*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 29 listopada 2011

Olśnienie.

Olśniło mnie :) Stwierdziłam, że moja aktywność na blogowisku wcale nie jest tak oczywiście odwrotnie proporcjonalna do ilości mojego wolnego czasu. Tak naprawdę, głównym wyznacznikiem jest ilość spraw, które mam w danym momencie na głowie. I rzecz jasna jedno z drugim się trochę wiąże – bo kiedy mam dużo spraw do załatwienia to i czasu mam mniej, ale czasami jest tak, że znalazłoby się trochę czasu na napisanie notki albo na zostawienie komentarza, ale blogowanie należy do tych czynności, które (z reguły:)) sprawiają mi przyjemność. A ja, żeby móc w pełni czerpać przyjemność z przyjemności :) muszę mieć czysty umysł ! Umysł niezaprzątnięty żadnymi zaległymi sprawami, rzeczami do zrobienia i załatwienia.
Ja po prostu muszę najpierw wykonać wszystkie moje obowiązki, żeby móc w pełni skupić się na innych czynnościach – w szczególności dotyczy to właśnie blogowania.
Czasu mogę mieć cały czas tyle samo, tylko spraw, którymi się zajmuję i o których myślę, więcej :) Kiedy piszę, lubię wiedzieć, że w tej chwili mogę się skoncentrować tylko na tej czynności – nikt ani nic nie będzie mi przerywało, mogę się wsłuchać w moje myśli. Nie lubię pisać po łebkach – byle coś opublikować. Bo czasami mam potrzebę, żeby po prostu pisać, ale właśnie tej czystości umysłu mi brakuje :) No i pojawia się notka, która wcale mi się nie podoba, bo mam wrażenie, że nie wyszła z mojego wnętrza, a jakimś skrótem obok przelazła :D Ale najczęściej w takich sytuacjach po prostu odpuszczam.
Podobnie jest z czytaniem Waszych blogów – a właściwie nawet bardziej z komentowaniem. Nie lubię komentować w pośpiechu i byle jak. Wolę nie zostawiać w ogóle znaku, że byłam, niż pisać jakieś głupoty :)

A tak swoją drogą zauważyłam znowu mały przestój chyba? :) Jakaś mniejsza ogólna aktywność w blogosferze nastąpiła, ciekawa jestem, czy to jest zaraźliwe, czy aura tak na wszystkich działa, czy może po prostu zbieg okoliczności? :)
U mnie w pracy zaczyna się gorący okres, ale na razie jakoś sobie z nim radzę. Udaje mi się ogarnąć wszystkie sprawy i oczyścić umysł dość szybko. Podobnie popołudniu. Dlatego na razie chyba się tak najgorzej moje pisanie nie zapowiada, chociaż wolałabym mieć jeszcze więcej czasu na to :)

***
A w ramach peesu ciąg dalszy Kluseczki:
 Mamy w domu taką niepisaną umowę, że jak jedna osoba robi obiad to druga zmywa. Ostatnio robiłam na obiad kopytka. Jak zwykle w przypadku potraw mocno mącznych bałagan był większy niż zwykle. Franek wchodzi i łapie się za głowę:
- Aaaale sprzątania! I ja to wszystko muszę zmywać…
- Smakowały kluseczki?
- Smakowały…
- To jak się chciało kluseczek na obiad to teraz trzeba po kluseczkach posprzątać.
- Chyba po KluseczCE – rzecze Franek wskazując na mnie :)
***
Posprzeczaliśmy się niedawno. Spięcie trwało parę minut i szybko o nim zapomnieliśmy. Siada Franek obok mnie i mówi:
- Przesuń się trochę Kluseczko…, a nie, nie mogę tak do ciebie mówić, bo przed chwilą na mnie warczałaś. Kluseczki nie warczą.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Poszaleli.

To poszaleliśmy z Frankiem w weekend! Oboje mieliśmy wolne, więc całe dwa dni spędziliśmy nie rozstając się ani na moment :) W sobotę od rana wybraliśmy się na zakupy. Świąteczne już. Oboje nie znosimy szukać prezentów na ostatnią chwilę i chwytać byle czego… Staramy się zawsze sprawę wcześniej przemyśleć i ze spokojem chodzić po sklepach – bez paniki, że nie zdążymy. Poza tym, następny wspólny wolny weekend mamy dopiero 17 grudnia, a wtedy będziemy mieli inne przedświąteczne sprawy do załatwienia. Poszło nam dość sprawnie, bo wcześniej mieliśmy już częściowo zaplanowane, co komu kupimy. I tym sposobem, miesiąc przed świętami mamy już prezenty prawie dla wszystkich :) Dla siebie tylko rzecz jasna niczego nie kupowaliśmy, na to przyjdzie jeszcze pora. Zadowoleni jesteśmy bardzo. A podobno Dzień Bez Zakupów był :)
Potem odwiedziliśmy jeszcze Franka babcię, zrobiliśmy zakupy „jedzeniowe” i się wieczór zrobił. Wtedy to dopiero poszaleliśmy. Usiedliśmy razem, zapaliliśmy sobie świeczki, kadzidełka i popijaliśmy winko. Trochę telewizję oglądaliśmy, trochę słuchaliśmy radia, a nawet tańczyliśmy walczyka w środku nocy :) Ale przede wszystkim rozmawialiśmy. I tak nie zauważyliśmy, że się całkiem późno, a raczej całkiem wcześnie już zrobiło :) Naprawdę zaszaleliśmy! Położyliśmy się spać po piątej nad ranem.
W związku z tym w niedzielę byliśmy średnio wypoczęci :) Ani się człowiek nie wyspał porządnie, ani nie był szczególnie rześki po tylu kieliszkach wina. Ale nie żałowaliśmy. Dawno nie spędziliśmy tak przyjemnego wieczoru. Niedziela więc minęła nam bardzo szybko, ale również we własnym tylko towarzystwie.
Zdecydowanie, jeszcze się sobie na pewno nie znudziliśmy:) Nie lubię zarywać nocek, bo nigdy potem nie umiem odespać, ale naprawdę było warto się przekonać po raz kolejny, jak świetnie potrafimy się bawić sami ze sobą. Nie chodzi absolutnie o to, żeby się izolować – wręcz przeciwnie, stosunkowo często spotykamy się ze znajomymi lub rodziną, ale warto właśnie czasami odpuścić. Bywają dni, kiedy mamy ochotę być tylko we dwoje i te do takich należały. Fascynuje mnie to, że można z kimś spędzić bez przerwy kilkadziesiąt godzin i ani się nim nie znudzić, ani się nie irytować z jego powodu. Wiem, że są pary, które zaczynają działać sobie na nerwy w takie dni, czy podczas urlopu – u nas jest zawsze na odwrót, im więcej czasu spędzamy razem, tym lepiej się dogadujemy :)

piątek, 25 listopada 2011

Kluskowata Kluska.

Obiecałam, że będzie o Kluseczce :)
Nie wiem, co niektórym z Was po głowie chodziło, a właściwie wiem – ale kompletnie nie mam pojęcia, skąd się Wam to wzięło. W każdym razie, Kluseczka to po prostu ja. Wspominałam już kiedyś, jaki to Franek jest pomysłowy, jeśli chodzi o różnego rodzaju określenia dla mnie, ale zdecydowanie najbardziej lubię właśnie to :) Gdybym miała zakładać jeszcze raz bloga, to mogłabym być blogową Kluską , bo bardzo się z taką ksywką utożsamiam :)
Wiem, że wielu osobom się to kojarzy jednoznacznie z grubaską (swoją drogą nie wiem, dlaczego, bo mi się kluski tak nie kojarzą, pyzy owszem, ale nie kluski :)). Kiedyś nawet jedna z blogowiczek zapytała, czy mi nie przeszkadza, że się Franek do mnie tak zwraca, bo to trochę jakby sugerował, że mam za dużo ciała :) Nic z tych rzeczy, nie przeszkadza mi to ani trochę. Wagę mam w porządku, nie mam więc kompleksów na jej punkcie – pewnie też dlatego nie jestem specjalnie wrażliwa.
Franek zaczął się tak do mnie zwracać ot tak, bez żadnego konkretnego powodu, wyrwało mu się raz i tak już zostało. Nie konsultował się nigdy w tej sprawie z moją siostrą. A gdyby to zrobił, dowiedziałby się, że kiedy byłyśmy małe, ona właśnie mówiła na mnie Kluska :) Nie mam pojęcia dlaczego. Pewnie z tego samego powodu, dla którego ja na nią mówiłam Świnka ;) Jak widać po prostu muszę już taką Kluską być i tyle :) Tak mi jest pisane. Może właśnie dlatego tak bardzo lubię być tak nazywana? A poza tym takie przezwisko wydaje mi się wyjątkowo ciepło i miękko brzmiące.
Kluska to wersja standardowa. Używana w normalnych okolicznościach. Ale oczywiście ma też swoje odmiany. Odmiana pieszczotliwa to Kluseczka. Stosowana w chwilach podniosłych, romantycznych i kiedy jest po prostu miło. Gdy jest mniej miło, Franek stosuje wersję Klucha. Najczęściej idzie ona w parze z przymiotnikami tworząc: niedobrą Kluchę, czy brzydką Kluchę Przyznam jednak, że najbardziej chyba lubię ekstremalną wersją Kluchy ;) A muszę sobie na nią naprawdę zasłużyć – z reguły muszę być wyjątkowo dokuczliwa i doprowadzać frankową cierpliwość do granic wytrzymałości. Wtedy mam szansę usłyszeć upragnione „głupia Klucha!” :)
Swego czasu hitem było wyrażenie „Kluska robi kluski!”. Franek aż skakał z uciechy, kiedy którejś niedzieli oznajmiłam mu, że na obiad będą kluski.
 No i czyż taka kluska nie jest słodka? :))
Ps. Achh, jakże mogłam zapomnieć?! Jest jeszcze jedna odmiana używana przez Franka – Klusaku. Wyczuł mnie chyba, bo przed chwilą tak właśnie na mnie zawołał, a notki nie czytał, dodam, więc podpowiedź była nieświadoma ;)

środa, 23 listopada 2011

Zwycięzcy.

W życiu podejmujemy różne decyzje. W momencie, kiedy się na coś decydujemy, nigdy nie wiemy, czy wybór jest słuszny. Czasami jedno i drugie wyjście jest dobre, a dopiero po jakimś czasie okazuje się, że jakaś nasza decyzja dotycząca drobnej kwestii, uruchamia całą lawinę zdarzeń i z perspektywy czasu oceniamy, na ile była ona istotna. Innym razem wybieramy mniejsze zło. A w niektórych wypadkach, podejmujemy ryzyko – nie mając pojęcia, jak się sytuacja rozwinie i jakie będą skutki danego wyboru.

23 listopada 2009 roku podjęłam pewną decyzję. Dziś mogę powiedzieć, że była to po pierwsze, jedna z najważniejszych w moim życiu, po drugie – jedna z najbardziej trafnych… Po tym jak Franek zawiódł moje zaufanie, postanowiłam dać mu drugą szansę. I absolutnie nie mogę powiedzieć, że żałuję. Warto było. Oczywiście nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie w innym wypadku, ale wiem jedno – nie przekonałabym się, że on naprawdę potrafi naprawić błąd, że potrafi się zmienić, a przede wszystkim, że naprawdę mnie kocha. Dziś nie bylibyśmy zaręczeni, a ja nie czułabym się tak szczęśliwa. A tak się czuję, bo jestem pewna, że to Franek jest tym, przy którym będę się czuła dobrze w życiu.

A przecież nie zawsze tak było – kochałam go, ale wcale nie wiedziałam, czy na pewno chcę z nim być zawsze – czy będę potrafiła mu zaufać, czy historia się nie powtórzy, czy on naprawdę się zmieni. Dziś już wiem. Ktoś może powiedzieć, że nigdy nie można przewidzieć przyszłości i tego, co się wydarzy. Owszem, ale właśnie na tym polega to zaufanie – że wierzę, że będzie dobrze, bo teraz jestem już mojego Franka pewna.

Tak, okłamał mnie wtedy w kwestii dotyczącej naszej wspólnej przyszłości. Ale nigdy nie miałam powodu, żeby wątpić w szczerość jego uczuć. Wiedziałam, że mnie kocha, ale nie wiedziałam, czy jest na tyle odpowiedzialny, żebym mogła się czuć przy nim pewnie. Nie wiedziałam, czy będzie w stanie uznać, że jestem kimś najważniejszym w jego życiu. Ale ja nie dałam mu szansy na to, że mnie pokocha, a na to, że się zmieni i naprawi błędy. Zaczął od tego drugiego. W ciągu czterech miesięcy wszystko się wyprostowało, ciężko na to pracował, czym udowodnił mi, że naprawdę mu zależy. Dziś nie odczuwamy żadnych skutków tamtego błędu. Franek udowodnił, że jest odpowiedzialny, a przede wszystkim, że naprawdę zrozumiał, że mógł wszystko stracić i że nie da się budować związku bez zaufania. Nigdy więcej mnie nie okłamał, nawet w najdrobniejszej sprawie. 

Nie zawsze było słodko, mniejsze kryzysy, kiedy zastanawiałam się, czy na pewno tak ma to wyglądać, także się zdarzały. Ale wtedy rozmawialiśmy, mówiłam, co mi się w jego zachowaniu nie podoba, on obiecywał, że się zmieni. I tak było! Jedno muszę mu przyznać – naprawdę potrafi uczyć się na swoich błędach. Zmienił się. Ja się zmieniłam. Nasze życie się zmieniło. Oboje na pewno dojrzeliśmy i zrozumieliśmy kilka rzeczy. A za nasz największy sukces uważam fakt, że udało nam się znaleźć sposób na to, żeby być razem, nie zatracając jednocześnie siebie. Tak, musieliśmy się zmienić, ale nie robiliśmy tego wbrew sobie, a więc kosztem nie była osobowość żadnego z nas, po prostu staraliśmy się dopasować do siebie. 

Oczywiście, że nasz związek nie jest przez cały czas sielanką. Jesteśmy dopiero na początku drogi i proces docierania się jeszcze pewnie nawet nie jest w połowie, ale dokonaliśmy wyboru – chcemy być razem i całą resztę podporządkowujemy tej decyzji. Nawet kiedy się kłócimy, nie nachodzą mnie już takie myśli jak kiedyś – czy na pewno tak ma być? Teraz zawsze towarzyszy mi pewność, że to chwilowe i że się dogadamy. Nawet, gdy jestem na niego zła albo gdy robi coś, co mi nie do końca pasuje, okazuje się, że nie ma to większego wpływu na nasz związek i za chwilę o tym zapominam.
Franek wykorzystał szansę, którą mu dałam. Udowodnił, że na nią zasługuje i że potrafi walczyć. Nie jest sztuką być razem, gdy wszystko się pięknie układa. Nie jest też sztuką rozstać się, gdy zaczyna się psuć albo, gdy ktoś popełni błąd. Sztuką jest walczyć o siebie, o uczucie, o związek. Nam się to udało. I jestem z nas bardzo dumna, bo łatwo nie było, ale jednak udało nam się dojść do punktu, w którym stoimy dzisiaj. Oboje tego dokonaliśmy. Dlatego jestem pewna że naprawdę coś wygraliśmy.
Przed nami na pewno wiele trudnych sytuacji i być może znajdziemy się nie jeden raz na zakręcie… Ale podejmujemy to ryzyko codziennie. Razem.

niedziela, 20 listopada 2011

Szarlotka konta placek z budyniem.

Swego czasu – gdy ja mieszkałam jeszcze z dziewczynami, a Franek u rodziców, zawsze kiedy wracałam z Miasteczka w niedzielny wieczór Franek zjawiał się choćby na dziesięć minut. Głównym celem jego wizyty (poza przywitaniem się ze mną, chociaż wcale nie jestem pewna, co było ważniejsze :P) była pomoc w rozpakowaniu torby. A konkretniej – torby z wałówką. Zawsze przywoziłam z domu kilka słoików, mrożonki, do tego jeszcze coś z niedzielnego obiadu. Kuchnia mojej mamy Frankowi bardzo odpowiada, więc później zaczęłam wszystkiego dostawać podwójnie – żeby starczyło dla nas dwojga.
Do czasu niestety… Jeszcze na początku, gdy zamieszkaliśmy razem, każda moja wizyta w Miasteczku była „owocna” jeśli chodzi o łupy jedzeniowe. Aż się po kilku miesiącach nieuważnie zdradziłam, że w zasadzie to ja umiem gotować. Wystarczyło, że rodzice parę razy zjedli u nas obiad i nagle wałówka ograniczyła się do rzeczy, których my sami nie robimy – surówki w słoikach, zakiszone ogórki i parę innych specjałów. Ale dania obiadowe niestety się skończyły.
***
Franek w weekend pracował, więc ja pojechałam do Miasteczka. W piątek jeszcze na pożegnanie powiedział mi: „to przywieź dużo jedzenia” :) Co by nie był rozczarowany później, zawczasu uświadomiłam mu, że takie dobre czasy już nie powrócą :)
Doszło już nawet do tego, że jak jestem w Miasteczku to ja sama dla całej rodziny gotuję (kurka wodna, jakbym wiedziała, że im tak posmakuje, to dalej udawałabym, że mam dwie lewe ręce :P). W ten weekend mama zrobiła też klopsa pieczonego z suszonymi śliwkami i boczkiem. Ja się trochę przyglądałam i rzekę: „nie jest to specjalnie skomplikowane, muszę też u siebie zrobić”.. Po chwili się zreflektowałam: „albo lepiej nie, bo następnym razem to już nic nie dostanę :)”
Śmieję się oczywiście z tego wszystkiego i chociaż jedzenie mamy smakuje mi bardzo, to dobrze, że nie musi za długo stać przy garach, żebym ja z głodu nie umarła :) A poza tym – cieszę się, że stanęłam na wysokości zadania i potrafię wykarmić swojego narzeczonego (a on mnie rzecz jasna :)) Kiedyś myślałam, że różnie z tym będzie – ale to temat na osobną notkę.
Jednak wcale źle po weekendowej wizycie nie było. Przyjechałam wczoraj i wypakowałam łupy. Franek w tym czasie stołował się z kolei u swoich rodziców i też mu coś skapnęło. Wyłożyliśmy więc na stół: mój rosół, pieczonego klopsa i szarlotkę oraz Frankowy chleb własnej (znaczy maminej) roboty, suszone grzybki i placek z budyniem. Popatrzyliśmy na siebie i stwierdziliśmy: mamy tak całkiem o nas nie zapomniały, z głodu nie umrzemy :)

piątek, 18 listopada 2011

Rozczulona.

W związku z wczorajszą notką dodam jeszcze tylko, że po pierwsze bardzo dziękuję wszystkim, którzy naprawdę wczuli się w moją sytuację i zrozumieli główny przekaz notki. A po drugie, że dla mnie fałsz to cecha, która absolutnie dyskwalifikuje daną osobę z kręgu moich znajomych, dlatego zawsze będzie mnie dziwić tolerancja dla obłudnych zachowań. A do tematu pewnie jeszcze i tak wrócę :) I nie mam na myśli tematu anonimów, a ogólnych przemyśleń na temat blogowania.

***
A tymczasem rozczuliłam się nieco wczoraj (nie mylić ze wzruszeniem :)) parę razy. Powodem mojego rozczulenia były różne zachowania Franka. niby zwykłe i codzienne, ale jakoś wczoraj bardziej do mnie przemówiły, nie wiem, dlaczego. Zaczęło się od telefonu, który odebrałam w okolicach godziny dziesiątej i usłyszałam: „biedna Kluseczka*, biedna, biedna…” Ano biedna byłam, bo naszykowałam sobie śniadanko – kanapkę, jogurt i jabłko. I wszystko zostało na blacie w kuchni… Dodam jeszcze, że z miejsca pracy do sklepu blisko nie mam, ale na szczęście o śniadaniu przypomniałam sobie w drodze, więc zboczyłam jeszcze na małe śniadaniowe zakupy. Co nie zmienia faktu, że to takie fajne, że jest ktoś kto mnie pożałował i stwierdził, że jestem biedna :)))
Poza tym, zapytano mnie wczoraj z pracy – ot, przy jakiejś rozmowie – co robię dziś na obiad. Na co, zgodnie z prawdą, odpowiedziałam, że ja dzisiaj na obiad to tylko przychodzę :) Wzbudziło to zdziwienie i żartobliwy komentarz pana Magazyniera: „cóż to mamy za młodzież dzisiaj, chłop obiad gotuje!” :) Ano mój gotuje i to jeszcze jak :)
Po pracy od razu szłam na aerobik, wystarczyło mi tylko czasu, żeby zostawić auto na podwórku i podreptać na fitness. A Franuś stwierdził, ze zejdzie na dół i weźmie ode mnie torebkę, żebym nie zostawiała jej w samochodzie ani nie brała ze sobą. Po chwili zadzwoniłam, że nie musi schodzić, bo zdążę wejść sama na górę i po co on ma się fatygować, na co odparł, że i tak musi wynieść śmieci.
A najbardziej rozczuliłam się, gdy wróciłam z aerobiku a Franuś kazał mi iść szybko pod prysznic, bo on już mi obiad podgrzewa. Posadził mnie potem w kuchni i podał zupę (tę akurat ja ugotowałam :)), później drugie danie. I jeszcze coś do picia, żebym się „nie zatkała”. Nakrył w kuchni, bo stwierdził, że teraz możemy trochę porozmawiać (czasami jemy w pokoju – przed komputerem albo telewizorem).
Kiedy on wraca z pracy po mnie, to oczywiste, że ja jemu podaję obiad i nadskakuję. Podobnie ze wszystkim innym – to takie zwyczajne, normalne i w ogóle nic wielkiego przecież… A dla mnie jednak to jest w jakiś sposób wielkie i czuję się wtedy zwyczajnie kochana. Tak mi się wczoraj ciepło na sercu cały dzień robiło, że porzuciłam pisanie komentarzy na blogu i podreptałam do sypialni. Tam Franuś już leżał w łóżku i czytał. Dołączyłam do niego, a po lekturze jeszcze rozmawialiśmy o mniej lub bardziej poważnych sprawach, o większych i mniejszych drobiazgach, patrząc sobie w oczy. W takich chwilach najbardziej czuję, że my naprawdę chcemy być ze sobą i że wszystko się nam tak dobrze poukładało, a przecież niewiele brakowało…
Ech… głupieję na starość:D

* o Kluseczce będzie osobna notka :))

czwartek, 17 listopada 2011

Dlaczego nie lubię anonimów?

Bałam się publikować tę notkę… Ale cóż, iskra w końcu poszła i ujrzała ona światło dzienne. Trudno, stało się.
Przykra sprawa, ale niestety się zdarza i to nie raz…
Piszemy notkę, ludzie ją komentują i nagle pojawia się jakiś nowy komentujący – podpisuje się nic nie mówiącym nam nickiem, nie przedstawia się, nie pisze skąd się tu wziął, po prostu komentuje daną notkę. (podkreślam, że nie chodzi mi teraz o notki polecone!) Ale komentuje w taki sposób, aby komuś sprawić przykrość, aby mu dokopać, aby go obrazić, skrytykować. W wersji łagodniejszej - wyrazić swoją zupełnie odmienną opinię, chociaż czasami w sposób mimo wszystko pozostawiający trochę do życzenia…
I niestety, ale jestem pewna, że w dużej części takich przypadków komentuje w ten sposób osoba, która jest stałym gościem na naszym blogu, która często nawet prowadzi swój blog, która nie jeden raz komentowała życzliwie… Przykre. Prawda? Oburzające. Zgadzam się. A jeśli kogoś oburza fakt, że w ogóle mogę podejrzewać stałych czytelników o coś takiego, to mu powiem, że te podejrzenia są mocno uzasadnione w moim wypadku…
Te różne liczniki odwiedzin i statystyki można sobie zamieszczać na swojej stronie dla picu. Ja zrobiłam to kiedyś z konkretnych powodów… Wtedy liczniki pomogły mi w pewnej kwestii, a więc stwierdziłam, ze jeszcze kiedys mogą się przydać i ich nie usuwałam. Być może nie wszyscy wiedzą o tym, że niektóre z tych statystyk pozwalają także na śledzenie IP osób, które odwiedzają, czy komentują. Na pewno nie wiedzą o tym osoby, które potrafią jedną notkę skomentować życzliwie a przy okazji drugiej dokopać blogerowi – tyle, że pod innym nickiem. I wiecie co? Absolutnie nie chodzi mi o to, że komentują w taki sposób - że obrażają, sprawiają przykrość albo po prostu kompletnie nie zgadzają się z tym, co napisał bloger. Ale nie znoszę obłudy, a czymże innym jest takie zachowanie?? Jak można postępować w ten sposób? Kto w ogóle może postępować w ten sposób? Tylko tchórz bez zasad… Nie zgadza się, ale nie podpisze się swoim nickiem, bo przecież nie chce absolutnie blogera urazić. Albo nie chce, żeby sobie bloger o nim coś złego pomyślał… Ma o blogerze niskie mniemanie, ale sobie samemu opinii nie chce popsuć, może nie chce się narazić innym… Cóż za problem? Napisze, co mu na sercu leży, tyle, że się nie podpisze.
I dlatego właśnie jestem uczulona na anonimy. Ktoś powie, że przecież tak naprawdę każdy może sobie jakiś nick wymyślić i pod nim komentować. Owszem, ale przecież wiecie doskonale, że z czasem się komentujących w jakiś sposób poznaje. Jeśli stale komentują podpisując się tak samo, to nawet gdy nie prowadzą swojego bloga, wyrabiamy sobie na ich temat jakąś opinię, mamy w stosunku do nich jakieś odczucia, mniej więcej wiemy, czego sie po nich spodziewać, czasami nawet wiemy o nich całkiem sporo – tu w zależności od tego, ile taki komentujący o sobie w komentarzu opowie. Nie chodzi więc mi o osoby, które same bloga nie prowadzą i komentują mniej lub bardziej regularnie. Mam na myśli komentarze podpisane nickami z kosmosu, które odzywają się tylko raz a potem już nie wracają.
Dotychczas przynajmniej ze dwa razy zdarzyło się, że wydawało mi się, że jakaś blogerka komentowała złośliwie pod innym nickiem. Może było tak więcej razy, ale te statystki śledzę rzadko, więc tego nie wiem. W każdym razie – pewności nigdy nie miałam. Ale całkiem niedawno, przez zupełny przypadek jedną taką osobę przyłapałam. Naprawdę przez przypadek, bo się wcale o to nie starałam. Nie podejrzewając niczego nawet skomentowałam tego samego dnia z rana notkę tej osoby :) A tu potem taka niespodzianka… Oczywiście, stuprocentowej pewności nie mam nigdy – ale na 99% wiem, że ktoś tak zrobił. Ten jeden procent zostawiam – bo jak powiedział Franek, ktoś może dzielić komputer z inną osobą. Chociaż zastanówcie się, jakie są na to szanse :) A nawet jeśli - ziarno nieufności zostało już zasiane…
Na szczęście nie jest to osoba szczególnie mi na blogowisku bliska, więc tak totalnie wiary w blogowanie nie straciłam. Ale niesmak niestety pozostał. Uważajcie na przypadkowych komentujących. A Wy, dwulicowi – zastanówcie się dwa razy…
Szacunku do przypadkowych anonimów nie mam za grosz.Chyba rozumiecie teraz, dlaczego?
Ps. Na ewentualne pytania, dlaczego nie zablokuję opcji komentowania albo chociaż jej nie ograniczę odpowiadam od razu – bo nie o to tu chodzi! A poza tym, taki mam kaprys i już :)
Ps2. Jestem pewna, ze osoby, które nie mają niczego takiego na sumieniu, nie wezmą tej notki do siebie i nie odczują z mojej strony jakiegoś braku zaufania. Zapewniam, daleka jestem od rzucania pochopnych oskarżeń.

środa, 16 listopada 2011

O ślubie dawno nie było…

Ja wiem, że jeszcze nam całkiem sporo czasu zostało, ale Wy mnie już trochę znacie i wiecie, że lubię mieć dopięte wszystko na ostatni guzik i to najlepiej z odpowiednim wyprzedzeniem czasowym.
No i nachodzi mnie od czasu do czasu stres dotyczący tego, czy my się wyrobimy ze wszystkim. Nie chciałabym po prostu obudzić się z ręką w nocniku. Ba! Nie chciałabym nawet z wywieszonym jęzorem załatwiać tego, co należy… Sprawnie poszło nam zarezerwowanie terminu – zarówno na sali, jak i w kościele, zespół też znaleźliśmy szybko i w ogóle nie traciliśmy czasu jeśli chodzi o te najważniejsze kwestie. Pozwoliliśmy sobie więc na prawie dwumiesięczny oddech. Ale ostatnio zaczęłam się gryźć. Wczoraj w końcu powiedziałam Frankowi, że boję się, czy się ze wszystkim wyrobimy i że nie chciałabym mieć wszystkiego naraz na głowie i zaczęliśmy działać.
Już jakiś czas temu orientowałam się mniej więcej, jak wygląda kwestia nauk przedmałżeńskich. W Miasteczku wydawało mi się to rozwiązane najrozsądniej – kurs trwał trzy miesiące a spotkania odbywały się zwykle w dwie niedziele w miesiącu. Tylko, że to rozwiązanie idealne dla miejscowych – my nie moglibyśmy zagwarantować regularnej obecności w Miasteczku w niedzielne popołudnie. A w Poznaniu takiego rozwiązania nie znalazłam. Kurs zawsze odbywa się w tygodniu. A dla takich osób, jak my – czyli dla Franka z nieregularnym grafikiem i dla mnie, która ma niemal wszystkie popołudnia zajęte – to nie lada wyzwanie znaleźć czas na te nauki. A zależy nam, żeby go odbyć „jak Pan Bóg przykazał”. Nie chcemy kombinować, wymigiwać się i narzekać, że kłody nam rzucają pod nogi.
Wczoraj ponownie przejrzałam strony internetowe parafii i po wstępnej selekcji zostały nam dwie, które w miarę lubimy i które miały najlepszą informację. Zastanawialiśmy się czy chcemy odbyć kurs w trzy tygodnie, co wiązałoby się z tym, że dwa razy w tygodniu idziemy na nauki, czy może decydujemy się na nauke raz w tygodniu, ale za to trwającą dwa miesiące… Na dłuższą metę ta opcja wydała nam się dość męcząca. Chyba łatwiej będzie nam się jednak zmobilizować, żeby zamknąć tę sprawę w jednym miesiącu. Korki przerzucę na inny dzień no i z jednego aerobiku w tygodniu zrezygnuję. Ale jakoś przetrzymam :)
Nie dowiedzieliśmy się niestety jak w ogóle się zapisać na taki kurs i jak to wygląda organizacyjnie. Dla większości parafii to chyba jest oczywista oczywistość i wychodzą z założenia, ze każdy to wie -  a pewnie, bo to raz się ślub bierze w życiu? :D.  A narzeczeni w celu omówienia szczegółów zapraszani są z reguły w takich godzinach, że nie byłabym w stanie dojechać.
Franuś podjął więc męską decyzję i jako, że dziś skończył pracę o dziewiątej, stwierdził, że pójdzie się dowiedzieć co i jak – nie dość, że bez narzeczonej to jeszcze w godzinach urzędowania nie dla narzeczonych :) Zaryzykował, że go nie przegonią. Udało się. Dowiedział się kilku istotnych szczegółów – jak tego, że nawet jeśli z jakichś względów nie będziemy mogli przyjść na któreś ze spotkań to możemy odrobić je w kolejnym miesiącu. Świetna sprawa! Ulżyło mi, bo tym się chyba najbardziej martwiłam :)
Grudzień, ze względu na święta, sobie odpuścimy. Ale w styczniu pójdziemy na kurs i będziemy mieć jeszcze ponad pół roku na pozostałe sprawy :) Jak kupowanie ubrań, obrączek (choć to chcemy też załatwić na początku roku), zaproszenia, no i kurs tańca – bardzo wskazany ze względu na Franka :))
No to trochę mi już lepiej. Jedna sprawa spadła mi z łepetyny.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Westchnę sobie po weekendzie.

Weekend - jak to weekend - mimo że długi, szybko się skończył. Pozwólcie, że sobie westchnę teraz z żalem, bo fajnie było…
….

No, już ;) Wizyta Miasteczkowych udała się znakomicie, a przede wszystkim strasznie z Frankiem jesteśmy zadowoleni, że nam się jedzenie udało. Przygotowaliśmy zupę cebulową z grzankami oraz pulpeciki na cieście francuskim w sosie śmietanowo-serowym. Wszystkim bardzo smakowało. Nawet chłopakowi mojej siostry, co wcale nie jest tak oczywiste – bo my w rodzinie smak mamy dość podobny, natomiast on jakoś tak zawsze odstaje i nie smakuje mu to, za czym my przepadamy :) Żeby nie było – Franek też tak ma w kilku przypadkach, chociaż do wielu potraw już go przekabaciłam. Ale zachwycali się wszyscy, siostra z dziesięć razy powtórzyła „pycha”, a tata powiedział, że mogłabym coś takiego w Miasteczku zrobić przy następnej okazji. A na deser były owoce maczane w gorącej czekoladzie rozpuszczanej w specjalnym naczyniu. No i rzecz jasna rogale marcińskie.
Kulinarna odsłona wizyty udała się więc znakomicie, ale spacerowa wcale nie była gorsza :) Franek niestety już kolejny rok pracował popołudniu 11 listopada :( Nie wybrał się więc z nami ani na paradę na ulicy Św. Marcin, ani, nad czym ubolewam najbardziej, na pokaz sztucznych ogni, które niezmiennie uwielbiam i zachwycam się nimi przy każdej okazji. Już mu zapowiedziałam, że w przyszłym roku przypilnuję, żeby sobie chociaż dniówkę na ten dzień załatwił, bo do zeszłego roku wieczór 11 listopada był zawsze nasz. Dobrze, że mnie chociaż rodzinka ratuje i mam z kim iść :)
Ale rodzinka w sobotnie południe musiała już się zmyć i zostaliśmy sami. Na szczęście przynajmniej weekend Franuś miał wolny. Się wkurzyłam nawet na niego trochę w sobotę, przyznaję, bo jak wszyscy pojechali, to myślałam, że od razu ze wspólnego wolnego będziemy korzystać, a ten jeszcze postanowił trochę pracę odespać i tak spał do piętnastej. A taaaka ładna pogoda była. Nafoczyłam się więc trochę, ale że Franek potem był bardzo miły i starał się nadrobić stracony czas, to dałam się ugłaskać.
Zaliczyliśmy aż dwa razy kino w ten weekend, bo była promocja i za cztery bilety zapłaciliśmy mniej, niż w normalnych okolicznościach za dwa. Więc najpierw była Contagion – epidemia strachu, a później Służące, które koniecznie chciałam zobaczyć, bo książka mnie zachwyciła. Franek, ku swemu własnemu zdziwieniu, stwierdził, że drugi film był lepszy. Poza tym zajadaliśmy się pizzą, makaronem i sałatkami, obaliliśmy flaszkę wina i kilka piwek. No i kupiłam sobie nareszcie zimowe buty, a dzięki temu, że niedawno sprawiłam sobie też kurtkę na zimę, mam spokój z jakimikolwiek ciuchowo-obuwniczymi zakupami przynajmniej przez pół roku! Prawdę mówiąc, nie przychodzi mi do głowy nic, czego bym potrzebowała :)
Franek za to kupił sobie jakąś planszową grę z tych fantasy, bo on się tym interesuje (ja się nie znam, więc wybaczcie brak szczegółów :)). Kiedy ją wypatrzył pierwszego dnia, wyszliśmy ze sklepu bez niej, ale szkoda mi go bardzo było, bo wiedziałam, że naprawdę chciałby ją mieć. Wróciliśmy dnia następnego, widocznie nie dawała mu spokoju ta gra :) A miło było popatrzeć, jak się cieszy :) Prawie tak, jak ja z nowej torebki z dużą ilością kieszonek. A może nawet bardziej? Usiadł od razu wieczorem i zaczął ją rozgryzać – grę znaczy się, nie torebkę. I powiem Wam, że nawet ja instrukcję zaczęłam czytać i bardzo możliwe, że sobie będziemy grali razem.
Ale dziś znowu mamy poniedziałek i trzeba sie rzucić w wir pracy. Poniedziałki normalnie lubię, ale dzisiaj obniżenie nastroju mnie dopadło i jest mi tak se :)