, że jeszcze nigdy nie byłam tak blisko upragnionej stabilizacji jak w ostatnich latach i w ostatniej chwili zostało mi to odebrane. Ale już o tym pisałam parę razy, więc nie chce teraz do tego wracać, bo właśnie okazuje się, że nawet nie w tym rzecz ;)
Bowiem gdy zaczęłam szukać przyczyn mojego dołka stwierdziłam, że przyczyn może być kilka. 

Po pierwsze jest to chyba znudzenie monotonią dnia codziennego, która czasami mnie dopada. Czasami jest mi od rana smutno tylko dlatego, że mimo iż kocham rutynę, to bywa, że szlag mnie trafia na myśl o tym, że zaraz wszystko potoczy się tak, jak każdego innego dnia :) Mam wtedy takie przykre poczucie bezcelowości.

Po drugie, i to jest przyczyna mojego ostatniego kryzysu* - syndrom przedszkolaka! Tak! Olśniło mnie, że to wszystko przez to, że za długo już mnie nie było w Miasteczku. Zawsze przecież tak miałam, że jak tam nie jechałam przez okres dłuższy niż 3 tygodnie, to mnie łapał dołek. Odkąd Wiking się urodził moja tolerancja trochę się wydłużyła, ale i tak wynosi niewiele ponad miesiąc. I gdy pod koniec sierpnia zdałam sobie sprawę z tego, że już minął miesiąc od moich wakacji i że jeszcze przez kolejny miesiąc tam nie pojadę to mi się zrobiło smutno. Dużo wtedy myślę o tym co pisałam tu i tu... Nadal podtrzymuję, sami sobie ten los wybraliśmy i świadomie się na to zdecydowaliśmy, ale nic nie poradzę na to, że smutno mi się robi, kiedy uderza mnie to, że jesteśmy tu sami. Kiedy myślę o tym, że dziecko zupełnie inaczej wychowywało by się w domu pełnym ludzi... Bo nikt mi nie wmówi, że to bez większego znaczenia. Pomijam już oczywisty fakt odciążenia rodziców - bo tu jakaś ciocia przez chwilę ponosi, wujek zabawi, dziadkowie przejmą na dwie godziny... Tego się czasami nawet nie zauważa (na przykład ostatnio było tak, ze przez tydzień moi rodzice już chodzili do pracy, więc i tak byłam przez większość czasu z Wikingiem sama, ale jednak czasami ten czas między 16 a 19 gdy już nie byłam sama bardzo mocno odciążał mnie psychicznie), a jednak ma ogromne znaczenie. Moja mama też przyznała, że jej było łatwiej, bo choć siedziała w domu i ze mną i z moją siostrą, to nie ciążyło jej to szczególnie, bo po południu zawsze schodziła się cała rodzina. No właśnie - bo chodzi jeszcze o to, że takie dziecko ma zupełnie inne możliwości rozwoju. Jest więcej osób wokół niego, które mają większy wpływ (mniej lub bardziej bezpośredni) na jego wychowanie. Dziecko obserwuje więcej wzorców zachowań, słyszy więcej głosów, ten powie jeden wierszyk, tamten zaśpiewa jakąś piosenkę, jeszcze kto inny zagada... Nawet jeśli będzie to w kółko to samo, to będą to cztery albo więcej wersji tego samego a nie tylko dwie, jak w przypadku dwójki rodziców. I potem na przykład roczne dziecko potrafi pokazać Turbinę Peltona...**No, ale cóż, tego już nie zmienimy. Jest jak jest. Ale właśnie czasami dopada mnie smutek, kiedy tego rodzaju refleksje się pogłębiają i kiedy bardzo chciałabym znowu pojechać do Miasteczka... Na szczęście w następny weekend przyjadą do nas moi rodzice, potem Dorota, a później wujek z dziadkiem, więc już się jakoś raźniej robi ;) 

I wreszcie po trzecie -bardziej niż od nastrojów Wikinga, moje samopoczucie zależy od nastrojów Franka :) Kiedy on jest nie w sosie, zachodzi duże prawdopodobieństwo, że przeniesie się to także na mnie. Bardzo tego nie lubię. Ale to chyba dlatego, że kiedy on jest nie w humorze, to zamyka się w sobie i ja wtedy czuję się bardzo osamotniona.

I znowu popłynęłam ;) Domorosły psychoanalityk się ze mnie zrobił, ale póki co poprzestaję na analizie siebie :D

*Mowa o przełomie sierpnia i września, bo wtedy chyba czułam się psychicznie najgorzej. Później się poprawiło, a choć tydzień temu w notce o kacu poweekendowym pisałam, że obawiam się jak to będzie, to życie mnie zaskoczyło i okazało się, że właśnie przez ten czas byłam w wyśmienitym humorze ;) Chooociaż, dzisiaj trochę mamy do czynienia z trójeczką. Franek wrócił bardzo zmęczony z pracy, w dodatku źle się czuje. No i przez to mnie się też trochę pogorszyło popołudniu. Zły czas sobie wybrał. W takich nastrojach raczej trudno będzie świętować...

** Ja właśnie wychowywałam się w domu pełnym ludzi, bo moi rodzice mieszkali z rodzicami i bratem mojej mamy. I to właśnie mój wujek na zmianę z tatą usypiali mnie przeglądając Młodego Technika i nauczyli mnie co to jest Turbina Peltona :D

niedziela, 13 września 2015

Pierwsze dwa miesiące - wspomnienie.



Dzisiaj kolejna garść refleksji i wspomnień na temat mojego macierzyństwa. Jestem świadoma tego, że czasami przynudzam :), ale tyle mam tych przemyśleń zapisanych gdzieś na luźno albo nawet jeszcze nie, że żal mi nic z nimi nie zrobić... A w planie mam wyczyszczenie swoich wersji roboczych do końca tego roku, więc strzeżcie się, mogą się pojawiać tutaj bardzo dziwne wpisy :D

***
 Wiele razy powtarzałam, że w żadnym wypadku nie chciałabym jeszcze raz przechodzić przez pierwsze dwa miesiące życia Wikinga. Tak, dwa pierwsze były najgorsze i najtrudniejsze, bo choć naprawdę poprawiło się dopiero po trzecim, to już w marcu było trochę lepiej. Dzisiaj, z perspektywy minionych ośmiu miesięcy nadal tak myślę, chociaż to stwierdzenie wymaga sprecyzowania. 
Bowiem chodzi o to, że absolutnie nie chciałabym wrócić do tamtych dni – nie chciałabym znowu borykać się ze złym nastrojem, z tym smutkiem i bezsilnością, które odczuwałam. Co pamiętam z tamtego czasu? Towarzyszący mi niemal bez przerwy stres. Stresowałam się, że Wiking płacze, a ja nie potrafię nic na to poradzić. Stresowałam się, że mało śpi, a ja nie mam czasu na wiele rzeczy, na które chciałabym go mieć. Kiedy spał też się stresowałam, bo wiedziałam, że w końcu nadejdzie ten moment, że się obudzi i znowu będzie płakał. Potrafiłam się przez cały dzień stresować tym, co będzie popołudniu, bo zazwyczaj około 16 Wiking się budził i już do wieczora nie zasypiał, a ja nie wiedziałam co z nim robić, bo przecież bawić się jeszcze nie dało.
Poza tym pamiętam poczucie bezradności, kiedy nie potrafiłam Wikinga uspokoić. Albo może inaczej (choć to wiem dopiero dziś, wtedy tego nie widziałam) – poczucie bezradności, kiedy Wiking nie uspokajał się w taki sposób, w jaki ja chciałam, czyt. nie zasypiał, nie leżał spokojnie w łóżeczku itp. 
Do tego jeszcze doszedł smutek – byłam smutna, bo żal było mi… ciąży. Tak, żałowałam, że już nie jestem w ciąży, bo ten okres był dla mnie jednym z najlepszych w całym życiu (pomijając cukrzycę ciążową i negatywne emocje z nią związane, ale przyznaję, że dziś już ich  nie pamiętam). Było mi smutno, że już wyszłam ze szpitala, w którym poświęcano mi tyle uwagi, że z dnia na dzień nowa sytuacja powszednieje Frankowi, który coraz mniej koło mnie skakał (dobra, wiem, że to nie brzmi najlepiej, ale to było takie cudowne być przez chwilę zagłaskiwaną na śmierć :)) Było mi smutno, że nie mogę prowadzić takiego życia, jakie prowadziłam – z moim ukochanym grafikiem, w którym zapisane miałam od której do której uczę się słówek hiszpańskich, a kiedy robię porządek w szufladzie! Jak mi się wspaniale funkcjonowało w ten sposób. Nie! Plany i grafiki nigdy nie były moim wrogiem i nie ograniczały mojej wolności, wręcz przeciwnie, miałam poczucie, że moja wolność została ograniczona właśnie teraz, kiedy swojego grafiku nie mogę mieć.  A przede wszystkim byłam smutna – bo tak! To właśnie było najgorsze – ryczałam po południu i nie bardzo wiedziałam dlaczego. Klasyczny baby blues...?
Jeszcze jedno pamiętam – poczucie bezcelowości. Bywało, że wstawałam rano i  uderzała mnie myśl – jakie to wszystko jest bez sensu! Nic się nie dzieje, nie mam do czego dążyć, jedynym moim celem jest zaspakajanie potrzeb mojego dziecka. To straszne...!

Od razu wyjaśnię – ja nie byłam zaskoczona tym, że tak to wszystko wyglądało. Spodziewałam się tego! Ba! Ja wiedziałam, że tak będzie! Byłam jednak zaskoczona tym, że w taki sposób to na mnie wpłynęło. Macierzyństwo mnie nie rozczarowało, bo nie miałam wobec niego żadnych wzniosłych oczekiwań. Liczyłam się z tym, że będę musiała porzucić swój dotychczasowy styl życia i zrezygnować wielu rzeczy, ale byłam zdziwiona, że przychodzi mi to jednak z takim trudem. Bo choćbym nie wiem jak bardzo świadoma była tego, że dzieci to nie roboty, że nie da się ich zaprogramować, że nie ma do nich instrukcji obsługi i choćbym nie wiem jak skrupulatnie przygotowywała się do tego, że będę musiała przemeblować swoje życie – nie byłam w stanie wyobrazić sobie rzeczywistości. Nie uważam, że się myliłam, nie sądzę też, że rzeczywistość mnie przerosła, ale na pewno zaskoczyła. I wiecie, ze nie wstydzę się do tego przyznać ani, że nie uważam, że jestem złą matką. Bo od samego początku robiłam wszystko, aby Wikingowi było dobrze.

Ale to wszystko, co napisałam, nie oznacza, że te pierwsze dwa miesiące to było nieustanne pasmo niepowodzeń i udręki :) Owszem, miałam przytępioną zdolność odczuwania radości, skoro ciągle siedziałam w kąciku smutku i nie umiałam z niego wyleźć, ale wiele rzeczy wspominam z sentymentem. Na przykład bardzo długie karmienia… Nawet godzinne. Naprawdę to lubiłam i bardzo mi tego dzisiaj brakuje. A ile książek wtedy przeczytałam! :) Albo ten zaburzony rytm dnia i nocy – spanie przy zapalonym świetle, czytanie przez godzinę książki o 2 nad ranem, bo wzięłam sobie za punkt honoru, że Wikuś zaśnie w łóżeczku… Spanie we trójkę w łóżku, leniwe pobudki grubo po ósmej. Wiking kwękający na bujaczku. Albo przysypiający po jedzeniu ułożony wzdłuż moich kolan, z tym grymasem błogości przypominającym uśmiech na ustach… 
Wiele z tych rzeczy innym kojarzy się źle, a ja jestem jakaś dziwna, bo mnie akurat to nie przeszkadzało :) Pomimo tego wszystkiego, o czym napisałam powyżej, pomimo dużo płaczącego dziecka, pomimo żalu za tym, co minęło, od samego początku całym sercem kochałam swoje dziecko. Podkreślam, że nie byłam w nim zakochana, ale je kochałam (mam nadzieję, że łapiecie różnicę). Uwielbiałam trzymać mojego malutkiego chłopczyka w ramionach, spontanicznie całowałam go i przytulałam. Często mu się przyglądałam. Nie płakałam ze wzruszenia, ale rozczulały mnie (i rozczulają nadal) jego rączki i stópki a także bezzębne dziąsełka oraz karczek (i tu może jestem dziwadłem, bo jeszcze nie słyszałam, żeby kogoś to rozczulało, ale naprawdę mam słabość do karku Wikinga :P). Cieszyłam się, że jest z nami, zaakceptowałam go w pełni i bezwarunkowo i ani razu nie pomyślałam sobie „co ja najlepszego zrobiłam”. 
 
Oczywiście czasami z rozrzewnieniem myślę o tym maleńkim Wikusiu, który mieścił się w całości na moich udach :) Oglądam pierwsze zdjęcia i myślę sobie „ojej jaki malutki!”, oglądam filmiki z tamtego okresu i dziwię się jego słodkim niezgrabnym ruchom i kwileniu, które wydobywa się z jego ust. Tak, przyznaję, że czasami chciałabym jeszcze raz wziąć tę małą kruszynkę na ręce i przytulić. Chciałabym jeszcze raz doświadczyć niektórych emocji. Ale to nie zmienia faktu, że zdecydowanie wolę mojego dzisiejszego Wiktosia, którego znam już lepiej, który jest taki ciekawski, który reaguje śmiechem na mój widok.  Choć widok tamtego maluszka sprzed pół roku mnie rozczula, to mam trochę wrażenie, jakby to było jakieś inne dziecko. Takie nie moje :) Bo ten dzisiejszy Wiking zdecydowanie jest mój!
Jasne, dziś też mam gorsze momenty. Mamy też kryzysy (na przykład wózkowy albo ostatni drzemkowy, który najwidoczniej już za nami... ale kto wie, bo ilekroć o czymś tu napiszę to się odmienia :P), ale to wszystko ma zupełnie inny wymiar niż kiedyś. Inaczej to przeżywam i nawet jeśli z jakiegoś powodu mam zły nastrój, to zupełnie inaczej to wszystko wygląda niż na początku.


Chociaż nie byłam zakochana bez pamięci w swoim dziecku (ale może z czasem trochę się w nim zakochałam, ale raczej z pamięcią :P), chociaż nie potrafię zdobyć się na całkowite poświęcenie i nie zrezygnuję z wielu rzeczy dla dziecka (na przykład z czasu dla siebie), choć nie twierdzę, że macierzyństwo to najlepsze co mi się w życiu przytrafiło (nie mówię, że nie jest fajne, ale po prostu w życiu przytrafiło mi się wiele równie fajnych rzeczy), to nigdy ani przez sekundę nie pożałowałam, że mam Wikusia i on sam jest dla mnie ogromnie ważny.
Nie chciałabym wracać do pierwszych dwóch miesięcy macierzyństwa, ale paradoksalnie, dziś wiem, że mając szansę przeżyć to jeszcze raz, wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. Dopiero dzisiaj uświadamiam sobie pewne błędy, które popełniłam i dopiero dzisiaj przyszły pewne refleksje. O tym jednak napiszę przy następnej okazji, żeby już nie przedłużać zanadto :)