*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Po weselu

I poszłam w końcu na to wesele, które było dla mnie tak problematyczne... Długo myślałam sobie, że już nie mogę się doczekać aż będzie "po", ale w ostatnich dniach te myśli zeszły na dalszy plan, bo akurat impreza, na którą nie miałam większej ochoty iść, była moim najmniejszym problemem.
A co ciekawe, zważywszy na okoliczności, nie dość, że nie było źle, to jeszcze było całkiem fajnie (tylko nie piszcie, że zawsze tak jest, bo wcale nie zawsze :P). Przede wszystkim jednak dlatego, że dzięki temu, że Franek czwartek miał wolny, w sobotę szedł do pracy udało mu się załatwić w piątek zamianę i pracował rano, a popołudniu pojechał razem ze mną i na ślub i na wesele :) Nie musiałam się więc martwić o dojazd ani o to, że zabraknie mi na wszystko czasu (zwłaszcza, ze fryzjerka wyrobiła się szybciej, niż zakładała).
Ślub był cywilny i trwał jakieś 10 minut. Przynajmniej miałam okazję zobaczyć, jak taki cywilny wygląda. Wesele też było trochę inne, niż wszystkie inne na jakich byłam w ciągu ostatnich dziewięciu lat (a było ich dwanaście, nie licząc naszego). O głębszych odczuciach ogólnych oraz ich przyczynach napiszę może przy innej okazji, natomiast jeśli chodzi o same wrażenia, to może nie wszystko mi się podobało, ale ogólnie uważam, że wesele było udane. 
Pierwszy raz na przykład spotkaliśmy się z tym (mimo, że o tym słyszałam, ale jeszcze nie miałam do czynienia), że na obiad podano wszystkim to samo danie w dodatku już rozłożone na talerzu. Na wszystkich weselach, na jakich byłam, zawsze było tak, że goście mieli do wyboru kilka rodzajów mięs i dodatków (surówek, a także np. ziemniaki, frytki, kluski itp.) - i odpowiadało mi to dużo bardziej. Tym razem na obiad były kopytka ze schabem w sosie grzybowymi z buraczkami. Danie było całkiem smaczne, ale mnie na przykład nie odpowiadały proporcje - dostałam trzy duże kawałki mięsa i trochę kopytek. Gdybym sama sobie nakładała na talerz, zdecydowanie wystarczył by mi jeden kawałek schabu, ale kopytek nałożyłabym sobie dużo więcej. Franuś ze mną na szczęście pohandlował i mimo, że też bardzo lubi kopytka, oddał mi trochę swoich za półtora kawałka mięsa.
Kiedy rozmawiałam z kolegą na temat tego, jaką będzie miał zupę, usłyszałam, ze rosół i flaki. Ale absolutnie nie przyszło mi do głowy, że to będą zupy do wyboru! Myślałam, że rosół będzie na obiad, a flaczki na przykład przed północą :) Poza tym zdziwiło mnie, ze nie było po obiedzie typowego deseru (że na przykład na stół wjechały ciasta i lody), tylko ciasta i owoce cały czas stały na stole obok (choć nie twierdzę, ze to było złe rozwiązanie)
Generalnie jednak, oboje z Frankiem stwierdziliśmy, że jedzenie było takie sobie...To znaczy, jak na wesele... Przystawki, które były cały czas na stole niespecjalnie przypadły nam do gustu, ciasta były nieco zbyt ciężkie, mój ukochany rosołek jednak bez smaku, a strogonow raczej smakował jak zupa gulaszowa (i jako ta zupa był całkiem do rzeczy) Na koniec stwierdziłam, że najbardziej smakował mi chleb ze smalcem z wiejskiego stołu! No i w sumie te kopytka :) Frankowi kopytka, tatar oraz kawałek płonącej szynki podanej przed północą z kaszą gryczaną i sosem (spróbowałam i potwierdzam, że smaczne, zresztą jako osoba, która jest bardzo wybredna jeśli chodzi o mięsa muszę obiektywnie stwierdzić, że mięsa ogólnie były całkiem niezłe - przede wszystkim bardzo delikatne, a to dla mnie zawsze najważniejsze - wystarczyłaby jedna żyłka i już bym nie przełknęła). Tak więc jak widzicie, nie było tak źle - ot po prostu w porównaniu do innych wesel na których byliśmy to wypadło pod tym względem najgorzej (dotychczas najgorzej było na weselu Mietków w Poznaniu, bo jedzenia było mało - nawet Mietek tak stwierdził i opowiadał później, że nauczony doświadczeniem, na naszym weselu z obawy przed tym, że później będzie głodny, na obiad nałożył sobie taką porcję, że później nie mógł zmieścić reszty; bo z kolei nasze wesele było jednym z najbardziej obfitych jeśli chodzi o ilość jedzenia - sami byliśmy tym zaskoczeni)
Za to oprawa muzyczna była bardzo fajna. Uważam, że panowie z zespołu naprawdę ładnie śpiewali i chyba tylko piosenka "Cudownych rodziców mam" brzmiała w ich wykonaniu gorzej niż oryginał. Franek był zaskoczony, że śpiewam razem z nimi ".. będzie, będzie zabawa, będzie się działo i znowu nocy będzie mało...", bo przecież ja nie znoszę tej piosenki. I owszem, nie znoszę - ale jak się okazuje tylko w oryginale, bo zespół wykonał ją tak dobrze, że mi się spodobała :) Poza tym wodzirej był świetny. Podobało mi się też, jak w pewnym momencie panowie zamienili keyboardy na akordeony i wyszli na salę, aby razem z gośćmi pośpiewać przy stole piosenki biesiadne. Dotychczas tylko raz się z tym spotkałam i to tylko dlatego, że goście sami zaczęli śpiewać. Szkoda, że u nas na to nie było czasu :P
Oczepiny trwały długo (a bardzo lubię tę część wesela) i były bardzo sprawnie i ze smakiem zorganizowane. Mimo, że nie znałam praktycznie nikogo, przyjemnie mi się obserwowało wszystkie zabawy.
Poza tym klimat całego wesela był fajny i stąd właśnie mój wniosek, że było ono udane. Bo przecież liczy się to, jak czują się i jak zachowują się goście, a miałam wrażenie, że wszystkim humory dopisują. Tak więc nawet fakt, że jedzenie nie do końca nam przypasowało nie oznacza, że cała impreza była do bani, a to, co napisałam powyżej, jest tylko zwykłą opinią a nie narzekaniem i krytyką. Uważam, że nie wszystko musi się każdemu spodobać, ale nie oznacza to, że trzeba siedzieć cały czas ze skwaszoną miną i od razu negować całą resztę :)

Nie doczekałam się niestety tortu, bo kiedy tylko oczepiny się skończyły, pobiegliśmy do Pary Młodej się pożegnać. Było już po pierwszej, a Franek następnego dnia szedł do pracy, więc musiał się wyspać (zwłaszcza, że prawie od 24 godzin był na nogach).
To było pierwsze takie wesele, na którym nikogo oprócz jednej pary nie znaliśmy, ale w ogóle nie przeszkadzało nam to w tym, żeby się dobrze bawić. Wręcz przeciwnie - dużo tańczyliśmy, bo nie zależało nam na tym, żeby pogadać z dawno niewidzianym towarzystwem. Miałam bardzo silne poczucie tego, że jesteśmy tam razem i to było bardzo przyjemne wrażenie. Tańczyliśmy tylko ze sobą, rozmawialiśmy tylko ze sobą i z moją koleżanką i jej chłopakiem (to ci sami, z którymi od czasu do czasu się spotykaliśmy) i czasami z Panem Młodym, który parę razy na chwilę do nas podszedł. Ale nie czułam żadnego niedosytu właśnie dlatego, że miałam tę świadomość, że jestem tam z Frankiem, a przez to, że byliśmy tam jednak obcy, potrafiłam się od tego wszystkiego odciąć i miałam wrażenie chwilami, jakby to była nasza prywatna impreza, tylko z resztą nieszkodliwych ludzi dookoła :P Poza tym to było jedyne wesele, na którym nie wypiłam ani kropelki alkoholu (zaczynam się do tego przyzwyczajać :)) oraz na którym tak dużo zjadłam (no bo przecież nie twierdzę, że to jedzenie było niesmaczne, tylko po prostu nieco poniżej moich oczekiwań :), a jakoś tak miałam więcej czasu, żeby świadomie sięgać po to i owo do przegryzienia niż na innych weselach).
Myślę, że ten wieczór będę wspominać bardzo miło i ostatecznie cieszę się, że trafiliśmy na to wesele, chociaż oczywiście zupełnie inne wrażenia miałabym, gdyby nie to, że Franek był ze mną od samego początku.

Jeśli chodzi o inne kwestie, to byłam bardzo zadowolona z mojej fryzury i nawet Franek powiedział, ze tylko na naszym ślubie miałam ładniejszą :P Chociaż wydaje mi się, że już to kiedyś słyszałam, więc albo naprawdę każda moja fryzura jest lepsza od poprzedniej, albo Franek ma słabą pamięć :P Ale grunt, że ja się dobrze czułam z tym, co miałam na głowie:


A, no i przy okazji macie okazję zobaczyć moją sukienkę, o którą pytałyście :) Tak właśnie wyglądała. Podoba mi się, bo nie jest typowo weselna i spokojnie będę mogła ją ubierać na inne okazje.
Jest na mnie odrobinę za szeroka w biodrach, ale jedyny rozmiar jaki był to 38, a że wyglądałam w miarę dobrze (i Frankowi się bardzo podobała), stwierdziłam, że ją wezmę, bo przecież na pewno przez te trzy tygodnie się nieco poszerzę.
No, ale się nie poszerzyłam, więc tak naprawdę sukienka mogłaby być odrobinę bardziej dopasowana, ale właściwie nie widać tego tak bardzo, a czasami warto mieć w szafie coś trochę większego niż codzienny rozmiar :)
Kiedy patrzę na te zdjęcia, to w sumie wcale się nie dziwię, że ludzie nie przepuszczają mnie w kasie pierwszeństwa (na szczęście tego nie oczekuję, choć czasami by się przydało :P) pomimo tego, że to już prawie półmetek, bo końcówka dziewiętnastego tygodnia. Ogólnie się cieszę, że nie muszę na razie jeszcze wymieniać garderoby, ale czasami czuję się dziwnie, gdy ktoś dowiedziawszy się, że jestem w ciąży z uśmiechem zerka ukradkiem na mój brzuch, a później gdy dowiaduje się, że to piąty miesiąc patrzy na niego już całkiem otwarcie z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. 
No przecież po co miałabym ściemniać? :)


A do tych butów miałam jeszcze idealnie dobraną kolorystycznie torebkę (Franek :P) i beżowe bolerko.

środa, 20 sierpnia 2014

Nie tylko pieniądze są ważne...

...chociaż jestem zdania, że tak można mówić pod warunkiem, że jest się w jakiś sposób zabezpieczonym finansowo.
Wiem, że sytuacja może nie jest najgorsza. I właśnie nie chodzi o pieniądze - przynajmniej na razie, bo wiem, że jestem w miarę zabezpieczona. Dostanę odprawę, bonus od firmy i ekwiwalent za niewykorzystany urlop. Łącznie to będzie naprawdę bardzo duża suma, odpowiadająca mniej więcej mojemu wynagrodzeniu za osiem miesięcy (a przy przeprowadzce dostałam podwyżkę 100%). Poza tym jeśli wszystko pójdzie dobrze otrzymamy pieniądze za urodzenie dziecka z polis na życie, które mamy i to będzie kilka tysięcy.
Poza tym dzwoniłam dzisiaj do ZUSu - dowiedziałam się, że niezależnie od tego, czy jestem na zwolnieniu lekarskim przysługuje mi zasiłek w wysokości zasiłku macierzyńskiego, a później mogę ubiegać się o urlop macierzyński. Pytałam kilka razy i facet na infolinii zapewniał mnie, że jeśli przedstawię wymagane dokumenty (m.in świadectwo pracy, w którym będzie napisane, że firma została zlikwidowana), to nie muszę przedstawiać żadnego zwolnienia lekarskiego. Poza tym, jesli dobrze wszystko zrozumiałam, to będą świadczenia w wysokości 100%, czyli chyba będę otrzymywać przez ten czas normalne wynagrodzenie. To samo usłyszałam od mojej szefowej, ale ona jeszcze się będzie dokładnie o to dowiadywać u naszego prawnika a potem nawet w razie potrzeby da mi na niego namiary, żebym dopytała. A zamierzam wszystko dokładnie zbadać, bo wiadomo, że z tym całym ZUSem różnie bywa...

Więc nie chodzi o pieniądze. Nie boimy się tego, bo Franek też zarabia i chociaż z jego pensji nigdy nie dalibyśmy rady tu wyżyć, to mamy oszczędności i właśnie to wszystko, o czym wspomniałam. Moi rodzice też zadeklarowali, że jeśli zajdzie taka potrzeba, to będą mogli nam opłacać mieszkanie lub opiekunkę do dziecka. Ale na razie z tej pomocy na pewno korzystać nie będziemy musieli. 
Cieszę się, że przynajmniej takie zmartwienie nam odchodzi, bo przecież pieniądze są bardzo ważne.

Ale chodzi po prostu o to, że zostałam bez pracy :( I będę musiała się z tym mierzyć przez kolejne kilkanaście miesięcy. Jestem przerażona tym, że wypadnę z rynku pracy i nie będę miała do czego wracać, boję się, jak pracodawcy będą patrzyć na moją przerwę :( Pomijam już nawet to, że tak dobrej pracy to nie znajdę nigdzie, ale ja po prostu mam autentyczne obawy, czy w ogóle będę w stanie coś znaleźć.
A przede wszystkim nie wyobrażam sobie siedzenia w domu aż do rozwiązania :( Wiem, że niewiele osób mnie zrozumie - zwłaszcza w dobie przechodzenia na zwolnienie lekarskie tylko dlatego, że jest się w ciąży. Ja nie miałam najmniejszego zamiaru iść na L4, chciałam pracować do samego końca - chyba, że z moim zdrowiem wydarzyłoby się faktycznie coś niedobrego. Nie chcę tu nikogo urazić i nie wnikam w niczyje decyzje, ale ja po prostu nie rozumiem, dlaczego tak wiele kobiet decyduje się na zwolnienie, jeśli nie ma ku temu wskazań medycznych. Dla mnie siedzenie przez cały dzień w domu jest czymś niewyobrażalnym. A teraz będę musiała się właśnie z czymś takim zmierzyć i naprawdę sama myśl o tym mnie całkowicie przygnębia :( Zawsze byłam zabiegana i zawsze potrafiłam świetnie zagospodarować cały swój dzień.Bardzo lubiłam swoją pracę i tak naprawdę kombinowałam, jak pogodzić narodziny z dziecka z tym, żeby nie wypaść z obiegu całkowicie i cieszyłam się, że w razie czego mogę pracować z domu.
Boję się, że bez pracy wpadnę w jakąś depresję :(

Poza tym jestem załamana tym, że znowu nam się nie udało! Znowu wydawało się, że upragniona stabilizacja jest w zasięgu ręki, pragnęliśmy tego, żeby w końcu móc żyć choć trochę spokojniej z "normalnymi" problemami, a nie wiecznym niepokojem o to, jak będzie wyglądało nasze życie za miesiąc. A tymczasem można powiedzieć, że znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Znowu nie wiemy co dalej z naszym życiem i nie możemy podjąć wielu decyzji.
Chodzi o brak poczucia bezpieczeństwa, który ciągle mi doskwiera.
Jest mi przykro ze względu na Franka. On jest ze mną całym sobą w tej sytuacji, ale jest mi przykro, że przeze mnie ma tyle zmartwień. Czuję się trochę jakbym go zawiodła. W ogóle jakbym zawiodła wszystkich.
Jest mi z tym wszystkim bardzo, bardzo źle. Tak bardzo, że nawet trudno mi to opisać. Pewnie wiele osób mnie nie zrozumie, ale pamiętajcie o tym, że cudze problemy zawsze wydają się mniejsze. A dla mnie brak pracy jest w tym momencie czymś, co mnie po prostu przerasta. Zwłaszcza, że od dłuższego już czasu ciągle borykamy się z jakimiś niepowodzeniami i przykrymi informacjami - o połowie z nich przecież nawet tu nie wspominałam...

wtorek, 19 sierpnia 2014

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Na prostą...

Mniej więcej od dwóch miesięcy cieszyłam się spokojem i względną beztroską. Ale wygląda na to, że to by było na tyle.
Sierpień właściwie od początku dał nam się we znaki, ciągle coś się działo - nie do końca pozytywnego. Aż w końcu stres znowu zaczął zaglądać nam w oczy. Przypomina mi się zeszłoroczny sierpień - niby się cieszyliśmy, że Franek przyjeżdża na stałe do Podwarszawia, ale tak naprawdę cały czas musieliśmy się mierzyć z nową złą wiadomością. To był początek naprawdę kiepskiego okresu - wrzesień był spokojniejszy, ale później to już był cały czas spadek w dół. Oby tym razem było inaczej, przecież nic dwa razy się nie zdarza...
W każdym razie mniej więcej od tygodnia moja forma psychiczna nie jest najlepsza. Martwię się po prostu, bo wszystko może się zdarzyć, a ja boję się złej wiadomości. Chciałabym, żeby wreszcie skończył się ten niepewny czas - ale żeby skończył się w sposób pozytywny. Wiele wskazuje na to, że najbliższe dwa tygodnie przyniosą jakieś rozstrzygnięcie, a ja nie wiem, czy te "znaki" są pozytywne, czy negatywne. Wiecie jak to jest, kiedy człowiek widzi, że ewidentnie coś się dzieje, ale nie wie co, więc nie wie też, czy interpretować to na plus, czy na minus. A wystarczyłaby jedna dobra wiadomość, żebyśmy mieli co świętować i z czego się cieszyć.
Minione trzy dni przyniosły mi trochę spokoju. To był bardzo udany weekend, podczas którego mieliśmy fajnych gości. Świetnie się bawiłam z kuzynem Franka, jego żoną i dziećmi, ale to temat na osobną notkę. Grunt, że naprawdę udało mi się zapomnieć o zmartwieniach. Ale za to dzisiaj wpadłam w dołek i o dziwo, mam syndrom przedszkolaka - okazuje się, że nie tylko rozstania z moją rodziną i Dorotą tak na mnie działają. 

A tak w ogóle, to właśnie mija rok, odkąd znowu jesteśmy z Frankiem razem :) Czyli odkąd skończyło się nasze weekendowe małżeństwo. Dokładnie rok temu 15 sierpnia, Franek po raz ostatni był w pracy w Zielonej Firmie a następnego dnia popołudniu przyjechał ze swoimi rzeczami do Podwarszawia. Spędziliśmy razem bardzo przyjemny weekend (byliśmy nad jeziorem, więc było duuużo cieplej, niż w tym roku) a jednocześnie trochę się stresowaliśmy poniedziałkiem, który miał być pierwszym dniem w nowej pracy... Jak to się dalej potoczyło to już wiecie. Ale pamiętam, że choć powinnam była wtedy czuć się naprawdę szczęśliwa, to coś moją radość psuło - taki wewnętrzny niepokój, przeczucie, że coś jest nie tak. Bardzo staram się tamtego czasu nie porównywać z tym, więc odganiam teraz te myśli. W końcu pod wieloma względami jednak jest teraz lepiej... Mam nadzieję, że historia nie zatoczyła koła i że to tylko pozory, a tak naprawdę wreszcie wyjdziemy z tej pętli na prostą. Bardzo bym tego chciała.
Jakby nie było jednak tamten czas przyniósł nam jedną bardzo pozytywną zmianę - od tamtej pory jesteśmy ciągle razem. Hmm, właściwie chyba nie rozstaliśmy się na ani jeden dzień. Tak to się chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło, żebyśmy przez okrągły rok byli non stop ze sobą :P - oczywiście czasami się mijamy z godzinami pracy, ale zawsze się widzimy w którejś porze dnia. Prawdę mówiąc nawet już nie pamiętam za bardzo, jak to było, kiedy żyliśmy ja tu, a on tam... To znaczy, pamiętam, że nie było mi z tym tak źle, jak się tego obawiałam i potrafiłam się w tej sytuacji doskonale odnaleźć, ale trudno mi teraz uwierzyć, że to się działo naprawdę :) A teraz mi łyso, bo Franek zaczął popołudniówki - ciekawe, że mniej doskwierała mi samotność, kiedy był w Poznaniu, niż teraz, gdy wiem, że za jakieś trzy godziny będzie już się kładł obok mnie :)

wtorek, 12 sierpnia 2014

Groźba

Dzień jak co dzień. Budzę się rano o 6, włączam radio i słucham wiadomości. Leżę jeszcze przez chwilę. Franek, który ma dzisiaj wolne też się przebudza, zamieniamy ze sobą kilka słów. W końcu mówię, że wstaję, bo muszę barszcz na obiad przed pracą ugotować. Franek na to:
F: Ooo, barszczyk, mniam, ale mam ochotę. Już się nie mogę doczekać, aż zjem pyszny barszczyk.
M: A jak mi nie wyjdzie i nie będzie pyszny?
F: To dostaniesz... buzi w tyłek!

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

W końcu ruch to zdrowie...


Być może pamiętacie, że za czasów poznańskich, biegałam regularnie na aerobik. Bywało, że miałam gorszy tydzień i się nie wyrabiałam, ale też były tygodnie, w których ćwiczyłam codziennie. Średnio wychodziło cztery razy tygodniowo.
Kiedy się przeprowadziłam do Podwarszawia, bardzo mi brakowało ćwiczeń, ale początkowo nie miałam do tego głowy. Dopiero po miesiącu zaczęłam się rozglądać za jakimś klubem fitness. I owszem znalazłam, ale oferta nie wydawała mi się szczególnie atrakcyjna. W Poznaniu miałam karnet typu "open" a więc chodziłam na zajęcia kiedy chciałam, nie musiałam się deklarować na konkretną godzinę, a zajęć do wyboru było naprawdę dużo. Karnet był co prawda drogi, ale przy mojej częstotliwości godzina ćwiczeń kosztowała mnie jakieś 10 zł. Tutaj zazwyczaj karnety kosztują od 80 zł na miesiąc przy czym trzeba zadeklarować na które jedne zajęcia w tygodniu chce się uczęszczać. W ogóle mi to nie odpowiadało. W dodatku przy poprzednim miejscu zamieszkania miałabym naprawdę daleko.
Postanowiłam więc ćwiczyć w domu sama. Wydawało mi się, że być może będzie mi się trudno zmobilizować, ale nic podobnego - ćwiczyłam zazwyczaj przed pracą i dawało mi to kopa na cały dzień. Nie spodziewałam się nawet, że w sieci jest tak dużo różnych filmików z ćwiczeniami, z których można korzystać - w zasadzie nigdy się nie nudziłam i zawsze znalazłam coś na partię mięśni, którą akurat chciałam ćwiczyć.
Po pewnym czasie moi bliscy zorientowali się, że domowe ćwiczenia są moim nowym hobby i często byłam obdarowywana książkami albo płytami z zestawami ćwiczeń lub różnymi akcesoriami typu hantelki albo mata. Ćwiczyłam tak sobie od czerwca ubiegłego roku, a potem przyszedł czas na przeprowadzkę. Lokalizacja naszego obecnego mieszkania umożliwiałaby mi już stosunkowo łatwe dotarcie przynajmniej do dwóch klubów fitness, ale przyznam, że wcale mnie już to nie kusiło. Wolałam pozostać przy swoich ćwiczeniach w domu. Bywały tygodnie, że codziennie wyciskałam z siebie siódme poty i świetnie się z tym czułam :)
Miałam też przerwy, choć nigdy nie były one jakieś długotrwałe. Jedna z nich wypadła w maju. Podczas długiego weekendu jeszcze ćwiczyłam w Miasteczku razem z moją siostrą i dałyśmy sobie niezły wycisk, a potem jakbym straciła powera :) Nie mogłam się pozbierać - a później się dowiedziałam, że jestem w ciąży. Myślę więc, że mój organizm sam postanowił trochę mnie w tych ćwiczeniach wyhamować, bo ćwiczyłam naprawdę intensywnie, z dużą ilością podskoków, a to mogłoby mi zaszkodzić. 
Jednak wkrótce do ćwiczeń powróciłam- teraz już świadomie dobierałam ćwiczenia takie, które nie mogły mi zaszkodzić. Żadnego cardio i treningu aerobowego, tylko jakiś pilates, stretching i wzmacnianie poszczególnych partii mięśniowych. Znowu z pomocą przyszedł mi internet - i całe mnóstwo filmików z ćwiczeniami dla ciężarnych.

Po skończonym ósmym tygodniu miałam jednak pierwsze badanie USG i choć niby wszystko było w porządku, lekarz dopatrzył się czegoś, co spowodowało, że kazał mi przez następny miesiąc bardzo uważać i ograniczyć do minimum wysiłek fizyczny. Żadnych ćwiczeń :( Cóż, nie było wyjścia, musiałam się dostosować, bo choć ryzyko było niewielkie, to jednak wolałam w tym wypadku dmuchać na zimne. Dmuchałam więc i miesiąc później dostałam od lekarza pozwolenie na ćwiczenia - choć bez szaleństw :P Powstrzymałam się więc od podskoku z radości, ale już następnego dnia przystąpiłam do sporządzania planu treningowego :) Regularne ćwiczenia zdecydowanie dodają mi skrzydeł i cieszę się, że nie muszę z tego rezygnować, bo ten miesiąc naprawdę dał mi się we znaki!

sobota, 9 sierpnia 2014

Urlopowe dylematy

Nie znoszę takiej pogody, jaka była u mnie wczoraj! Co z tego, że było raptem kilka stopni powyżej 20, skoro wilgotność powietrza taka, że do pracy dotarłam tak zgrzana, jak nigdy, przy pełnym słońcu i 30 stopniach :/ I jeszcze wredny, klejący deszcz. No niestety, pogoda już się robi sierpniowa - czyli popsuta :) Przyszło ochłodzenie i zdecydowanie je odczuwam. Bynajmniej nie jako ulgę - przy 20-24 stopniach jest mi już po prostu chłodno (zimno na szczęście jeszcze nie :)), kiedy ubrana jestem tylko w krótki rękawek i wtedy czuję, że teraz już będzie tylko gorzej :) Zdania nie zmienię chyba nigdy - jest lato, to ma być gorąco, upały nigdy mi nie doskwierają, lubię je po prostu i znowu powtórzę, że w tym moim nieznoszeniu zimna, jestem bardzo konsekwentna. Oczywiście, że czasami, kiedy temperatura przekracza trzydzieści stopni czuję, że jest mi gorąco, ale nie jest to dla mnie problemem i nie utrudnia mi funkcjonowania, w przeciwieństwie do zimna, które powoduje, że wszystkiego mi się odechciewa i od razu mam gorszy humor.

Już jakiś czas temu pisałam, że potrzebuję urlopu. Teraz ta moja potrzeba stała się jeszcze bardziej przemożna. Jestem osobą, która musi pracować i która bardzo to lubi, ale na pewno nie jestem typowym pracoholikiem, który nie potrafi odpoczywać. Nie dość, że potrafię, to jeszcze w pewnych momentach bardzo takiego odpoczynku potrzebuję - i teraz właśnie ten moment nadszedł. Nie jest najlepszy, bo akurat mam sporo pracy i jestem zajęta przez bite osiem godzin, ale to nie dlatego, że się tyle dzieje, czuję, że muszę odpocząć, a raczej dlatego, że już minął rok od mojego ostatniego dłuższego urlopu. Sprawa była trochę skomplikowana, zwłaszcza, ze Asystent trochę nakręcił z terminem swojego urlopu i zrezygnował z terminu, o którym mówił już o kilku miesięcy (a na który bym się nastawiała, gdyby nie to), ale ostatecznie wygląda na to, że wezmę urlop w połowie września. Też muszę się trochę nagimnastykować, bo mam wtedy umówione USG, więc nie wszystko pójdzie gładko - a bardzo tego nie lubię, bo już teraz cały czas rozmyślam jak to wszystko zorganizować. Pojadę do Miasteczka. Franek i tak musi pracować. W międzyczasie jeszcze mamy rocznicę ślubu, którą chcielibyśmy jakoś uczcić i ze względu na jego pracę możliwe, że nie będziemy mogli tego zrobić tak, jakbyśmy chcieli :( Ale wtedy może przeniesiemy świętowanie na październik. Zobaczymy, bo na razie niczego nie mogę przewidzieć.

A propos października, okazało się, że jednak będziemy mieli wspólny urlop w tym roku. Franek chciał cały urlop zostawić sobie na przyszły rok, żeby wykorzystać go głównie w styczniu, kiedy to będzie najbardziej potrzebny. Niestety, w Nie-Zielonej Firmie zasady dotyczące urlopów są tak samo głupie jak w Zielonej Firmie i nie może tego zrobić. Kierownik kazał mu wziąć dwa tygodnie w październiku. Na szczęście Frankowi udało się wyprosić rozłożenie tych dni na tydzień w październiku i tydzień w okresie świątecznym w grudniu (przynajmniej odchodzi nam zmartwienie, co będzie w święta, bo przecież chyba bym nie przeżyła świąt tutaj, a Franka samego też bym  nie mogła zostawić). Wobec tego ja sobie mój zaległy urlop rozłożyłam na wrzesień i październik właśnie. Z jednej strony się cieszę na tę wspólną jesień, a z drugiej martwi mnie to, że nie można było zostawić tych wolnych dni na nowy rok. Ale pewnie na razie nie powinnam się tym martwić.

Cóż, grunt, że jakby nie było, mogę powoli zaczynać odliczanie do odpoczynku. Myślę, że to moje pragnienie jest tym silniejsze, że naprawdę długo już nie wyjeżdżaliśmy ani do Miasteczka, ani do Poznania, tylko przyjmowaliśmy gości u nas. Teraz znowu czekamy na kolejnych. Bardzo nas to cieszy, ale ja zdecydowanie po tak długim czasie odczuwam dużą tęsknotę. Zwłaszcza w takie dni jak dzisiaj, kiedy Franek pracuje. Ale odbiję sobie to we wrześniu właśnie - już nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam sama w Miasteczku, zwłaszcza na tyle dni - chyba za czasów studenckich. Całe łóżko dla mnie :P

wtorek, 5 sierpnia 2014

Sierpień

Zawsze powtarzam, że mój ulubiony czas w roku to ten od maja do końca października. Ale stwierdzam, że chyba w ciągu tego półrocza jest jeden miesiąc, który lubię najmniej - a jest nim właśnie sierpień. Właściwie to nie wiem, dlaczego. Chyba jakoś źle mi się kojarzy. Rzecz w tym, że od piątku jest mi jakoś gorzej, czuję jakiś psychiczny dyskomfort bez konkretnej przyczyny. I tak sobie skojarzyłam, że to chyba właśnie przez sierpień, bo właściwie zawsze w tym miesiącu mój nastrój trochę się pogarsza bez powodu. 
Mimo, że już nie chodzę od dawna do szkoły, to może pozostało gdzieś tam we mnie to skojarzenie, że sierpień to już bliżej niż dalej początku nowego roku szkolnego (mimo, że sama szkoła nie wzbudzała we mnie jakiegoś lęku)? Poza tym nie potrafię wyzbyć się poczucia, że sierpień to jest już schyłek lata. Tak, wiem, że to dopiero połowa, ale ja to właśnie odczuwam w ten sposób - że coś dobiega końca. Co roku piszę to samo, bo każdego roku tak samo dostrzegam te krótsze dni i chłodniejsze wieczory (choć ostatnio zdecydowanie nie można narzekać :)). To nawet trochę dziwne, bo generalnie, to ja wcale nie uważam, że te najdłuższe dni są tak całkiem najlepsze :) Ponieważ chodzę wcześnie spać, denerwuje mnie, gdy o 22 niebo na horyzoncie jest jeszcze szare, a jeszcze bardziej mnie wkurza, gdy wschód słońca budzi mnie przed czwartą - no, chyba, że jestem na urlopie, wtedy wszystko mniej mnie denerwuje :P W każdym razie ta długość dnia, jaka jest teraz teoretycznie odpowiada mi najbardziej, a w praktyce mi się nie podoba - głównie dlatego, że jest sierpniowa :)
W gruncie rzeczy nie wiem, o co chodzi z tym miesiącem, ale wzbudza we mnie jakiś rodzaj niepokoju. Z sierpniem jest u mnie podobnie jak z kwietniem... Opuszcza mnie wtedy dobry nastrój i nawet jeśli dookoła nie dzieje się nic złego, to nie potrafię pozbyć się tych negatywnych fluidów, które odbieram :)

Odliczam czas najpierw do długiego weekendu - bo bardzo możliwe, że odwiedzi nas wtedy kuzyn Franka z rodziną. Jesteśmy już wstępnie umówieni, ale czekam jeszcze na ostateczne potwierdzenie. Później do tego wesela - bo choć może teraz, jak już mam wszystko w miarę pod kontrolą (poza tym, że cały czas niepokoję się, jak się ze wszystkim wyrobię) nie jestem już tak niechętna, to jednak chyba wolę mieć tę imprezę już za sobą :) No po prostu pomimo całej mojej sympatii do mojego kolegi z pracy, z którym widzę się codziennie przez 6-7 godzin, nie czuję się z nim, a tym bardziej z jego narzeczoną szczególnie związana. W międzyczasie moi rodzice mają urlop i być może jeszcze do nas zawitają. Ale to jeszcze nic pewnego, bo muszą sobie najpierw ułożyć plan wakacji :)
Życie toczy nam się powoli i w miarę spokojnie. Są większe i mniejsze problemy, z którymi staramy się radzić sobie na bieżąco, są też większe i mniejsze radości, z których czerpiemy siłę. Jest więc zwyczajnie, ale mimo wszystko jakoś tak... sierpniowo:) I coś mi w tym nie pasuje. Ale to dopiero początek, mam nadzieję, że oswoję się z tym miesiącem :)

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Oczyszczenie

No i po weekendzie! Ostatecznie nie wyjechaliśmy nigdzie - w sensie nie wyjechaliśmy na dwa dni, bo tak w ogóle to wyjechaliśmy... - ale od początku :)

W piątek okazało się, że jednak będę musiała iść na wesele kolegi z pracy, które będzie za trzy tygodnie. Trochę mnie to zmartwiło - bo na początku nawet miałam ochotę iść, ale potem przemyślałam sprawę i zobaczyłam tylko same przeszkody. Zaczynając od tej, że będę musiała rano być w pracy (wesele jest w piątek - ech, jak ja nie lubię piątkowych wesel!), a wiadomo, że chciałabym się jeszcze jakoś przygotować - uczesać, przebrać, pomalować... Franek nie będzie mógł iść ze mną, bo pracuje popołudniu i w związku z tym nie będę miała samochodu - zresztą nie wyobrażam sobie jechać samochodem przez całą Warszawę, zwłaszcza, że nie jestem do końca pewna, gdzie to jest, nie wspominając już o tym, że kompletnie nie znałabym drogi. Ma to swoją dobrą stronę, bo Franek przyjedzie po mnie po pracy - dzięki czemu nie będę musiała się męczyć do siódmej (tak, wesela trwające do białego rana mnie zwyczajnie męczą - optymalne dla mnie to te zaczynające się wcześniej i kończące około godziny 3-4), no i zostanie jeszcze na chwilę. Ale będę musiała jechać komunikacją miejską i będę miała bardzo mało czasu na wszystko, co mnie mocno stresuje.
Inna sprawa, która mnie zmartwiła, to moja kreacja. Przymierzyłam sukienki, które miałam w domu i jeszcze się w nie spokojnie mieszczę "w brzuchu", ale niestety przez to, że nieco powiększył mi się biust, sukienki nie leżą tak ładnie, jak powinny. A za trzy tygodnie to już w ogóle może być z tym kiepsko :)

I tak siedziałam w piątkowe popołudnie i rozmyślałam, jak ja to wszystko zorganizuję - na zakupy nie będzie kiedy jechać, bo kolejne weekendy zajęte, a w tygodniu trudno o czas. Wiem, że jeszcze dużo czasu, ale ja się zawsze przejmuję takimi organizacyjnymi sprawami z dużym wyprzedzeniem.

W sobotę wstaliśmy wcześnie zupełnie niezdecydowani co do tego, co robić... Ruszyliśmy na zakupy, bo lodówka świeciła pustkami. Przed 9 byliśmy już po wszystkim, ale entuzjazm na daleki wyjazd opadł, bo nie byliśmy spakowani, nie wiedzieliśmy dokąd jechać, a poza tym było już jednak stosunkowo późno. W dodatku wisialy nad nami różne sprawy do załatwienia... Postanowiliśmy więc jednak pojechać do Warszawy i mieć z głowy przynajmniej część z nich.
Na pierwszy ogień poszła moja sukienka :) Weszliśmy do pierwszego sklepu, Franek od razu przeszukał wieszak (mnie przerażał ogrom różnych fasonów) i wybrał trzy, które podobały się i jemu i mnie. Przymierzyłam - wszystkie pasowały i wszystkie dobrze rokowały, jeśli chodzi o moje stopniowe powiększanie się :) Ostatecznie zdecydowałam się na jedną, która nam obojgu podobała się najbardziej. Jakiś czas później znalazłam jeszcze jedną. Tym sposobem problem ubrania mam już z głowy :) W dodatku są to sukienki nie tylko na tę jedną okazję. Zakupiłam też od razu kopertówkę, która będzie pasowała mi do butów i żakietu (też wypatrzył mi ją Franek! ja w ogóle nie zwróciłam uwagi na stoisko z torebkami, mimo, że wcześniej powiedziałam, że mam same czarne i duże torebki i nie będę miala z jaką pójść - tak właśnie robię zakupy :P). Zakupiliśmy też już prezent dla pary młodej i załatwiliśmy kilka innych spraw. Ze wszystkim wyrobiliśmy się dość szybko i o 13 byliśmy już z powrotem w domu.
Humor mi się trochę poprawił i przestałam się tak stresować :) Nie martwiłam się nawet tak bardzo tym, że nie wyjechaliśmy, bo załatwiliśmy tyle rzeczy, że zdecydowanie mi to osłodziło ten fakt :) 

Resztę dnia spędziliśmy już na relaksie - pojechaliśmy do miasta i spacerując, szukaliśmy jakiegoś fajnego miejsca na zjedzenie obiadu. Wreszcie znaleźliśmy coś na jednej z bocznych uliczek odchodzących od Marszałkowskiej. Zjedliśmy i popiliśmy drinkami (ja bezalkoholowym oczywiście :)), posiedzieliśmy tam ponad godzinę, a później poszliśmy do kina. Kiedy wyszliśmy, było już ciemno a temperatura była bardzo przyjemna - szkoda było od razu wracać do domu, zjedliśmy więc jeszcze lody i trochę pospacerowaliśmy. Ale około godziny 22 oczy zaczęły mi się już same zamykać, więc wróciliśmy :)
W niedzielę po mszy spakowaliśmy szybko kocyk i parę ręczników, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy nad Jezioro Zegrzyńskie. Po godzinie byliśmy na miejscu. Tak, jak się tego spodziewaliśmy ludzi było całe mnóstwo! Ale przypuszczam, że to standard w taką pogodę nad każdym zbiornikiem wodnym :) Musieliśmy trochę pokrążyć zanim znaleźliśmy miejsce w cieniu, ale się udało. Posiedzieliśmy trochę, pomoczyliśmy się. Potem przenieśliśmy się jeszcze na piasek i przez godzinkę posiedzieliśmy na słońcu. Wróciliśmy wczesnym wieczorem, żeby jeszcze na spokojnie się wykąpać i otrzepać się z wrażeń minionego dnia :)

Okazało się więc, że mimo wszystko sobota i niedziela były bardzo udane. Nawet się cieszyliśmy, że nie wyjeżdżaliśmy dalej (zwłaszcza, gdy usłyszeliśmy o ośmiokilometrowym korku na autostradzie A1, którą to z pewnością byśmy jechali), bo ostatecznie na miejscu też udało nam się wypocząć a przy okazji pozałatwiać kilka spraw. No i nie wydaliśmy pieniędzy na nocleg i na dodatkowe tankowanie - przez co trochę mniej bolały wydatki związane z weselem.
Poza tym porozmawialiśmy wreszcie. I wreszcie Franek uczciwie się przyznał, że nie był ostatnio najmiliszy (swoją drogą zbulwersował się na nasze sugestie z ostatniej notki, że jest w ciąży :P, nawet chciał napisać komentarz, że my kobiety w ogóle nie rozumiemy mężczyzn:D) Obiecał poprawę. Na razie jest poprawiony :) Zobaczymy, jak będzie dalej. Ale cieszę się, że mieliśmy wreszcie możliwość spędzenia czasu tylko we dwójkę i oczyściliśmy atmosferę. I głowy też - przynajmniej z niektórych spraw.