*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 24 lutego 2015

Kryzys

Przechodzę jakiś bardzo poważny kryzys :( Jeśli to możliwe, żeby baby blues dopadał prawie dwa miesiące po porodzie, to zdecydowanie mnie dopadł. Pewnie nie bez znaczenia jest to, co ostatnio pisałam o Franku. Niestety, niewiele się poprawiło. Może już tak na mnie nie warczy, ale do sielanki daleko.
Na pewno dobija go też to, że nie jestem w najlepszej formie psychicznej. Chciałabym z nim porozmawiać, chciałabym usłyszeć od niego coś, co podniesie mnie na duchu, chciałabym się po prostu mu wyżalić. A tymczasem on nie chce ze mną rozmawiać, tłumaczy, że jest zmęczony, że nie ma do tego głowy. To powoduje, że jest mi jeszcze bardziej smutno i to z kolei jego wkurza jeszcze bardziej. Już przez coś takiego przechodziłam z nim, zawsze było mi wtedy ciężko, ale wiedziałam, że prędzej, czy później to minie. Teraz jest dużo trudniej, bo jest przecież jeszcze ten mały człowieczek. Można powiedzieć, że sprawca tego całego zamieszania.

Od jakiegoś już czasu noszę się z zamiarem napisania notki o tym, jak minął nam pierwszy miesiąc razem i pierwszy miesiąc w domu. Ale nie jest to łatwe, bo miałam na głowie kilka innych zaległych spraw i nie mogłam się do tej notki przyłożyć, a teraz chyba nie jestem w nastroju do tego, mimo że niedługo Malutki będzie miał już dwa miesiące.
Muszę poczekać na lepsze dni, bo na razie pewnie ta notka byłaby wypaczona przez moje negatywne emocje. Negatywne nie w sensie złości, tylko tego przeogromnego smutku, który mnie wręcz osacza od paru dni. Nie pamiętam, żebym się tak kiedykolwiek czuła, a dzisiaj już pobiłam wszelkie rekordy, bo łzy leją się ze mnie strumieniami od momentu, kiedy tylko otworzyłam oczy. Nie umiem sobie ze sobą poradzić. Mam też wrażenie, że nie umiem poradzić sobie z Wikingiem. Kiedy on płacze, ja płaczę również, tuląc go z całej siły do siebie i całując go w główkę i buzię. Ale co gorsza, kiedy nie płacze, to ja nadal ryczę. Patrzę na niego, kiedy dokazuje sobie przez chwilę na bujaczku albo kiedy śpi i też płaczę - wcale nie ze wzruszenia, tylko ze smutku właśnie. I żalu, że on jest taki malutki, taki słodki, bezbronny i nieporadny i trafiła mu się taka słaba matka.

Nigdy nie liczyłam na to, że macierzyństwo to bułka z masłem. Przecież długo trwało zanim się w pewnym sensie (bo nie całą sobą) na to zdecydowałam, ale wiedziałam, że nie jestem stworzona do tego, żeby być matką niemowlaka. Miałam jednak nadzieję, że jakoś sobie poradzę. Przez całe dziewięć miesięcy nastawiałam się na to, że będę musiała wiele rzeczy w swoim życiu pozmieniać. Starałam się ze wszystkim "wyrobić", żeby się przygotować na czas, kiedy Tasiemiec się już urodzi. Nastawiałam się na zmiany również psychicznie. I te zmiany oczywiście są - ogromne. Trzeba było nieco przemeblować swoje życie. Ale okazało się, że akurat to wcale nie jest takie straszne. Najgorsze jest dla mnie poczucie, że coś robię nie tak i stres, który codziennie mi towarzyszy. Budzę się rano i już stresuję się tym, jak będzie wyglądał ten dzień. Nie musi nawet wcale wyglądać źle, ale sam fakt, że nie wiem, jaki będzie i że nie mam nad tym praktycznie żadnej kontroli mnie przeraża. A najbardziej stresuję się popołudniu, kiedy wiem, że lada moment Wiking się obudzi i rozpłacze. To właśnie płacz jest źródłem mojego stresu. Tak, ja wiem, dzieci płaczą. Ale chyba jest mi się z tym trudno pogodzić. Poza tym nasz Wikuś chyba płacze wyjątkowo dużo. Może być najedzony, przewinięty i wyspany - ale i tak płacze. I wtedy jestem bezradna. Próbuję się nim zajmować (a nie jest to łatwe z takim maleństwem! naprawdę nie umiem zabawiać niemowlaków, choć bardzo się staram!) - mówię do niego, robię mu masaż, zabawiam grzechotką, puszczam pozytywkę, przytulam, noszę, klepię po pleckach... Jeśli te trzy wcześniejsze warunki są spełnione to zazwyczaj te rzeczy pomagają - ale tylko na chwilę, bo dziecko nam się bardzo szybko niecierpliwi (bywa, że dosłownie po dwóch minutach), a jak się niecierpliwi, to od razu w płacz. Czasami też wcale nie jestem pewna, czy te warunki aby na pewno są spełnione - a przynajmniej pierwszy i trzeci... 
Nie oddałabym tej naszej małej mordki nikomu i nie zamieniłabym Wikusia na nikogo innego, bo naprawdę pokochałam go w sposób najbardziej naturalny w świecie i uwielbiam go. Nie uważam się też za złą matkę, bo chcę dla niego jak najlepiej i próbuję robić wszystko, żeby było mu dobrze. Poświęcam mu swoją uwagę i daję całe pokłady ciepłych uczuć, sama siebie zadziwiając czasami ich wylewnością. Więc nie, nie jestem złą matką. Ale chyba trochę słabą, zwłaszcza psychicznie. No i naprawdę nie wiem, gdzie jest ta cała radość z macierzyństwa, bo choć są oczywiście chwile piękne (o których być może napiszę w tej zaległej notce), to na razie ten stres w dużej mierze mi je przesłania.
Myślę, że Franek też sobie słabo radzi psychicznie z tym płaczem Małego i to również może być przyczyna tych jego fochów :( 

***
Zaczęłam pisać tę notkę koło południa, ale później musiałam zająć się dzieckiem, które się obudziło. Kilka godzin później perspektywa trochę mi się zmieniła - być może zawstydziłam się nawet tej chwili słabości, ale postanowiłam, że jednak opublikuję tę notkę, bo przecież to były szczere emocje.
U schyłku dnia mogę obiektywnie powiedzieć, że wcale nie był taki najgorszy. Jasne, że Wiking płakał, ale tragedii nie było. A ja i tak czułam się fatalnie i wylałam morze łez :( Nic na to nie mogłam poradzić. 
Z Frankiem wieczorem jakby lekko się poprawiło, ale jeszcze nie wiem, czy jesteśmy na dobrej drodze. Wszystko zależy od niego. Idę spać w miarę neutralnym nastroju, ale któż wie, w jakim obudzę się jutro...?


piątek, 20 lutego 2015

Raczej smutno

No i ciotka Dorotka pojechała :( Jak zwykle mnie to dołuje! A ciocia radziła sobie z Wikingiem wręcz doskonale. Przyznam, że nawet się tego nie spodziewałam (nie mówiąc już o tym, że wcale nie oczekiwałam od niej tego, że będzie w ogóle chciała się nim zajmować), a tymczasem nie było problemu z tym, żeby go wzięła na ręce, zagadała do niego, uspokoiła... Sama nie ma styczności z takimi małymi dziećmi, więc absolutnie nie zdziwiłoby mnie, gdyby się raczej do Wikusia wolała nie zbliżać, a nie dość, że się zbliżała, to jeszcze wchodziła w bezpośrednią interakcję ;)
Przyznać muszę, że dziecko było w te dni jakoś wyjątkowo spokojne, a już na pewno dużo spokojniejsze, niż w czasie, kiedy była u nas teściowa. Mama Franka chyba jest przekonana, że on cały czas płacze... Kiedy pojechała i Wiking był spokojny, Franek się śmiał, że trzeba go nagrać i wysłać jej filmik, bo na pewno nie uwierzy :) 
Wieczorem, kiedy Wiking był nakarmiony, wykąpany i właśnie zasypiał, mówię do niego:
- No, może jednak nie jesteś aż tak trudny w obsłudze?
- Jak to facet! - podsumowała Dorota :)

Innym razem z kolei ciocia uspokoiła marudzącego Wikusia chodząc z nim trochę po pokoju. Cisza trwała już przez dłuższy czas, ale nagle słyszymy stękanie. Dorota mówi: O, i dziecko się zepsuło!

Pojechała wczoraj rano. Już mi tęskno i smutno. Pociesza mnie to, że jutro przyjeżdżają moi rodzice na weekend, chociaż już się martwię, że od poniedziałku znowu będę sama. W ogóle to jestem dzisiaj w kiepskim nastroju "dzięki" Frankowi. Już właściwie wyzdrowiał. Ale warczy ciągle na mnie i w ogóle jakiś wściekły chodzi. Jest mi przykro, bo nie da się z nim w ogóle rozmawiać. W zasadzie w ogóle nie mogę się do niego odzywać, bo za to obrywam. Smucę się z tego powodu i obrywa mi się jeszcze bardziej - za ten smutek. 
W dodatku odnoszę wrażenie, że przez te dni, kiedy chorował i był prawie całkiem z wiadomych względów odizolowany od nas (w takim sensie, że siedział cały dzień zamknięty w drugim pokoju), a przede wszystkim od dziecka to się... odzwyczaił.Wiadomo, że nie od dziecka, ale wydaje mi się, że ma teraz mniej cierpliwości :( Wcześniej było tak, że kiedy na przykład Wikuś płakał, to Franek uspokajał go do skutku, teraz już po chwili oddaje go mnie (czego zupełnie nie rozumiem, bo przecież potrafił sobie świetnie w takich sytuacjach poradzić, na początku zresztą dużo lepiej ode mnie, bo ja się szybko stresowałam). To tylko kilka dni, a naprawdę mam wrażenie, jakby zmieniły bardzo dużo.
I naprawdę, ta wściekłość w jego oczach! (nie na dziecko, tylko tak, jak napisałam wyżej, cały czas chodzi wściekły, a mnie się obrywa)  Być może pożałuję tej notki, bo piszę ją pod wpływem emocji, ale naprawdę jest mi w takich momentach bardzo źle. Nie wiem co robić i nie wyobrażam sobie, żebym miała to wytrzymać na dłuższą metę. Mam ochotę uciekać. Gdyby nie to, że w przyszłym tygodniu mam wizytę u lekarza, to chyba zabrałabym się z rodzicami do Miasteczka (zabierając dziecko oczywiście) :( 
Jak tak to ma wyglądać, to ja dziękuję bardzo! Nie wiem, co mu się stało, ale takiego męża to ja nie chcę.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Wyczucie czasu

Dzięki dziewczyny! Nie myślałam o tym, że byłam dzielna, a chyba faktycznie trochę byłam :) Od Franka też to usłyszałam, ale Wasze słowa jakoś szczególnie spowodowały, że poczułam coś w rodzaju dumy, że dałam radę :)

***
Jestem wkurzona! Franek jest chory! Oczywiście wiem, że to nie jego wina, ale jestem zła, że nie dość, że muszę ogarniać siebie i dziecko, to jeszcze umierającego faceta. Zwłaszcza, że czasami przydałaby się trochę jego pomoc, a wiadomo, że się teraz izoluje i leży cały czas w drugim pokoju Wikinga mam cały czas pod swoją opieką. Jest to nie tyle męczące, co w jakiś sposób przykre dla mnie. Chwilami czuję się.. taka samotna...! :)
Ale na szczęście jest coś - a raczej ktoś, kto mi tę samotność trochę osłodził..

Piszę smsa:
"Nasze dziecko jest nieco problematyczne - to znaczy dużo płacze i mało śpi... Mam nadzieję, że się nie przestraszysz i nie uciekniesz z krzykiem :P Ja czasami mam ochotę :D"

Otrzymuję odpowiedź:
"Ucieknę z dzieckiem, będziesz miała chwilę spokoju :P"

Czyli witamy ciocię Dorotkę! :):) Ona zawsze przyjeżdża w samą porę, ma wyczucie! :)
 

piątek, 13 lutego 2015

Zmierzamy ku końcowi

Trochę mnie tu nie było, dawno nie odnotowałam takiej przerwy :) Skorzystałam z tego, że była u nas teściowa i w wolnych chwilach zajmowałam się kilkoma sprawami, na które ostatnio nie mam w ogóle czasu, ponieważ bardzo absorbuje mnie taki mały ktoś :) Poza tym tę notkę pisałam na raty przez kilka dni - możecie więc ją sobie też na raty przeczytać, bo chyba jeszcze tak długiej w historii mojego bloga nie było :) Ale stwierdziłam, że już dość tej opowieści w odcinkach i nie będę notki dzielić :)

Wspomnę jeszcze, że sytuacja mojej koleżanki potwierdzałaby to, co pisałam w ostatniej notce - Karola ma cukrzycę ciążową i termin porodu na 14 lutego,czyli jutro. Wczoraj z nią rozmawiałam i pytałam, czy coś się dzieje. Na razie nic i lekarze jej zapowiedzieli, że jeśli do czternastego nie urodzi, to od razu w niedzielę ma się zgłosić do szpitala i będą indukować poród siłami natury. Więc nie wywołują przed terminem, ale nie czekają aż samo się ruszy po terminie. W moim przypadku zapewne byłoby tak samo, więc kto, wie, może dzisiaj zamiast miesięcznego niemowlaka mielibyśmy w domu dopiero półtoratygodniowego noworodka (przy założeniu, że wywoływanie też trwałoby ten tydzień :)) Ale w sumie dobrze, że już mamy za sobą ten miesiąc :)

Wracając do mojej opowieści:
Wróciłam z tej kaplicy, ledwo zdążyłam się umyć i przyszła położna, żeby podłączyć mnie, jak co wieczór pod KTG. Położyłam się i zostałam podłączona pod aparaturę, a że nastrój naprawdę mi się bardzo poprawił, pogrążyłam się w pogawędce z dwiema moimi "współlokatorkami". I nagle poczułam coś ciepłego między nogami. W pierwszej sekundzie pomyślałam, że to jakieś plamienie po badaniu, ale za moment się zreflektowałam, że jest tego dużo za dużo! Czułam, jakbym się zsikała dosłownie. Zadzwoniłam po położną, zbadała mnie i stwierdziła, że to nie wody. Ale nie bardzo wiedziała co, powiedziała, że po zapisie zbada mnie jeszcze raz w gabinecie. Po prawie godzinie siedziałam/leżałam (no wiecie jak to jest :)) na fotelu ginekologicznym, a położna szukała mojej szyjki... Długo to trwało - to znaczy badanie długo trwało, ale okazało się, że to jednak wody płodowe. Za chwilę zawołała drugą położną i trochę mnie tym zestresowała, zwłaszcza, że minę miała jakąś niepewną - poprosiła ją, żeby ta zadzwoniła po lekarza. Zanim się zjawił, pierwsza położna dalej czegoś szukała w wiadomym miejscu, druga natomiast szukała aparaturą na moim brzuchu tętna dziecka. I w tym momencie Tasiemiec napędził nam niezłego stracha, bo nie było słychać NIC przez dobrą chwilę. Ale wreszcie się udało znaleźć dzieciaka, który się gdzieś zaszył - wtedy dopiero położne się przyznały, że już myślały, że coś jest nie tak... Przyszedł lekarz, pierwsza położna do niego podeszła i coś tam poszeptała, z czego usłyszałam, że czuje główkę i coś jeszcze, może rączkę? Lekarz mnie zbadał, później jeszcze zrobił mi USG, po czym zapytał, czy jest miejsce na porodówce. Nie było, ale miało się znaleźć za godzinę... Rezerwowali mi miejsce, a tymczasem ja wróciłam na salę pod KTG. Wtedy to właśnie napisałam Wam, co się dzieje :) Nudziło mi się, a byłam zbyt podekscytowana, żeby czytać, więc najpierw zadzwoniłam po Franka, a potem chwyciłam za tableta.
Tuż przed północą przyszły po mnie położne z bloku porodowego. Franek już na mnie czekał na korytarzu przed wejściem na oddział. Zaprowadzono nas do "naszej" sali porodowej i kazano się rozgościć. Zostałam podłączona pod kroplówkę i znowu zapis KTG, co chwilę przychodziła położna i pytała, czy czuję skurcze. Mówiłam, ze nie bardzo. W końcu około drugiej położna powiedziała, że proponuje, abyśmy przemyśleli jej radę - Franek jedzie do domu się wyspać i ja też próbuję się przekimać na tym łóżku porodowym, bo jej wygląda na to, że nic się nie zacznie dziać do rana, a tak będziemy wykończeni, kiedy przyjdzie co do czego... I rzeczywiście, Franek pojechał do domu. Ja próbowałam spać, ale łatwe to nie było, bo jakieś tam skurcze jednak miałam - nie bardzo silne, ale jednak mnie budziły co te piętnaście minut. Około szóstej ocknęłam się już na dobre z tego sennego majaczenia, po dwóch godzinach nareszcie odłączyli mnie od aparatury i mogłam iść do toalety! Tyle płynu we mnie wlali, że pęcherz mi już pękał.

Od dziewiątej skurcze stawały się coraz bardziej bolesne i nie mogłam doczekać się Franka, który przyjechał dopiero po 10tej. No, ale przynajmniej on się wyspał. Skurcze już mnie naprawdę bolały, ale zarówno położna, jak i lekarka mówiły, że nie widać tego po mnie. Zapytałam więc przerażona, czy to oznacza, że będzie gorzej?? Odpowiedziały mi, że różnie bywa, każda pacjentka jest inna i nie ma co porównywać. Odpowiedź przyszła za jakieś dwie godziny - otóż było duuużo gorzej! Tak, chyba od południa ból był naprawdę nie do zniesienia, a skurcze przychodziły co dwie minuty - potem częściej, ale już nawet nie miałam głowy do tego, żeby to liczyć. Weszłam pod prysznic, ciepła woda łagodziła trochę ból, nie chciałam więc spod niego wyłazić, ale musiałam, bo znowu przyszedł czas na zapis KTG. Myślałam o nim z przerażeniem, ale na szczęście nie musiałam się kłaść na łóżko (kiedy leżałam ból był nie do zniesienia), tylko mogłam siedzieć na dmuchanej piłce. Ale już kolejne badanie musiało się odbyć na leżąco. Ledwo wytrzymywałam, gdy najpierw pani doktor, a później jeszcze dwie położone sprawdzały, czy jest jakiś postęp. Niestety cały czas niewielki - szyjka co prawda trochę się odgięła od tylnej pozycji, ale nadal była długa i miała małe rozwarcie. Podebatowano trochę nade mną, zażartowano, że mam skarpetki pod kolor majtek (a to nie był komplet :P) i stwierdzono, że następne badanie za około dwie godziny. W międzyczasie niestety badanie krwi, które miałam wykonane z powodu tego, że wody długo mi odchodziły, a do porodu nie doszło, wykazało, że wdała się infekcja. Oprócz oksytocyny i nawadniania dostałam więc jeszcze w żyłę antybiotyk (który niestety nie pomógł jak się później okazało nie ustrzegł biednego Tasiemca od infekcji i dlatego musieliśmy zostać dłużej w szpitalu - tak więc ujemny wynik badania GBS, który miałam dwa tygodnie wcześniej niczego nam nie zagwarantował). 

Tymczasem, choć wydawało się to po prostu niemożliwe, skurcze się nasiliły. I rzeczywiście doznałam tego stanu, o którym czasami słyszałam - że podczas porodu w pewnym sensie się odpływa. Odpłynęłam z bólu po prostu. Wcześniej nie bałam się porodu. Bałam się innych rzeczy - że będę w domu sama, kiedy się zacznie, że nie będę wiedziała, że to już, że nie przyjmą mnie do tego szpitala. Te obawy odeszły, gdy zostałam przyjęta na oddział i zastąpiła je jedna - że nie zdążymy z porodem przed końcem frankowego urlopu, ale samego porodu i bólu się nie bałam. Oczywiście nie podchodziłam do tematu zupełnie na luzie, ale myślałam sobie, że jakoś to będzie, że dam radę, przecież nie ja pierwsza i nie ja ostatnia, że jakoś to przeżyję itd. Ale teraz przyznaję - CZEGOŚ TAKIEGO TO JA SIĘ W ŻYCIU NIE SPODZIEWAŁAM! Nie sądziłam nawet, że ból może być tak nieznośny! On jest tak niewyobrażalny, że nawet teraz - paradoksalnie - nie mogę go sobie przypomnieć! :) Potem nie pomagał już prysznic, nie pomagały też woreczki, które położna mi systematycznie podgrzewała i "montowała" na krzyżu i w podbrzuszu. Nic nie pomagało. To znaczy - łagodziło to trochę ból, ale on był tak ogromny, że ta ulga była ledwo odczuwalna. Zaczęłam już nawet gadać jakieś głupoty (choć tylko ja wiem, ile głupot pomyślałam, ale jakimś cudem się powstrzymałam i nie powiedziałam ich położnej i lekarzom :)) Doszło też do tego, że mówiłam, że nie dam rady, że na pewno nie dam rady! Najpierw mówiłam to Frankowi, później położnej, która odpowiedziała: "jak to nie da pani rady, pani Małgosiu!? przecież jakoś tego Wiktorka na świat trzeba sprowadzić, nie ma innego wyjścia, świetnie sobie pani radzi" W to ostatnie szczerze wątpiłam. Położna poleciła mi krzyczeć przy skurczach. Nie mogłam się jakoś na to zdobyć - zaczęła więc krzyczeć razem ze mną i doradzała mi, jak to robić :) Na początku czułam się niepewnie. Potem usłyszałam za ścianą podobne krzyki, więc dodało mi to animuszu. A później to już mi było wszystko jedno :P Frankowi mówiłam, że umieram z bólu i słowo daję, że miałam takie wrażenie! Kiedy siedziałam na tej piłce, to w krótkich przerwach między skurczami dosłownie odpływałam - nie doznałam nigdy takiego stanu. No, może jak sobie porządnie popiłam.. Ale chyba nawet wtedy nie. Miałam jakieś majaki, jakby sny, ale ja nie zasypiałam, tylko odpływałam w jakąś nicość, jakbym traciła przytomność. A potem czułam, że skurcz się znowu zbliża, otwierałam oczy, podnosiłam głowę - widziałam rozmazanego Franka (który nie wiedział, co ze sobą zrobić z bezradności), wszystko, co widziałam było rozmazane albo podwójne - i z rozpaczą w głosie mówiłam - o nie! znooowuuu! W ręce trzymałam dziesiątkę różańca, myślałam, że skupiając się na modlitwie nie będę czuła bólu - ale gdzie tam! Nie dałam rady dojść nawet do połowy pierwszej "zdrowaśki" - za bardzo bolało. Ale przez całą pierwszą fazę trzymałam ten różaniec w ręce i starałam się skupiać chociaż na paciorkach, skoro na słowach modlitwy się nie dało. W drugiej fazie różaniec przeszedł w ręce Franka, który trzymał go do samego końca. To będzie dla nas bardzo ważny różaniec - obym go nie zgubiła (bo mam do tego tendencję, nawet nie wiem kiedy, wypada mi z kieszeni płaszcza lub kurtki).

Potem było kolejne badanie - tym razem już tylko z położną i choć nadal niewiele się zmieniło, to coś się już trochę ruszyło i była szansa na to, że będzie lepiej. I że dostanę znieczulenie - wcześniej nie wiedziałam, czy będę korzystała z ZZO, ale w tamtym momencie już wiedziałam, że inaczej nie dam rady! Położna powiedziała, że poczekamy jeszcze dwie godziny - a potem wóz albo przewóz - czyli, że lekarz podejmie decyzję o tym, czy są szanse, na poród naturalny, czy jednak będzie cesarka, ze względu na słabą akcję porodową (to już była siedemnasta godzina od momentu odpłynięcia wód oraz szósta godzina odkąd stymulacja oksytocyną została ponownie rozpoczęta - wcześniejsze dawki zostały jakby "anulowane") Położna zasugerowała, żebym usiadła na piłkę z powrotem. Odpowiedziałam, że nie, bo wtedy odpływam i jest mi jeszcze trudniej wrócić do rzeczywistości, jeszcze bardziej boli. Ale położna nalegała - powiedziała, że jeśli mój organizm potrafi się w taki sposób zregenerować choć przez tą krótką chwilę, to mam z tego skorzystać. Poza tym mówiła, żebym się trochę na tej piłce poruszała - kręciła biodrami, w miarę możliwości podskakiwała. Wiedziałam, że powinnam, ale nie mogłam się na to zdobyć - bo ten ruch powodował, że skurcze były częstsze i silniejsze. Oczywiście wiedziałam, że o to właśnie chodzi, ale po prostu nie mogłam... Pomógł mi Franek, który stał koło mnie i mobilizował mnie do tego, żebym się ruszała - mówił, że wie, że boli, ale im więcej skurczów, tym szybciej wszystko pójdzie, tym szybciej dostanę znieczulenie. Franek był moim głosem rozsądku, naprawdę go słuchałam i robiłam, co mówi. 

Odnośnie jego obecności podczas porodu - jestem pewna, że bez niego nie dałabym rady! Byłabym sama w sali (bo przecież położna nie była ze mną cały czas w I fazie), nie byłoby nikogo, kto by mnie mobilizował, komu mogłabym się wypłakać, kogo mogłabym złapać za rękę. Albo nawet kto pomógłby mi się rozebrać i ubrać przy wchodzeniu pod prysznic albo korzystaniu z toalety (kiedy się jest non stop pod kroplówką, to naprawdę nie takie proste), kto by mnie napoił (dosłownie, bo - zwłaszcza w drugiej fazie porodu - Franek po prostu trzymał mi butelkę i wlewał wodę do ust). Kto zawołałby położną, kiedy nie byłam w stanie dosięgnąć przycisku. Sama nawet nie wiem, czy bardziej podziwiam, czy może dziwię się kobietom, które dobrowolnie rezygnują z obecności partnera przy porodzie - ale chyba jednak to drugie. Ze wszystkich "wspomagaczy", to masaż Franka najbardziej łagodził mój ból. Przy każdym skurczu, (uprzedzałam o nim Franka albo on sam widział na zapisie KTG) podchodził do mnie i masował mi plecy w odcinku krzyżowym. I może nie tyle sam masaż był tak bardzo pomocny, ile sam fakt, że skupiałam się wtedy na dotyku Franka bardziej niż na bólu. Poza tym liczyło się wsparcie psychiczne oraz po prostu sama obecność! Porodu nie dałoby się opowiedzieć (choć próbuję to przecież zrobić w tej notce), ale nie musiałam, bo Franek był ze mną i widział, co to znaczy. (Swoją drogą potem powiedział, że szczerze podziwia wszystkie kobiety, które rodziły lub będą rodzić!) Już na zajęciach ze szkoły rodzenia mówił, że trochę się boi obecności przy porodzie - nie widoków, czy wrażeń, tylko tego, że będzie mnie bolało, a on nic nie będzie mógł zrobić. On też to bardzo przeżywał.Widziałam, że chował się od czasu do czasu za ścianką i wracał stamtąd z mokrymi oczami. Czasami chodził razem ze mną po sali, innym razem tylko siedział i obserwował, ale dla mnie to było ważne. Dopytywał położną, kiedy będę mogła dostać znieczulenie. Nawet krzyczał razem ze mną (choć tego nie pamięta :P - jak widać, nawet on doznał swego rodzaju szoku porodowego :D)  Podsumowując - NIE WYOBRAŻAM SOBIE, ŻEBY GO NIE BYŁO! Czułabym się najzwyczajniej w świecie nieszczęśliwa.

Z utęsknieniem czekałam na kolejne badanie. Wydawało mi się, że już go nie doczekam - nie dam rady. I byłam przekonana, że kiedy okaże się, że postępu nadal nie ma, to będę błagać o cesarkę - chrzanić to, że jej nie chciałam. W tym momencie chciałam już tylko, żeby wyjęli ze mnie to dziecko. Godziłam się z tym, że będę musiała przyznać, że nie dałam rady rodzić siłami natury, wtedy było mi naprawdę wszystko jedno. Ekipa przyszła trochę wcześniej niż za dwie godziny - udało się! Szyjka się skróciła, pojawiło się rozwarcie! Już mnie nawet nie pytali, czy chcę znieczulenie - po prostu to wiedzieli (nawet położna stwierdziła, że mimo, że skurcze miałam bardzo silne, to były jakieś mało efektywne) i zawołali anestezjologa. Dostałam jakieś papiery do podpisania, Franek je przeczytał. Ja po prostu podpisałam w ciemno - nie przejmowałam się tym, że może właśnie zrzekam się praw do dziecka, które wkrótce urodzę... (jeszcze jeden argument za tym, żeby ktoś był przy porodzie :)) Miałam szczęście, bo dosłownie po chwili przyszedł anestezjolog. Jemu też trochę pobredziłam. Zagadywał mnie i poszło szybko. Mam wrażenie, że już po chwili poczułam, niewyobrażalną ulgę! Nigdy w życiu nie spodziewałabym się, że to znieczulenie może mieć taki efekt! Niesamowite! NIC MNIE NIE BOLAŁO! Czułam skurcze - bardzo silne, nie dające się opanować, ale mnie nie bolały. Leżałam i odpoczywałam. Wróciła mi trzeźwość umysłu. Świat stał się piękniejszy :D Czułam wręcz jak się w środku otwieram i rzeczywiście, nie minęło chyba nawet pół godziny, kiedy znowu zostałam zbadana przez dwie położne i lekarza i usłyszałam - Pani Małgosiu, rodzimy!

Dostałam polecenie skorzystania z toalety i  przygotowania się do drugiej fazy porodu, która zaczęła się o 18:10. Mój nastrój zmienił się całkowicie, nagle byłam pełna energii i już nie czułam ani, że umieram, ani, że nie dam rady. Zaczęłyśmy (ja i położna, bo teraz już była ze mną cały czas - tzn. do 19tej, bo załapałam się już na trzecią zmianę :P Franek od tej pory stał się już raczej biernym obserwatorem, poza momentami, kiedy chciało mi się pić oraz kiedy miał ogrzewać pieluszki tetrowe na swoim brzuchu) pod drabinkami. I tu faktycznie się moje ćwiczenia przydały, bo potrzebne mi były mocne mięśnie i wytrzymałość - kiedy na przykład miałam przeć w kuckach, trzymając się rękami drabinek i stojąc na piętach z miednicą wysuniętą bardziej do przodu. O dziwo, sam fakt, że poród w tym momencie miał taką właśnie formę spowodował, że czułam się rozluźniona i pozytywnie nastawiona, bo to było trochę jak ćwiczenia fizyczne, które przecież tak lubię. Niemniej jednak miałam wrażenie, że nic się nie dzieje - choć położna wtedy właśnie powiedziała, że to jest tak, że dziecko robi krok do przodu i dwa do tyłu. Później przeniosłam się już na łóżko porodowe i tam próbowałyśmy różnych pozycji (już z inną położną). Wszystko niestety i w tej fazie trwało dość długo. Czułam się coraz bardziej zmęczona. Wytrzymałość to jedno, tego mi nie zabrakło, ale siłaczką to ja nigdy nie byłam i właśnie siły podczas tego porodu mi brakowało. Nie umiałam wypchnąć Tasiemca na ten świat - położne oraz lekarz (którego później już wezwano, skoro druga faza trwała ponad godzinę) kazali mi przeć jeszcze mocniej, a ja już robiłam to ze wszystkich swoich sił! Kazano mi też głośniej krzyczeć, miałam "ryknąć porządnie, a nie jakieś tam miałczenie!" :) - słowa lekarza. Miałam wrażenie, że więcej energii tracę na ten krzyk niż na parcie, ale oni się upierali, że to pomaga. Gardło bolało mnie jeszcze następnego dnia :P Swoją drogą, kiedy lekarz wszedł do sali, popatrzył mi między nogi, potem na mnie, przechylił głowę i się tak ładnie uśmiechnął. Pomyślałam sobie wtedy: "ale przystojniak! a ja taka nieumalowana:P" (chociaż kredką to się maznęłam, ale to było prawie 24 godziny wcześniej). Sił jednak mi brakowało - zawsze byłam raczej słabizną, ale pewnie niewyspanie, zmęczenie całodziennym porodem i fakt, że nic nie jadłam (mogłam tylko popijać sokiem jabłkowym rozcieńczonym wodą, żeby utrzymywać poziom cukru) się do tego przyczyniły. 
 Powoli zaczęłam tracić zapał. Znowu zaczęłam myśleć, że nie dam rady, bo przecież już naprawdę mocniej nie umiałam. Ale wtedy coś poczułam - tym czymś była główka i to dodało mi energii, bo wreszcie coś się zaczęło dziać, a przede wszystkim zaczęłam czuć, że to parcie coś daje, bo czułam, że się przesuwa. Później położna bez uprzedzenia wzięła moją rękę i położyła między nogami - poczułam główkę! pewnie miało mnie to dodatkowo zmobilizować. I rzeczywiście, już niedługo urodziłam główkę i... I to był właściwie koniec. Byłam w szoku, bo myślałam, że główka to dopiero początek i resztę będę rodzić jeszcze dłużej, a tymczasem, kiedy wyszła główka, to reszta praktycznie się wyślizgnęła i już podawali mi Wikinga do rąk! Zawołałam tylko: "to już?" I poczułam niewyobrażalną ulgę, że to już koniec! Pamiętam, że się z tego bardzo ucieszyłam i ten moment, kiedy podawali mi dziecko był rzeczywiście niezwykły, bo to był dla mnie taki szok, ale nie przypominam sobie, żebym doświadczyła czegoś, co mogłabym nazwać najszczęśliwszym momentem w moim życiu. Ale Franek do dzisiaj mówi, że nigdy nie zapomni mojej reakcji - że nigdy, w żadnym momencie, nawet na ślubie nie widział u mnie takiej radości, że tego się nie da opisać i że to było coś pięknego.

Ale fakt, trudno tak naprawdę opisać to, co czułam, kiedy dziecko już leżało na moim brzuchu. Trwało to ponad dwie godziny. Rozmawialiśmy z nim i przyglądaliśmy się mu. To naprawdę było coś i wracam do tego momentu myślami dość często - nie tyle do tego, co się wtedy działo, co właśnie do tych emocji, których wtedy doświadczyłam. Ale muszę powiedzieć, że nie zapomniałam od razu bólu, nie przestał się liczyć - jeszcze przez jakieś dwa dni o nim pamiętałam bardzo dobrze i myślałam sobie, że nie wiem, jakim cudem zdobędę się na to, żeby jeszcze kiedyś urodzić. Jednak teraz jest inaczej. Widocznie ja należę do tej grupy kobiet, które zapominają o bólu porodowym. Tyle, że nie zapomniałam go dlatego, że szczęście z powodu dziecka przysłoniło mi wszystko, a raczej dlatego, że po pierwsze mam to już za sobą i to jest piękne, a po drugie dlatego, że ten ból był tak nieziemski, że aż sobie nie umiem go teraz wyobrazić, a co za tym idzie również przypomnieć, bo wydaje mi się niemożliwe, żeby taki ból był w ogóle możliwy :P
Co ciekawe - zawsze gdy myślałam o tym, że poród boli, to myślałam właśnie o tej drugiej fazie, (pewnie jak większość) o tym, że musi boleć samo to, że dziecko musi się przepchnąć przez kanał rodny i wyjść z wiadomej strony. A tymczasem to mnie nie bolało! Zwłaszcza w porównaniu z pierwszą fazą. Oczywiście wcześniej miałam to znieczulenie, ale ono już ustąpiło. Czułam oczywiście skurcze i rozciąganą skórę, ale nie ból.

Urodziłam o 19:45. Kolejne trzy godziny wspominam bardzo dobrze. Wiking leżał przytulony do mnie, Franek siedział obok łóżka. Rozmawialiśmy trochę z położną, która mnie zszywała. Później Franek podał mi telefon, na wyświetlaczu którego widniało kilkanaście wiadomości i nieodebranych połączeń - zaczęłam więc odpowiadać. Potem zabrali ode mnie dziecko na stanowisko obok - ważyli je, mierzyli, ubierali, a tymczasem mnie przynieśli najpyszniejszą kolację, jaką kiedykolwiek jadłam :P A była to zupa pomidorowa oraz bułka z pasztetem :D Jakie to było dobre! Kiedy już zjadłam położne pomogły mi wstać (pierwsze co powiedziałam to - "gdzie mój brzuch?" :P, zaprowadziły do wanny, wykąpały mnie i ubrały. Powoli zaczęliśmy się zbierać i po 23:00 zaprowadzono nas do sali obok. Była to sala porodowa, ale z braku miejsc na oddziale położniczym, nieco ją przearanżowano. Zostałam z Wikingiem, a Franka niestety musieliśmy pożegnać.

Wszystko razem - od momentu gdy odeszły mi wody, do momentu, gdy Wikuś wylądował u mnie na brzuchu trwało mniej więcej 22,5 godziny, choć sam poród niby krócej, bo zaczęli liczyć czas dopiero od momentu kiedy skurcze były już konkretne. Tak czy inaczej wymęczyłam się i przyznam, że nie sądziłam, że to może potrwać tak długo. Nie obeszło się też bez komplikacji - nie uniknęłam nacięcia krocza, mimo, że  w tym szpitalu wykonują je w ostateczności. Ale w naszym przypadku ta ostateczność wystąpiła, bo jednak miałam problemy z wypchnięciem tej główki, a dziecku zaczęło już spadać tętno i to robiło się niebezpieczne. Kiedyś bardzo nie chciałam nacięcia, ale w szkole rodzenia wyjaśniono nam na czym to polega i dowiedziałam się, że lepiej, kiedy takie nacięcie jest wykonane w sposób kontrolowany, niż gdyby krocze miało samo pęknąć, więc przestałam się tego obawiać. Samego nacięcia nawet nie poczułam. Szybko się też zagoiło a dzisiaj praktycznie nie ma po nim śladu.
Niestety pękła mi też szyjka macicy, ale na szczęście pęknięcie nie było duże, szybko zostałam zszyta i nie powinnam mieć w przyszłości żadnych problemów w związku z tym.
Poza tym okazało się, że pępowina próbowała się ułożyć tak, żeby wyjść przed główką. To było już bardzo niebezpieczne - stanowiło bezpośrednie zagrożenie dla życia dziecka i gdyby się tak stało, że pępowina wychodzi najpierw, musiałabym w trybie pilnym zostać przewieziona na cesarskie cięcie. W każdym razie stąd właśnie były te zaniki tętna i dlatego właśnie lekarz i położna tak nade mną debatowali, kiedy odchodziły mi wody. No i dlatego ta druga faza tak długo trwała. Główce łatwo nie było, a i położna musiała cały czas kontrolować, czy główka idzie bez pępowiny.
Pępowina była bardzo, bardzo gruba. Położna nie mogła się temu nadziwić (teraz już wiemy dlaczego i ja przytyłam niewiele i dziecko urodziło się małe - po prostu wszystko poszło w łożysko i pępowinę :P) - ale też właśnie dzięki tej grubości pępowinie nie udało się wypaść! Gdyby była cieńsza, to według położnej na pewno wyszłaby przed główką. Zapytałam, co oznacza taka grubość i dostałam odpowiedź: "to znaczy, że się mama w ciąży dobrze prowadziła". Może to głupie, ale czuję się trochę tak, jakbym Wikingowi niemal życie uratowała tym zdrowym trybem życia w ciąży - bo gdyby ta pępowina była cieńsza, to wszystko mogło się potoczyć inaczej i kosztowałoby nas dużo więcej nerwów i kto wie, jak by się ostatecznie skończyło - wolę o tym nawet nie myśleć.

Podsumowując, myśląc o porodzie naprawdę nie spodziewałam się czegoś takiego! (może i dobrze :P) Trwał bardzo długo i był strasznie bolesny, ale o dziwo, nie wspominam go dzisiaj jako jakiejś traumy, wręcz przeciwnie, nawet dobrze o nim myślę (ale nie o samym bólu :)) Sądzę, że to zasługa Franka oraz przemiłych położnych i lekarzy, którym także nie mogłabym niczego zarzucić. No i te emocje (na pewno spowodowane w dużej mierze hormonami) oraz odczucia na sam koniec rzeczywiście wiele mi wynagrodziły. 
Cóż, ciekawe i faktycznie niezapomniane doświadczenie to było :) Nie jakieś mistyczne, ale końcówka naprawdę była piękna.
Jedno jest pewne - jeśli będę miała drugie dziecko (a chciałabym) to już na 100% będę się bała porodu :P

piątek, 6 lutego 2015

Od początku cz. II (czyli uwaga - rozpisuję się!)

Po tym wszystkim, co działo się w izbie przyjęć, przyznam, że miałam wizję, że jak mnie zaraz wezmą w obroty, to urodzę w ciągu kilku godzin. I oczywiście bardzo tego nie chciałam. Ale decyzja o tym, że przyjmują mnie na oddział była już nieodwołalna. Odprawiłam więc Franka po moje torby, (spakowane, jak być może pamiętacie, jeszcze na początku grudnia, ale - o ironio! przed wyjściem z domu coś stamtąd wyciągałam i niechcący wysypała mi się częściowo zawartość jednej z nich, pomyślałam sobie, że pozbieram, jak wrócę - nie było mi dane, musiałam Frankowi telefonicznie tłumaczyć, co powinno się jeszcze w tej torbie na powrót znaleźć :P) a sama poszłam na konsultację z lekarzem - tym razem z miłą (choć już nie tak wylewną, ale równie skorą do odpowiadania na moje pytania) panią doktor. Wtedy to dowiedziałam się, że jednak z tym porodem to nie takie hop-siup, bo zanik tętna nie musiał oznaczać nic groźnego, a po prostu, że dziecko się przekręciło, lub chwyciło za pępowinę, ale trzeba to monitorować. Miałam zlecone KTG trzy razy na dobę po godzinie i dalsze działania miały zależeć od zapisu.
Przede wszystkim zapytałam o to, czy mogłam sprowokować moją sytuację tym, że:
a) w czasie świąt pozwoliłam sobie na kilka odstępstw od diety (raczej w granicach normy, ale nadal kawałek sernika, czy pierniczki to były produkty zakazane)
b) w okresie świątecznym dużo podróżowałam i duużo chodziłam.
Oczywiście odpowiedź była taka, jakiej się spotkałam - absolutnie nie. To są czynniki zewnętrzne, które nie mogły w żaden sposób zaburzyć zapisu. Tak sądziłam, ale zapytałam, bo wiedziałam, że znajdą się osoby (nie pomyliłam się, dwie takie się znalazły), które będą sugerowały, że moimi podróżami wywołałam sobie poród...
Poza tym zapytałam, czy jest możliwe, że wyjdę ze szpitala jeszcze bez dziecka i otrzymałam odpowiedź, że raczej mam się nastawiać na to, że nie. Pani doktor powiedziała, że jeśli nie będzie się działo nic niepokojącego, to nie będą gwałtownie porodu indukować, ale jednocześnie, ponieważ ciąża jest już donoszona, na pewno nie będą trzymać mnie aż do terminu, więc jakieś działania raczej będą podejmowane.
Odpowiadając na Wasze pytania już o tym pisałam (swoją drogą może uznacie to za dziwactwo, ale już prawie odpowiedziałam na wszystkie komentarze - mimo, że z miesięcznym opóźnieniem :P, ale tak już mam; jak ktoś chętny, to sobie może zajrzeć :)), ale źle mi się pisało na tablecie lub telefonie, więc chciałam teraz podsumować kilka rzeczy. Powodem przyjęcia mnie na oddział nie była cukrzyca ciążowa, a nieprawidłowy zapis KTG (który to rzeczywiście miałam zlecony ze względu na cukrzycę). Poza tym, gdyby ciąża nie była już donoszona, prawdopodobnie odesłaliby mnie do domu z przykazaniem jeszcze częstszych zapisów- taki wyciągnęłam wniosek z rozmów z lekarzami i położnymi oraz sądząc po tym, jakie działania podejmowano w odniesieniu do innych pacjentek - przypadki były różne, ale raczej nie indukowano porodu, jeśli ciąża nie była donoszona i nie było żadnego poważnego zagrożenia. Cukrzyca nie jest wskazaniem do tego, żeby poród wywoływać wcześniej, ale jednocześnie raczej się nie dopuszcza do tego, żeby ciąża była przenoszona z kolei. Wiedziałam, że moja ciąża jest ciążą podwyższonego ryzyka (lub inaczej - patologiczną, stąd oddział patologii ciąży), dlatego liczyłam się z tym, że pod koniec coś się może dziać, ale nie na zasadzie, że wiedziałam, że urodzę wcześniej. Raczej spodziewałam się, że jeśli zacznie się 40 t.c. to wtedy zostanie podjęta decyzja o indukowaniu. Dlatego też, skoro już znalazłam się na oddziale patologii, cukrzyca była jednym (obok zapisów KTG) ze wskazań do tego, żeby jednak poród wywoływać - bez sensu byłoby na przykład trzymać mnie jeszcze dwa tygodnie, po czym i tak podjąć decyzję o wywoływaniu, bo nic by się nie działo. Jednocześnie od samego początku w ogóle nie było mowy o cesarskim cięciu - ku takiemu rozwiązaniu nie było absolutnie żadnych wskazań (przynajmniej do którejś kolejnej godziny porodu, ale o tym będzie w innym odcinku :)), to, że tak długo to trwało również nie. Wiedziałam, że zbyt pochopna cesarka mi nie "grozi", bo byłam w szpitalu, w którym cc traktowane jest jako dość poważna operacja i unika się jej wykonywania, jeśli nic złego się nie dzieje (ale jednocześnie nie zwleka się na ostatnią chwilę i nie jest tak, że prawie się w ten sposób nie rodzi).
Generalnie pierwszego dnia byłam nieco zdołowana faktem, że znalazłam się w szpitalu, miałam jeszcze tyle rzeczy do zrobienia... Poza tym średnio mi pasowało, że tak wcześnie urodzę. Miałam też mieszane uczucia co do samego faktu, że poród miał być indukowany. Ale później zmieniłam zdanie - w szpitalu nie było źle, ale wiadomo, że to nie dom i nie uśmiechało mi się tam siedzieć zbyt długo (choć dwa tygodnie to i tak przecież bardzo długo). Pewnie, że lepiej, kiedy dziecko samo się decyduje na to, żeby wyjść na ten świat, jasne, że świetnie jest, gdy wszystko dzieje się samo i całkowicie naturalnie. Ale czasami tak się po prostu z różnych względów nie układa. Ja miałam pełne zaufanie do moich lekarzy i położnych, wiedziałam, że wiedzą co robią. Starali się chyba znaleźć złoty środek, bo skoro już została podjęta decyzja o wcześniejszym porodzie, to działano w tym kierunku, ale jednocześnie niezbyt gwałtownie. Dlatego też tak długo to trwało - stosowano jedną metodę, po czym czekano na efekt i zazwyczaj następnego dnia nic nie robiono. Poza tym cały czas miałam zapisy KTG (ech! do znudzenia! bywało okropnie, zwłaszcza, gdy z jakichś powodów się to przedłużało) i jeśli coś było nie tak, to też zajmowano się moim przypadkiem indywidualnie i zastanawiano się nad dalszymi krokami. Na przykład - kiedy podczas kroplówki z oksytocyną okazało się, że tętno trochę dziecku spadało, podjęto decyzję, że przewożą mnie na porodówkę. Ale wcześniej miał mnie obejrzeć jeszcze lekarz, a ja musiałam jeszcze leżeć dodatkową godzinę pod zapisem (który się unormował). Pani doktor po badaniu stwierdziła, że jeszcze nie jestem gotowa. Oczywiście mogłam dostawać oksytocynę do oporu, ale po prostu wtedy nie było powodu, żeby podejmować taką decyzję i stwierdzono, że może niepotrzebnie bym się męczyła, skoro można poczekać.
Czekałam tak samo jak Wy (przy okazji: bardzo mi miło, że nam w tym oczekiwaniu towarzyszyłyście :)) i tak samo chwilami byłam zdezorientowana, bo wydawało mi się, że już lada moment urodzę, a za chwilę okazywało się, że nic się nie dzieje. Generalnie trafiłam trochę na zły czas, bo co drugi dzień był dniem wolnym, więc personel się często zmieniał ze względu na urlopy, zastępstwa i właśnie weekendowe zmiany :) Niby na porodówce nie ma czegoś takiego jak weekend, ale bywało, że lekarze najbardziej decyzyjni z danego oddziału akurat nie pracowali a inni z zastępstwa nie chcieli się za bardzo wychylać i jeśli nic się nie działo z daną pacjentką to woleli czekać.
Miewałam kryzysy, i owszem. Pierwszy po tej sytuacji, kiedy już nas odsyłali na porodówkę. Drugi następnego dnia - kiedy moja towarzyszka z sali poszła rodzić. Bardzo fajna dziewczyna, świetnie się dogadywałyśmy (to ta od "poród party" ;)), więc potem mi jej brakowało. No i najpoważniejszy 6 stycznia - nawet się poryczałam, bo miałam już dość tego czekania, miałam wrażenie, że nigdy nie urodzę (tłumaczenia Franka, że i na mnie przyjdzie kolej na nic się zdały) i w ogóle byłam wszystkim zdołowana. Ale po rozmowie z jedną położną trochę mi przeszło, a wieczorem poszłam na mszę do kaplicy szpitalnej. Pomodliłam się nie o szybkie rozwiązanie, ale o cierpliwość i postanowiłam się oddać całkowicie w ręce Boga. Wyszłam z kaplicy w zupełnie innym nastroju, naprawdę przestało mi zależeć na "już! teraz! zaraz!", bo zrozumiałam, że Ten na górze jakiś plan zapewne wobec mnie ma... No i faktycznie miał. Widocznie chciał, żebym zrozumiała... Bo przecież raptem półtorej godziny później odeszły mi wody i rozpoczęła się akcja porodowa. Bardzo dłuuga akcja porodowa, ale o tym jeszcze nie wiedziałam...

wtorek, 3 lutego 2015

Od początku

Mija już miesiąc od mojego pobytu w szpitalu, więc wypadałoby, żebym wreszcie nadrobiła trochę zaległości :) No to od początku...
A początkiem tak naprawdę było to moje pierwsze KTG jeszcze przed świętami, o którym wspominałam, że bardzo mnie podniosło na duchu i o którym miałam napisać coś więcej, ale nie zdążyłam. Zapis trwał 30 minut i potem zostałam wysłana na konsultację z lekarzem. Trochę musiałam poczekać, ale kiedy się już doczekałam, to zostałam bardzo mile zaskoczona. Lekarz wpuścił mnie do gabinetu po czym stojąc przywitał się ze mną, podał mi rękę i się przedstawił! Byłam w szoku, bo nawet w mojej prywatnej przychodni się z takim traktowaniem nie spotkałam, a to przecież izba przyjęć w publicznym szpitalu była... 

Takie podejście od razu nastawiło mnie pozytywnie do całej wizyty, a potem było już tylko lepiej. Pan doktor spojrzał na moją kartę i stwierdził, że zapis jest wzorowy, ciąża przebiega prawidłowo i w zasadzie jestem tam tylko ze względu na cukrzycę. Po czym powiedział, że bardzo lubi pacjentki z cukrzycą ciążową. Zapytałam dlaczego - "bo zdrowo się odżywiają, bardzo o siebie dbają, tyją niewiele i rodzą zdrowe dzieci, zdrowsze niż te kobiety bez cukrzycy (sic!)!" padła odpowiedź. Zachęciło mnie to do rozmowy z tym lekarzem na temat tej mojej cukrzycy i podzieliłam się z nim wszystkimi moimi obawami. Wyszłam z gabinetu bardzo podbudowana! Aż żałowałam, że wcześniej na tego lekarza nie trafiłam.

Bo przecież tak naprawdę w tym wszystkim nie doskwierało mi najbardziej to, że musiałam się ograniczać jeśli chodzi o jakoś spożywanych produktów, czy że musiałam zjadać o ten jeden-dwa dodatkowe posiłki wieczorne (trochę na siłę). Fakt, że jedzenie przez to trochę przestało być dla mnie przyjemnością, ale nie ze względu na samą dietę (w gruncie rzeczy przecież była bardzo zdrowa i mogła mi wyjść tylko na dobre, a do eliminacji niektórych rzeczy bardzo szybko się przyzwyczaiłam), tylko ze względu na jej konsekwencje. Chodzi mi o to, że mimo wszystko cały czas obawiałam się, że coś robię nie tak. Przypuszczam, że tutaj znowu do głosu doszła moja natura perfekcjonistki - kiedy już coś robię, to zawsze na całego i porządnie. A tu nie na wszystko miałam wpływ. Owszem, trzymałam się zasad żywienia w diecie cukrzycowej, ale mimo to, nie zawsze efekt był taki, jakiego oczekiwałam. Wydawało mi się, że robię wszystko, co możliwe, a jednak pojedyncze wyniki glikemii bywały nieprawidłowe (nawet jeśli to było w granicach błędu, dla mnie to było istotne!). Kiedy jeszcze bardziej zaostrzałam dietę, okazywało się, że wpływa to negatywnie na inne parametry. Miałam wrażenie, że moje życie ciągle kręci się wokół jedzenia - bo albo jadłam, albo myślałam o tym, co zjem na kolejny posiłek (no bo skoro wstawałam o 6 i szłam spać o 21/22, to dawało to jedynie około 15 godzin na zjedzenie 6-7 posiłków, mam wrażenie, ze nigdy nie jadłam tak dużo jak będąc na tej diecie! bo zalecane porcje też były naprawdę duże). I do tego ciągle miałam wyrzuty sumienia, że coś robię nie tak.
Rozmowa z tym lekarzem całkowicie mnie tych wyrzutów sumienia pozbawiła i choć to może dziwnie teraz zabrzmieć, wręcz się w jakiś sposób ucieszyłam (i to uczucie mi pozostało do dziś), że wykryto u mnie tę cukrzycę. Pan doktor przede wszystkim spojrzał na mnie i powiedział, że w zasadzie wcale się nie dziwi, że badanie wykazało cukrzycę, bo dawka glukozy jest taka sama dla wszystkich. A wiadomo, że przy tak drobnej budowie ciała, jak moja, strawienie tej dawki zajmie organizmowi więcej czasu niż organizmowi dziewczyny, która waży 10 kg więcej ode mnie, a co dopiero jeśli tych kilogramów jest np. dwa razy więcej. Możemy zjeść to samo, może być nawet tak, że taka kobieta ważąca 80 kg zje dużo większą porcję a i tak będzie miała prawidłowy wynik glikemii, a mój może wykraczać ponad normę, bo po prostu moje ciało ma mniejsze siły przerobowe i to jest zupełnie normalne. Nie oznacza to natomiast, że czymś dziecku szkodzę, bo po pierwsze te normy są dość rygorystyczne, po drugie moje wyniki i tak były prawidłowe (nawet jeśli powyżej normy - wychodzi na to, że one są bardzo zachowawcze) a po trzecie ilości tych składników, które mogą negatywnie wpływać na glikemię są tak naprawdę w moim wypadku niewielkie (wprost proporcjonalne do ilości jedzenia spożywanego przeze mnie w ogóle). Lekarz dodał też, że on przypuszcza, że mam lepsze poziomy cukru we krwi, niż niejedna ciężarna u której tej cukrzycy przy badaniu krzywej cukrowej nie zdiagnozowano, bo po prostu bardziej o siebie dbam, lepiej się odżywiam i kontroluję glikemie. A już na pewno prowadzę zdrowszy tryb życia, bo taka dieta cukrzycowa jest w ogóle dietą bardzo zalecaną dla wszystkich ciężarnych i nie tylko (faktycznie, oglądaliśmy też program na ten temat i tam mówiono o tym, jak najlepiej odżywiać się w ciąży i Franek podsumował to zdaniem: "przecież to jest dokładnie taka dieta, jakiej Ty przestrzegasz!"). 
Na koniec jeszcze zapytałam, co miał na myśli mówiąc, że ciężarne z cukrzycą rodzą zdrowe dzieci, bo przecież tyle się naczytałam i nasłuchałam o różnych chorobach. Odpowiedział, że to się bardzo rzadko zdarza, a już na pewno nie, kiedy się przestrzega zaleceń diety - raczej wtedy, gdy kobieta nie wie, że ma cukrzycę, kiedy jej u niej nie zdiagnozowano i nieświadomie szkodziła sobie zbyt dużą ilością węglowodanów albo kiedy już przed ciążą chorowała na cukrzycę. Na pożegnanie pan doktor życzył mi wesołych świąt i powiedział, żebym na następne KTG zgłosiła się nie dokładnie za tydzień (miałam być wtedy w Poznaniu) tylko, żebym przyszła znowu do ich szpitala po powrocie.
Wyszłam z tego gabinetu jak na skrzydłach! Może to się Wam wydawać dziwne, ale naprawdę tak było. Słowa tego lekarza bardzo podniosły mnie na duchu i właśnie sprawiły, że po raz pierwszy pomyślałam, że ta cukrzyca to coś dobrego, bo zmobilizowała mnie do tego, żeby odżywiać się jeszcze zdrowiej,  i wyeliminować słodycze, fast foody i żywność przetworzoną. Tak dobrze podziałało to na moją psychikę, że po pierwsze, nie bolały mnie wyrzeczenia jedzeniowe w czasie świąt, a po drugie okazało się, że poziom cukru przez święta miałam cały czas dobry, nawet jeśli zjadłam coś, po czym spodziewałam się wzrostu :)

Osiem dni później wieczorem miałam wizytę u pani doktor prowadzącej, która potwierdziła, że wszystko jest w porządku i nic nie wskazuje na to, żebym miała rodzić przed terminem. Dziewięć dni później zameldowałam się w warszawskim szpitalu na KTG. Miałam w planach tam wlecieć i wylecieć, bo myślałam, że może sobie do kina z Frankiem skoczymy, ale już wiecie z notek z 31 grudnia, że wszystko się potoczyło inaczej. Pisałam już, że mogło być tak, że przyszłabym na ten zapis 10 minut wcześniej albo pół godziny później i wszystko byłoby w porządku, wyszłabym tak, jak planowałam. Ale widocznie tak miało być, że miałam już tam zostać (o czym z kolei pisałam 21 stycznia). Z perspektywy czasu bardzo się z tego cieszę, bo tak bardzo chciałam rodzić właśnie w tamtym szpitalu, a wiem, że po szóstym stycznia na izbie przyjęć się zrobił straszny ruch! Dziewczyny rodziły niemal na korytarzach albo na izbie przyjęć, bo po prostu nie było miejsc! Przypadki, które przyjechały stosunkowo wcześnie, odsyłano... 
Poza tym bardzo się cieszę, że lekarz odradził mi robienie zapisu KTG w Poznaniu! Gdyby nie ta rozmowa z nim, poszłabym na badanie 29go grudnia i kto wie, czy nie zdarzyłoby się wtedy coś takiego i czy by mnie nie zostawili? To byłby dla nas duży kłopot - nawet mimo tego, że mieliśmy ze sobą torby do szpitala i fotelik. A już najgorzej byłoby, gdyby się zdarzyło, że miałabym rodzić w Opolu (bo kiedy zastanawiałam się jak spędzamy święta i taka opcja wchodziła w grę, że na KTG jechałabym do Opola) - z tego zresztą powodu moja mama nawet nie bardzo chciała, żebyśmy przyjeżdżali, żeby się przypadkiem nie okazało, że trzeba będzie mnie do tamtejszego szpitala wieźć na porodówkę :) Na szczęście jednak wyszło jak wyszło i dlatego właśnie myślimy, że tak miało być :)

Z notek opublikowanych przez Franka oraz moich krótkich meldunków, wiecie mniej więcej, jak wyglądał ten czas, który spędziłam w szpitalu, być może jeszcze uzupełnię to i owo, ale już następnym razem, bo trochę się rozpisałam na temat tej pogadanki z lekarzem (ale to naprawdę był w pewnym sensie punkt zwrotny, mimo, że już na ostatniej prostej*), a Wiking pewnie zaraz będzie wołał, że chce jeść ;)

*a po tej rozmowie i w ogóle po tym, jak lekarz oraz położne na izbie przyjęć zachowywali się w stosunku do mnie, wiedziałam, że już na pewno nie chcę rodzić nigdzie indziej!