*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 31 stycznia 2015

Matka Polka Egoistka ;)

Bałam się dzisiejszego dnia, ale wiedziałam, że nadejdzie i nie chciałam go odkładać w czasie. Odkąd wróciłam ze szpitala, nie licząc krótkich okresów w ciągu dnia, nie byłam w Wikingiem sama - Franek wziął sobie na mnie opiekę. W dwa pierwsze weekendy po narodzinach dziecka, odwiedzili nas moi rodzice, w ubiegły weekend - teściowie. Trochę nas odciążyli i na przykład mamy ugotowały nam obiad, a tatowie "spacerowali" z wózkiem po balkonie - było trochę łatwiej. Ale dzisiaj Franek musiał już wracać do pracy i wiedziałam, że zostanę sama. Moi rodzice zaoferowali się ewentualnym przyjazdem, gdybyśmy tylko powiedzieli jedno słowo, ale ja zdecydowałam, że teraz z tej oferty nie skorzystamy - nie chciałam przedłużać tego, co i tak nieuniknione, czyli momentu, gdy zostanę z Wikingiem w domu sama.
I przeżyłam :P Nie było tak źle. Co prawda Dzieciak zaczął dzień od krzyków i wrzeszczał tak, kiedy ja byłam w łazience - ale trudno, tak czasami będzie. Przecież nie będę chodzić w piżamie i z nieumytymi zębami do południa, bo dziecko nie życzy sobie zostać samo. Taka ze mnie egoistka, że najpierw sama się ogarnęłam, a potem dopiero nakarmiłam i ogarniałam dziecko :) Tylko ze śniadaniem trochę poczekałam i zrobiłam je sobie korzystając z krótkiej (bardzo) chwili, kiedy to Wiking był nakarmiony i przewinięty, i przez chwilę nie potrafił znaleźć żadnego powodu, dla którego miałby się rozpłakać.
Do południa próbowałam go uśpić, ale bezskutecznie - trafił nam się egzemplarz, który naprawdę bardzo mało śpi! Kiedy tylko wydaje się, że sen jest tuż, tuż, nagle jego oczy stają się wielkie jak pięć złotych i nic tego nie wychodzi. Gdy dzisiaj przysnął na moment, zdążyłam pójść do kuchni, zrobić sobie herbatę i posprzątać naczynia z suszarki - kiedy wróciłam, już nie spał, choć jeszcze nie płakał :) Ale mimo wszystko jakoś przeżyłam to przedpołudnie zajmując się wymagającym dzieckiem i w międzyczasie robiąc to i owo. Później wyszliśmy na spacer i zgodnie z moimi oczekiwaniami, Wiking zasnął na następne trzy i pół godziny ;)
A propos spaceru - bo niektóre z Was o to pytały - wózek sprawuje się bardzo dobrze. Nie mam zastrzeżeń. Ale absolutnie nie zmieniłam zdania odnośnie kół - bardzo się cieszę, że jest opcja ich zablokowania, bo kiedy nie są skrętne, to wcale mi się wózkiem trudno nie manewruje, za to gdy tylko je odblokuje to dzieje się to, czego się spodziewałam - czyli, że wózek prowadzi mnie, a nie ja wózek! Kółka kręcą się prawie jak chcą, gdy tylko stracę czujność. Podrapać się nawet nie można, bo wystarczy, że na chwilę puszczę jedną rękę, to już któreś kółko mi ucieka. Nie wspominając już o tym, że przejechanie po zamrożonym śniegu (który się jakimś cudem dzisiaj u nas pojawił, na szczęście w ilościach niewielkich) to niemal mission impossible. Fakt, że skrętne koła mogą się sprawdzać np. na wąskich i krętych podjazdach dla wózków albo na małych powierzchniach, ale na ulicy na pewno nie - przynajmniej nie dla mnie. Ale Frankowi pasują, więc chwała producentowi za to, że dał wybór.

Pierwszy dzień więc za nami. W perspektywie wiele kolejnych, mam nadzieję, że będzie coraz lepiej. 
W II fazie porodu jest tak, że gdy dziecko przechodzi przez kanał rodny, to niejako robi jeden krok do przodu i dwa do tyłu. Mam czasami wrażenie, że tak jest cały czas - to znaczy, gdy tylko wydaje mi się, że udało nam się coś ogarnąć, że coś osiągnęliśmy, że z czymś sobie poradziliśmy, to potem nadchodzi kryzys. Lepsze dni cały czas przeplatają się z gorszymi. Miewam naprawdę złe chwile, kiedy jestem najzwyczajniej w świecie zdołowana. Ale dziś mnie to ominęło. Odpukać, bo dzień się jeszcze nie skończył - właściwie odkąd pojawiło się dziecko, to żaden dzień się nie kończy :) bo tak naprawdę wyzwaniem są wieczory i noce - co prawda rzadko trafiają się naprawdę trudne, ale niemal każdego dnia, im bliżej wieczora, tym bardziej się stresuję.

W następny weekend znowu przyjadą do nas teściowie, a teściowa zostanie na tydzień. Na pewno też będzie mi trochę lżej, bo kiedy ona zajmie się na przykład gotowaniem albo prasowaniem, to będę miała parę chwil dla siebie. Później urlop ma wziąć moja mama - ale chyba dopiero w marcu, bo stwierdziłam, że nie chciałabym się z kolei za bardzo przyzwyczaić do tego, że ktoś ze mną jest. Wtedy byłoby mi trudniej wrócić do codzienności, a w ten sposób takie wizyty będą po prostu przyjemnym udogodnieniem. No i oczywiście jeszcze ciocia Dorota wpadnie w międzyczasie w odwiedziny ;) 
 
Tak w ogóle to ja sobie myślę, że gdyby nie to moje bezrobocie, to może byłoby mi teraz trochę łatwiej, bo po prostu za bardzo się przyzwyczaiłam do tego, że miałam tyyle czasu  i mogłam realizować te moje grafiki :) Teraz w zasadzie też mogę je realizować, tyle, że w dużo bardziej okrojonej wersji. Ale chyba i do tego jakoś się przyzwyczaję i nauczę wykorzystywać efektywnie każdą chwilę.. :) Mam przynajmniej taką nadzieję. W każdym razie, wydaje mi się, że jak trochę zmniejszę wymagania co do swojej osoby (pracuję nad tym każdego dnia:)) to dam radę wypośrodkować. Dzisiaj zajmowałam się Wikingiem, ale udało mi się też trochę poczytać, posprzątać i nawet obiad częściowo ugotowałam - częściowo, bo np. mięso zamarynował wczoraj Franek.
Byłoby mi też łatwiej, gdybym była mniejszą egoistką i potrafiłabym się całą sobą poświęcić dziecku. A tymczasem w jakimś sensie się poświęcam (choć to słowo nie bardzo mi pasuje), ale na pewno nie potrafię wyrzec się siebie i swoich potrzeb. Myślę jednak, że ten mój egoizm utrzymuje się jeszcze na zdrowym poziomie i dziecko raczej na tym nie ucierpi. Raczej... :P

Bo jeszcze odnośnie tytułu - wczoraj mieliśmy do załatwienia parę spraw - musiałam jechać do lekarza po skierowanie na morfologię, Franek miał objechać jedną linię autobusową, razem musieliśmy wpaść do banku. Wiking jeździł z nami. A że spał, to wpadłam na genialny pomysł, żeby Franuś zawiózł mnie na chwilę pod galerię handlową - dostałam z Camaieu maila, że mają tam jakieś mega przeceny i choć normalnie nie rzucam się na tego rodzaju atrakcje, to teraz się skusiłam. "Chwila" się nieco przedłużyła, bo okazało się, że coś tam dla siebie jednak znalazłam w przystępnych cenach (20-30 zł za sztukę). I po pół godzinie Franek zadzwonił, że Dzieciak nam się budzi. Przyspieszyłam więc, a w drodze do kasy chwyciłam jeszcze jedną bluzkę z zamiarem przymierzenia jej dopiero w domu. Przy kasie trafiłam na uczennicę i trochę to trwało, a Wiking był już mocno zniecierpliwiony - o czym poinformował mnie nie wiem czy nie bardziej zniecierpliwiony tatuś :P Wracając do samochodu myślałam sobie - no ładnie, dziecko głodne, a wyrodna mamusia zakupy sobie robi :) Ale moim myślom towarzyszył uśmieszek, bo jednak wyszłam bardzo zadowolona. Mój chudy tyłek też jest zadowolony, bo udało mi się tanio kupić po dwie pary spodni i spódnic w rozmiarze 34. Jeśli z powrotem przytyję, to oddam mamie, a przynajmniej teraz będę miała w czym chodzić :D
A Wiking chyba jednak aż tak bardzo z głodu nie umierał, bo jak tylko weszłam do samochodu i Franek ruszył z miejsca, to zasnął, jakby go ktoś wyłączył, nie musiałam więc się rozbierać na parkingu :P Wyrozumiały dzieciak!

środa, 28 stycznia 2015

Co u nas?

Wiking ma za sobą pierwszą wizytę u lekarza, a co za tym idzie, również pierwszy spacer do przychodni i z powrotem. Niniejszym nastąpiła inauguracja sezonu spacerowego - bo wcześniej "wyprowadzaliśmy" go tylko na balkon. Od jutra spacer będzie już stałym punktem naszego programu (no, chyba, że nagle przyjdą jakieś kosmiczne mrozy albo będzie lało) - co mnie bardzo cieszy, bo po takim przewietrzeniu dziecko śpi jak zabite :)

***
W gabinecie lekarza siedzieliśmy prawie godzinę (teraz już wiem skąd te opóźnienia), ale właściwie mnie to cieszy - lepiej tak, niż mieć poczucie, że jest się tylko numerkiem w kolejce, który lekarz chce jak najszybciej odbębnić. Na chwilę obecną wszystko jest dobrze, Wiking waży już 3150 - przy wyjściu ze szpitala miał 2590, więc przybiera na całego. Ale wcale mnie to nie dziwi, bo żarłok z niego nieziemski!

***
Poszłam sobie dzisiaj do fryzjera! Od kilku lat zawsze korzystam z usług fryzjerki w Miasteczku, ale ostatni raz obcinałam włosy w październiku, a nie wiem, kiedy będę tam następnym razem, więc stwierdziłam, że już dłużej nie wytrzymam! Zwłaszcza, że ostatnio ścięłam włosy na prosto - wyglądało to fajnie przez parę tygodni, ale jak włosy mi już podrosły, to zrobiło się tak sobie. Na tej ulicy, na której mieszkamy są aż dwa salony fryzjerskie, więc wybrałam ten, który jest bliżej - to znaczy 50m od domu a nie 100 :P Mocno się skróciłam, ale jestem zadowolona! Frankowi też się podoba :) Taka odmiana jest zdecydowanie bardzo potrzebna od czasu do czasu, od razu lepiej się czuję :) I krócej będzie trwało mycie głowy! No to stwierdzam, że fryzjer podwarszawski uzyskał moją akceptację - w razie czego nie będę się już bała tam pójść. Tylko drożej jest w porównaniu do cen w Miasteczku, o jakieś 10-15 zł. No ale w końcu stolyca nie? :P

***
Chyba jeszcze nigdy nie mieliśmy w domu na bieżąco takiego porządku, jak teraz! O moim stosunku do sprzątania chyba jeszcze nie pisałam nigdy szczególnie dużo i teraz też nie będę się rozpisywać, powiem tylko, że źle się czuję w bałaganie i nie lubię go, ale jednocześnie do pedantki mi daleko i często bywało tak, że jakaś rzecz leżała nie na swoim miejscu przez dłuższy czas. Staraliśmy się sprzątać regularnie, ale na pewno nie codziennie. Teraz natomiast codziennie mamy porządek, co może się wydawać dziwne w obecnych okolicznościach. A to dlatego, że wprowadziliśmy (choć trochę nieświadomie) zasadę, że po pierwsze wszystko odkładamy od razu na miejsce a po drugie sprzątamy od razu, kiedy nadarzy się taka okazja (czyt. Dzieciak śpi), bo nie znamy dnia ani godziny (no, raczej godziny, czasami nawet minuty), kiedy się obudzi i swoim wrzaskiem przedstawi kolejne żądania. Przyznam, że podoba mi się ten nowy zwyczaj, lubię mieć poczucie, że jest czysto i chociaż nigdy nie było u nas jakiegoś naprawdę wielkiego bałaganu, to teraz jest mi z tym sprzątaniem na bieżąco dużo wygodniej.

***
Mamy za sobą już dwie prawie nieprzespane noce :/ I chyba przed nami kolejna, bo nasz aniołek śpi od osiemnastej, kiedy to się opił jak bąk maminego mleka i pewnie za chwilę się obudzi w nim diabełek i ani będzie myślał o tym, żeby znowu zasnąć - nawet jak znowu się opije. Kąpiel już mu chyba dzisiaj odpuścimy, będzie miał dzień dziecka. A propos kąpieli - jednak on nie zawsze się przy kąpaniu drze jak obdzierany ze skóry. Generalnie to chyba nawet całkiem to lubi - pod warunkiem, że nie jest akurat głodny :) Wracając do tych ciężkich nocy - niestety nadal nie potrafię ich odsypiać! W nocy jestem zła, bo w przeciwieństwie do Franka <oho! właśnie stęknął (Wiking, nie Franek)- stęknięcie oznacza "mama kończ! jestem głodny!"> nie potrafię w godzinach 0:00-5:00 funkcjonować normalnie i nie zmieniło się to nawet teraz. A Franek dziecka nie nakarmi, więc muszę się budzić i muszę być w miarę przytomna, a o to jest naprawdę bardzo trudno. Rano jestem niewyspana - mimo, że odpuściłam sobie pobudki o szóstej na razie. Bardzo nad tym ubolewam i bardzo brakuje mi tych poranków, ale jednak między tą szóstą a ósmą lub dziewiątą udaje mi się jeszcze czasami trochę przespać. W ciągu dnia niestety nadal odsypiać zwyczajnie nie potrafię - wczoraj nawet Franek stworzył mi do tego optymalne warunki - uśpił dziecko, przygasił światło, przyniósł poduszkę, kocyk i puścił RMF classic, ale niestety nie potrafię tak na zawołanie zasnąć. Nic z tego nie wyszło, po prostu w ciągu dnia, nawet gdy jestem zmęczona, to nie jestem senna.

No to kończę, obowiązki matki polki wzywają :P

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Ratunku, nie mam się w co ubrać! + dokumentacja :)

I to nie jest krzyk kobiety stojącej przed szafą pełną wystrzałowych ciuchów na pięć minut przed wyjściem na imprezę, tylko krzyk margolki, która nie ma co na siebie włożyć, żeby zwyczajnie wyjść do sklepu lub do kościoła...
Planowałam sobie zrobić zdjęcie w Sylwestra - ostatnie zdjęcie z brzuchem, żeby uwiecznić jakoś ten dzień, kiedy donosiłam ciążę. Ale jak wiecie, wiele z moich planów tego dnia zostało pokrzyżowanych, więc i brzuchatego zdjęcia nie mam :) A szkoda, bo wydaje mi się, że pod sam koniec ten brzuszek naprawdę miałam już dość spory (jak na mnie :P). Podsumowując, w ciąży przytyłam dokładnie 1,8 kg a w obwodzie brzucha przybyło mi 12,5 cm, w talii 8 cm, w pozostałych miejscach obwodowo się zmniejszyłam. Zasługa Tasiemca chyba ;)
Po USG w 31 tygodniu pisałam, że Tasiemiec jest nieco większy, niż wynikałoby to z tygodnia ciąży. Poza tym wszędzie się naczytałam, że przy cukrzycy ciążowe dzieci są większe. No i do tego jeszcze opinie lekarzy - kiedy pytałam ich, czy to w porządku, że nie przybieram na wadze, odpowiadali, że widocznie dziecko bierze wszystko dla siebie... A tu niespodzianka - na USG, które zrobiono mi przy przyjęciu do szpitala wyszło, że dziecko będzie miało niecałe 3 kg i tym razem lekarze twierdzili, że to normalne przy mojej budowie ciała. Poza tym przez cały pobyt w szpitalu nasłuchałam się od wszystkich, jaka jestem drobna - co lekarz, to pytał np. czy moja mama jest podobnej budowy i czy rodziła naturalnie... Albo mierzono mi obwód brzucha i bioder, żeby sprawdzić, czy w ogóle jest sens, żebym rodziła naturalnie, bo może jestem na to zbyt szczupła. Słowo daję, że nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że jestem szczupła, a już na pewno nie na tyle, żeby mieć wątpliwości, czy urodzę. Moja mama jest 5 cm niższa ode mnie, przed ciążą ważyła 38 kg, urodziła mnie, ważącą 3,5 kg siłami natury. Po porodzie ważyła 44 kg i tak jej zostało praktycznie do dziś (no, czasami ma 42kg :)) Jak już wiecie, i ja dałam radę urodzić, choć o szczegółach (ale bez przesadyzmu :P) jeszcze będzie.
To, co mnie najbardziej zdumiało, jak już sobie poleżałam te dwie godziny z Wikingiem na brzuchu i zabrali mi go do ubrania, a ja byłam już zszyta i opatrzona, to fakt, że mój brzuch po prostu zniknął! Spodziewałam się raczej, że tak od razu po porodzie jeszcze zostanie - widywałam inne dziewczyny, które urodziły i one przez kilka dni jeszcze wyglądały, jakby nadal były w ciąży. 
Ale największy szok przeżyłam, kiedy stanęłam na wadze. Spodziewałam się, że będę ważyła mniej niż przed ciążą, bo wynikało to z prostego rachunku (waga Tasiemca, łożysko, płyny itp.), ale nie sądziłam, że zobaczę 45,5 kg! Później spojrzałam w lustro i z zadowoleniem stwierdziłam, że nigdy w życiu nie miałam tak płaskiego brzucha i tak szczupłej talii, jak po ciąży właśnie! Z dużo mniejszym zadowoleniem odnotowałam, że moje kończyny są jak patyczki i -jak zwykle, gdy moja waga spada poniżej 50 kg - wystające obojczyki.
Wracając jednak do mojego tytułowego okrzyku - wszystkie ciuchy ze mnie spadają! Najgorzej jest ze spodniami. Najpierw ubrałam te, w których chodziłam w czasie ciąży. Spodziewałam się, że w brzuchu będą trochę za szerokie, bo gumka się rozciągnęła, ale one mi całkiem wiszą na tyłku. Spodnie w rozmiarze XS, które sobie na okoliczność ciąży kupiłam - również... Nawet spodnie dresowe się na mnie nie trzymają. Na razie po domu i tak chodzę w sukienkach i spódnicach (choć te drugie też są trochę za luźne), ale jak trzeba wyjść z domu, to mam problem.  Chyba będę musiała przeszukać swoje szafy - wiem, że gdzieś odłożyłam jakieś jeansy, które były na mnie trochę za ciasne...

Ogólnie rzecz biorąc, to całkiem fajnie, gdy człowiek chudnie, nie wysilając się przy tym za bardzo. Zwłaszcza, gdy jest to po ciąży, bo przecież słyszy się zawsze, że ciąża całkowicie zmienia sylwetkę, że wraca się po niej do formy tygodniami albo i miesiącami, a niektórym już nigdy nie udaje się powrócić do wagi sprzed ciąży. Do tego ciało nie jest jędrne albo pojawiają się na nim rozstępy. Mnie się nic takiego nie przytrafiło, a z obwodu talii i brzucha to się naprawdę cieszę i nie narzekałabym, gdyby tak już mi zostało ;)) Tylko niestety nie da się tak schudnąć tylko w wybranej przez siebie części ciała i chociaż brzuch teraz mam świetny, to cała reszta jest trochę za chuda i nawet na twarzy wyglądam trochę mizernie (choć to pewnie także zasługa anemii, której się po porodzie nabawiłam). Nawet moje BMI w tym momencie wskazuje na niedowagę. Jem normalnie - pięć do sześciu posiłków dziennie. W dodatku teraz już nawet nie muszę odmawiać sobie słodyczy (cukrzyca jak na razie poszła sobie w siną dal), ale do dziś nie przytyłam ani grama. Fakt, że trochę nie mam apetytu (to chyba też po cukrzycy mi zostało - częściowo straciłam przyjemność z jedzenia, ale pewnie i zmęczenie i gorszy nastrój mają znaczenie), ale staram się jeść niejako na siłę, bo wiem, że skoro karmię, to muszę dostarczać organizmowi dodatkowych kalorii. Ale widocznie to i tak za mało.
Nie miałabym nic przeciwko, żeby do tej wagi sprzed ciąży jednak nie wracać, bo miałam wtedy 51,5 kg - o półtora za dużo :P Wyglądałabym fajnie we wszystkich obcisłych sukienkach i nie musiałabym się martwić, że tu i ówdzie wyłania się jakaś fałdka. Ale te trzy kilo mogłabym jednak przybrać, bo okazuje się, że jednak można wyglądać za chudo (Franek już nie mówi do mnie inaczej niż "chuda glizdo!"), zwłaszcza, gdy wkłada się ubrania w rozmiarze 36 na tyłek w rozmiarze 34. No i martwię się trochę, że nie dojdę do siebie (głównie chodzi mi o niedokrwistość, gorszą formę psychiczną i siłę), jak tak dalej pójdzie i że odbije się to negatywnie na moim pokarmie. Ale nie wiem, co mogłabym zrobić jeszcze. Przecież nie przerzucę się teraz na tłuste albo fast foodowe jedzenie, bo to się na pewno Wikingowi nie przysłuży...
Pozostaje mi chyba cieszyć się tą zgrabną talią :P Może jak za miesiąc powrócę do ćwiczeń, to nawet uda mi się jakieś ładne mięśnie brzucha zobaczyć :)

*** 
Żeby nie być gołosłowną, wrzucam fotkę w "wiszących spodniach" :) (choć na żywo i tak wygląda to dużo gorzej, fotki faktycznie pogrubiają! :P)



Ale na razie na co dzień i tak moim strojem codziennym jest letnia sukienka. Szkoda, że mamy zimę, bo wtedy nie musiałabym się martwić, w czym wyjść do ludzi :)

 

środa, 21 stycznia 2015

Zero, czyli koniec odliczania

Nie dwa tygodnie temu, ale właśnie dzisiaj Wiking miał przyjść na świat. Jak już wiecie, trochę się pospieszył - choć po prawdzie też nieco mu pomogli, bo były ku temu wskazania. 
Ale przyznam, że ja od dawna - kiedy jeszcze nawet o porodzie nie myślałam - czułam, że to będzie przed terminem. Po prostu to wiedziałam, choć nie mam pojęcia skąd. Jeszcze nim dowiedziałam się o tym, że mam cukrzycę - bo przy cukrzycy to już w ogóle wiadomo, że raczej nie dopuszcza się do porodu po terminie i zwykle poród jest indukowany. W każdym razie wiele razy myślałam o tym, że odetchnę dopiero, kiedy skończy się rok 2014, bo tak się złożyło, że akurat moja ciąża miała być donoszona wraz z końcem tego roku, a miałam jakieś przeczucie, że może nie uda mi się do końca dotrwać. Ale się udało - to znaczy prawie :P Bo chyba odetchnęłam aż za bardzo. Kiedy tuż przed świętami byłam na KTG, to, co usłyszałam od lekarza bardzo mnie uspokoiło - na tyle, że zyskałam pewność, że nic złego się nie będzie działo. 30 grudnia wieczorem miałam jeszcze wizytę u mojej lekarki prowadzącej, która umówiła się ze mną na wizytę 13 stycznia - stwierdziła, że absolutnie nic nie wskazuje na to, żebym miała do tego czasu nie dotrwać. Dlatego właśnie w sylwestrowy poranek na kontrolne KTG szłam na totalnym luzie! Wyszłam z domu z myślą, że wrócę za parę godzin i wtedy dokończę rozpakowywanie, sprzątanie i takie tam... Nawet planowaliśmy, że się do kina przejdziemy po wizycie w izbie przyjęć... Pomimo tych moich wcześniejszych przeczuć, tamtego dnia całkowicie straciłam czujność i pewnie właśnie dlatego tak się to wszystko ułożyło, że już z tego szpitala nie wyszłam :)
Poza tym, że czułam, że Wiking urodzi się wcześniej, zawsze skądś wiedziałam, że zacznie się właśnie w nocy. Tylko oczywiście wyobrażałam sobie, że to będzie w domu, a nie w szpitalu. Zawsze się tego zresztą obawiałam - bałam się, że nagle zaczną się skurcze, kiedy Franek zdąży już wyjść do pracy albo że w środku nocy odejdą mi wody i poplamię łóżko :P I że później nie będę wiedziała, co robić. Dlatego właśnie nawet cieszyłam się z tego, że już jestem w szpitalu. Tak też zresztą pocieszał mnie Franek w tych trudniejszych chwilach. Nie bałam się porodu - najbardziej bałam się tego, że nie uda mi się urodzić w tym upatrzonym szpitalu na którym tak bardzo mi zależało. A tak przynajmniej miałam już pewność, że będę rodzić właśnie tam. I rzeczywiście - kiedy odeszły mi wody, szybko zostałam przebadana przez położną, później przez lekarza i gdy tylko stwierdzono, że "nadaję się" do porodu, zaczęto mi szykować salę porodową (bo w danym momencie wszystkie były zajęte, ale dzięki temu, że byłam już na oddziale, to miałam zarezerwowane miejsce; gdybym przyjechała w takich samych okolicznościach na izbę przyjęć, to pewnie odesłaliby mnie do domu, żebym poczekała na skurcze). Nie musiałam się stresować przyjęciem, ani tym że nie jestem pewna, czy to już, czy nie już. Widocznie tak właśnie miało być. Widocznie Wiking miał się urodzić właśnie siódmego a nie dwudziestego pierwszego.
Swoją drogą - właśnie, to było moje kolejne przeczucie! Kiedy już się uspokoiłam, że w Sylwestra na pewno nie urodzę, bo kolejne zapisy KTG były ok, to żaliłam się Frankowi, że na pewno się Wiking urodzi siódmego! No i sobie wykrakałam :) A nie chciałam wtedy, bo rok temu siódmego urodziła się Franka bratanica. Nie chciałam, żeby nam się uroczystości dublowały. Ale teraz oczywiście już jest mi wszystko jedno i w ogóle o tym nie myślę :D

Dopiero dziś mieliśmy pierwszy raz tego naszego synka zobaczyć. A tymczasem jest z nami już 14 dni. Wiele razy patrzyłam na niego i myślałam sobie, że być może w innych okolicznościach (gdybym poszła na tamto KTG 10 minut wcześniej na przykład, albo dzień później) jeszcze byłby u mnie w brzuchu i jakoś w głowie mi się to nie może zmieścić :) Ciekawa jestem, czy on to w jakiś sposób "odczuwa" to znaczy - czy zachowywałby się inaczej, gdyby urodził się trochę później jednak. Ale tego się już oczywiście nie dowiemy. Mimo wszystko cieszę się bardzo, że Wiking jest już z nami i że mam za sobą pobyt w szpitalu i poród. Chyba nawet dobrze, że to się tak potoczyło - nie zdążyłam się zestresować tym, że ten wielki dzień jest już coraz bliżej...

Stopniowo staram się odpowiadać na Wasze komentarze - również pod tymi dużo wcześniejszymi notkami :) Mam też zamiar napisać o tym, jak to wszystko wyglądało, być może też będzie co nie co o moich odczuciach. Ale na razie coś się zebrać w sobie nie mogę. Lepsze dni przeplatają się z gorszymi. Ostatnio chyba jest trochę gorzej. Wydaje mi się, że Franek sobie zdecydowanie lepiej radzi. Mnie trochę brakuje elastyczności, poza tym nie potrafię odpuścić pewnych spraw - cały czas w głowie siedzi mi, że chciałabym zrobić to albo tamto. Taka już jestem. Poza tym nie wiem, czy tak właśnie wygląda baby blues, czy co to innego może być, ale chwilami naprawdę jest mi źle - myślę o tym, w jakim dobrym nastroju byłam te dwa tygodnie temu (pomimo zmęczenia - ach te endorfiny...) i jak inaczej czuję się dziś, o tym, że mam wrażenie, że nie potrafię się zająć dobrze dzieckiem, kiedy nie śpi, że go nie rozumiem oraz o tym, jak mi żal, kiedy widzę tę płaczącą małą mordkę :( Zapytałam się Franka, czy to może być depresja poporodowa :P, ale on powiedział - "niee, ty po prostu lubisz sobie czasami popłakać" :)Tylko proszę, nie piszcie mi teraz co powinnam, a czego nie, bo ja niby to wiem :) Ale co innego wiedzieć, a co innego wprowadzać to w życie i jeszcze dobrze się z tym czuć. Nie wiem, widocznie muszę przetrwać ten czas. Nie czuję się rozczarowana macierzyństwem, czy też zaskoczona - nic z tych rzeczy, jestem raczej po prostu zdezorientowana. Pomimo tego, że od początku dawałam sobie przynajmniej miesiąc na ogarnięcie wszystkiego i dostosowanie się do nowej rzeczywistości to już po tygodniu jestem zniecierpliwiona tym, że jeszcze się nie dopasowałam. Cóż, zawsze od siebie dużo wymagałam...Są chwile, kiedy przypominam sobie dotkliwie o tym, że jestem perfekcjonistką - w innych okolicznościach zazwyczaj mi to nie przeszkadza, ale to nie jest ta okoliczność :)

Miałam opisać wszystko po kolei i dopiero później dokonać oficjalnej prezentacji :) Ale będzie na odwrót i właśnie dziś, w dniu, który już w czerwcu umownie określono jako dzień jego narodzin przedstawiam Wam Wiktora, czyli Tasiemca vel Wikinga :) Urodzony 7 stycznia 2015, ważył 2670g i mierzył 52 cm. 
Chyba wiecie, że to nie ten w cętki? :D




poniedziałek, 19 stycznia 2015

Udany egzemplarz

Nie mówcie tego Frankowi (choć pewnie sobie prędzej, czy później sam przeczyta :P), ale powiem Wam, że mam wspaniałego męża. Niby już wcześniej o tym wiedziałam, ale ostatnio przekonuję się o tym każdego dnia.
Pisałam wiele razy, że zawsze mogę na niego liczyć jeśli chodzi o domowe sprawy - wyręczał mnie w wielu domowych pracach, których nie znosiłam, kiedy pracowałam, zawsze wracałam do domu a na stole już czekał na mnie obiad. Do tego doskonale rozumiał, jakie potrzeby ma kobieta - sam proponował mi ubraniowe zakupy od czasu do czasu, doradzał, namawiał do kupna kolejnej kurtki, w której wyglądałam ładnie. Wiele razy słyszałam od niego zdania typu: "jesteś kobietą, musisz mieć dużo butów" :) Potrafił docenić, kiedy się dla niego (albo i nie :P) wystroiłam, często komentuje pozytywnie mój wygląd, nie zapomina o komplementach.
Ale w ostatnim czasie jest dla mnie jeszcze większym oparciem. Nie dość, że był przy mnie, kiedy musiałam być w szpitalu to jeszcze doskonale spisał się przy porodzie - będę o tym pewnie jeszcze pisać, ale naprawdę, bez niego chyba nie dałabym rady... Dał mi ogromne wsparcie, był przy mnie w jednym z tych najważniejszych momentów w życiu i chyba nigdy mu tego nie zapomnę - ani tego, jak się wtedy zachowywał (mimo, że wcześniej mnie wkurzył! :P) Ale odkąd jesteśmy w domu, niemal w każdym momencie Franek uświadamia mi swoim zachowaniem, że nie mogłam trafić lepiej. Zajmuje się właściwie wszystkimi domowymi sprawami - nawet kiedy chcę pozmywać albo pozamiatać, to mówi, że on się tym zajmie. Gotuje, w dodatku robi mi śniadania, obiady i kolacje. Kiedy karmię małego, on zajmuje się resztą - w dodatku ze względu na to, że ruchowo jestem trochę ograniczona, przynosi mi wszystko, czego potrzebuję. Pomaga mi też przy Wikingu. Niby to oczywiste, ale przecież różnie bywa. A tymczasem on kąpie go razem ze mną, przewija go, zajmuje się nim, gdy ten płacze.
Staram się zawsze umyć zanim będziemy kąpać Wikinga, bo potem muszę go nakarmić i położyć spać, więc sama chcę już być ogarnięta. Normalnie wieczorna toaleta przebiega u mnie w tempie ekspresowym - (zawsze wystarczał blok reklamowy przy "Na wspólnej" :)), ale dzisiaj byłam w łazience aż 20 minut. W tym czasie Franek zabawiał Dzieciaka. Wyszłam i mówię: "Przepraszam, że tak długo, dzisiaj trochę mi zeszło, bo jeszcze goliłam nogi a potem smarowałam się tym i tamtym..." Na co Franek odpowiedział po prostu: "Nic nie szkodzi, dobrze, że zajmujesz się sobą i o siebie dbasz". A najważniejsze dla mnie było to, że w jego ustach naprawdę zabrzmiało to jako coś tak oczywistego, że absolutnie nie mam żadnych wyrzutów sumienia z powodu tego, że zajmowałam się sobą zamiast dzieckiem albo mężem :)

sobota, 17 stycznia 2015

WIkingowa rutyna

Jakąś rutynę Wiking zdecydowanie ma - około ósmej trochę zaczyna jęczeć, więc go uciszam piersią. Po chwili się uspokaja i mam trochę czasu dla siebie, żeby się umyć, ubrać, ewentualnie zjeść śniadanie. Ale z tym ostatnim to już różnie bywa, bo czasami nie zdążam - teraz to w ogóle jest fajnie, bo Franek mi przygotowuje posiłki i podstawia pod nos - wtedy jem, karmiąc. Karmienie to nie jest taka najgorsza sprawa, w tym wypadku jestem chyba jednak uprzywilejowana, bo Franek wtedy zmywa/sprząta/gotuje a ja karmię - czytając książkę, oglądając coś w internecie albo czytając Wasze blogi (gorzej już z komentowaniem, bo jedną ręką pisanie na klawiaturze średnio mi idzie, ale kto wie, może dojdę do wprawy :P) 
Po karmieniu jest czas na chwilę marudzenia. Trzeba Dzieciaka trochę ponosić (nie za dużo, bo dbamy jednak o nasze kręgosłupy!), poprzytulać, pogadać do niego (Frankowi idzie to zdecydowanie lepiej), pobujać, puścić mu jakąś fajną muzyczkę... Zazwyczaj dość szybko zasypia i mamy trochę spokoju. Po jakichś trzech godzinach się budzi albo my go budzimy na przewijanie i karmienie a potem też stosunkowo szybko zasypia.
"Zabawa" zaczyna się popołudniu. Tak około 16/17. Wiking się najada, po czym zapada w krótką drzemką na moim ramieniu - bo jeśli i ja sobie takową drzemkę ucinam to właśnie wtedy. Ale kiedy budzę się po jakichś piętnastu minutach, budzi się i on, nie da się go oszukać! I tak naprawdę wtedy zaczyna się "najciekawsza" część naszego dnia. Mały jest już do wieczora marudny i w ogóle nie chce mu się spać. Domaga się piersi, choć jest zdecydowanie najedzony, bo chwilę wcześniej mu się przecież aż ulewało. Po prostu traktuje mnie trochę jak smoczek :/ Próbujemy go więc jakoś zagadać, ale na dłuższą metę niewiele działa, on już po prostu spać nie idzie i koniec. Nie pomagają "kołysanki" Franka (wczoraj do stałego repertuaru, czyli "Lulajże Jezuniu", "Sto lat" i "Mazurka Dąbrowskiego" doszło jeszcze "Jingle Bells" w wersji mruczanej), ani moje tulenie. W końcu dobijamy do godziny 19:20 kiedy to zabieramy się za kąpiel. Kąpiel średnio się Dzieckowi podoba, chwilami się drze, jakbyśmy mu jakąś krzywdę robili, ale wtedy łapię go pod brodą i tak sobie wisi na mojej dłoni, co w przedziwny sposób działa na niego uspokajająco. 
Po kąpieli znowu jedzenie i ciąg dalszy prób położenia Wikinga spać. I po prostu nie da rady! Przecież takie noworodki wykąpane, przebrane i nakarmione powinny iść spać, a tymczasem nasz nie ma najmniejszego zamiaru. Ciągle się za to domaga cyca i dopiero przy nim zasypia. Wtedy próbuję go odłożyć do łóżeczka albo nawet gdziekolwiek, ale on jest na to zbyt sprytny i zbyt czujny. Od razu się budzi.
Najgorsze są właśnie wieczory, kiedy próbujemy położyć się spać. Mały zasypia mi na ramieniu, ale kiedy tylko przekładam go do łóżeczka, to szybko się budzi. Nawet już obstawiamy, kiedy to nastąpi:
F: Śpi?
M: Na razie tak, ile mu dajesz? 15 minut?
F: Pięć. Może sześć.
M: Ja obstawiam jednak piętnaście.

Dokładnie po kwadransie - płacz. Znowu go biorę, przytulam, "karmię", on zasypia, ja go odkładam i historia się powtarza. Jeśli jestem mniej zmęczona, to mam siłę i cierpliwość, żeby taki cykl powtarzać kilkakrotnie (raz udało mi się przetrzymać go w łóżeczku nawet 50 minut), ale często około 23ciej już po prostu nie mam siły - znowu go więc przystawiam (bo ewidentnie chce ssać) i... zasypiam po prostu. Wikingowi w to graj, wtedy ani w głowie mu kwilenie ani marudzenie, zadowolony, że śpi w łóżku z mamą i tatą. Ja potrafię się zerwać wcześnie rano, ale późny wieczór i noc służą dla mnie zdecydowanie do spania i jestem wtedy po prostu nieprzytomna, kończy się zwykle więc tak, że śpimy tak ładnych parę godzin albo i całą noc. Dzisiaj to już pobiłam samą siebie - jak zasnęłam z dzieckiem przy piersi, to on się niemal do rana obsługiwał sam - ssał, zasypiał a potem budził się i znowu chwytał za pierś, a ja to ledwo odnotowywałam przez sen... Ech, nie mam pojęcia, dlaczego w nocy nie da się go położyć do łóżeczka tak, jak w ciągu dnia. Generalnie jego obecność w naszym łóżku aż tak mi nie przeszkadza - przynajmniej się wysypiam. Chyba Franek ma gorzej, bo co chwilę się budzi i sprawdza, czy Wiking oddycha, czy się nie krztusi albo czy ja go nie zgniatam na przykład :P - (ale jak leży w łóżeczku, to też co chwilę nad nim stoi :)). Raczej chodzi mi o zasadę, wolałabym, żeby jednak każdy spał we własnym łóżeczku, jednak póki co, chyba muszę trochę ustąpić, jeśli chcę się w miarę wysypiać...
Tak to więc u nas na razie wygląda. Nie jest źle, dobijają mnie tylko te wieczory tak naprawdę, bo wtedy właśnie czuję się już zmęczona. Mimo wszystko nie jestem zaskoczona. Nie napiszę, że czegoś takiego się nie spodziewałam, bo chyba się jednak spodziewałam, tylko miałam nadzieję, że w jakiś cudowny sposób mnie takie sytuacje, kiedy nie wiem, dlaczego dziecko płacze, ominą :)

Siedziałam wczoraj wieczorem, tuliłam Wikinga, kołysałam, żeby nie płakał i przyglądałam mu się. W pewnym momencie mówię do Franka: 
"Spójrz na niego! On potrafi być taki słodki! Żeby tak jeszcze tylko dało się go wyłączyć!"

W gorszym momencie, kiedy się popłakałam - już nie wiem sama, czy z bezradności, czy z powodu jakiejś sprzeczki z Frankiem - wchodzi Franek do pokoju i mówi do mnie: 
"No już się przestań się mazać jak ten flamaster!" 
No przestałam na te słowa, przyznaję :)

środa, 14 stycznia 2015

Jesteśmy

Wypuścili nas wczoraj wieczorem. Wiking miał dostać jeszcze jedną dawkę antybiotyku o północy, ale przesunęli mu ją na 18tą i potem od razu mogliśmy wychodzić - wolne łóżko było potrzebne natychmiast :) Ten szpital ma takie obłożenie, że tam nie ma znaczenia - piątek, świątek, czy niedziela, ani, która jest godzina, wypisy robią cały czas. 
Dla nas lepiej, bo to zawsze jeden dzień prędzej w domu. Chociaż przyznam, że wychodziłam ze szpitala ze łzami w oczach. Bałam się, jak to będzie teraz bez pomocy tych wszystkich położnych, choć z drugiej strony cieszyłam się, że teraz będę już miała Franka obok siebie i nie będę musiała się martwić, że nie mam jak umyć zębów, bo mały cały czas płacze i nie mam co z nim zrobić. Ale jednak dwa tygodnie w szpitalu robią swoje, mimo wszystko przyzwyczaiłam się do tamtejszej rutyny, opieki i do tego, że bywałam w centrum zainteresowania (personel tego szpitala naprawdę potrafił chwilami sprawić, że czułam się tam, jak jedyna pacjentka na całym oddziale). Ale całkowicie wybiło mnie to z mojego rytmu - zasypianie o 21 i pobudka o 6? Mogłam o tym zapomnieć, bo o 21 podpinali mnie na godzinne KTG. Później teoretycznie mogłam spać, ale średnio co godzinę przychodziła któraś położna albo do mnie albo do pacjentek na sąsiednich łóżkach - to antybiotyk, to probiotyk, to zmierzenie ciśnienia... A o 4:00 znowu KTG, które zazwyczaj kończyło się około 6:00, więc o tej porze zamiast wstawać to dopiero znowu zasypiałam. Kiedy urodził się Wiking, to oczywiście ta codzienność szpitalna zaczęła wyglądać jeszcze inaczej. Ale rzecz jasna tęskniłam za domem i chciałam już wrócić.
Wczoraj o 19:30 wróciłam. Jest lepiej z Frankiem u boku. Zwłaszcza, kiedy Wiking płacze a my nie wiemy, dlaczego. Chwilami bywa ciężko, ale gorzej było w szpitalu, kiedy przejmowałam się tym, że dziecko przeszkadza innym - zwłaszcza, że inne maluchy wydawały się ciche i spokojne, płakały, dostawały jeść i szły spać, a nasz nakarmiony i przewinięty nadal płakał... Ale jak na razie najbardziej doskwiera mi ten totalny brak ogarnięcia, który odczuwam. Fakt, to dopiero jedna doba w domu, ale jest mi dziwacznie z tym, że nie umiem sobie chwilowo niczego zorganizować, bo na razie jeszcze trudno o plan, choć przecież wcale nie jest tak, że non stop muszę się zajmować dzieckiem. A wiecie, że ja czuję się dobrze, gdy mam wszystko "od-do". Poza tym jestem mocno zmęczona. Tak fizycznie. Ale nie potrafię się przemóc, żeby w dzień po prostu regenerować siły - ciągle znajduję sobie coś do roboty i frustruje mnie, że nie mam na razie siły na to, czy na tamto. A dodam, że Franek mocno mnie odciąża, dzisiaj ugotował obiad, załatwił formalności w przychodni, posprzątał i jeszcze skakał koło mnie ze śniadaniem, kolacją, herbatką...
No nic, jakoś to muszę sobie poukładać. Będę Wam w miarę możliwości meldować na bieżąco, a do tego nadrobię zaległe notki i ewentualne odpowiedzi na Wasze komentarze.


piątek, 9 stycznia 2015

krotko

Dziekuje Wam wszystkim za komentarze po ostatniąnotką. Jak już wiecie, urodzilam 7 stycznia o 19:45. Na tym oddziale nie mam WiFi, dlatego nie mialam jak sie odezwac,  a Franek byl ze mna w szpitalu do północy a 8go na szosta szedl juz do pracy wiec tez ostatnio byl zbyt wykonczony, zeby w ogole wlaczac laptopa.
Niestety musimy tu zostac przynajmniej do wtorku, bo Wiking (czyli blogowe pourodzeniowe wcielenie Tasiemca) przez ten dlugi i trudny porod nabawil sie paciorkowca;( Odezwe się wiec pewnie dopiero po powrocie do domu.
Mamy sie niezle, tylko szpital ma teraz maksymalne obciazenie i niesety lezymy caly czas na oddziale porodowym, na ktorym odwiedziny sa tylko od 15 do 17 :( Bardzo mnie to martwi, bo na weekend przyjezdzaja moi rodzice i chyba bedziemy musieli posiedziec na korytarzu :( Moze sie cos zwolni i mnie przeniosa jednak... Teoretycznie powinnam byc nastepna w kolejce...
Jeszcze raz dziekuje za wszystkie mile slowa, postaram sie na nie odpowiedziec po powrocie a ponadto napisze jak to wszystko ze mna bylo. Mam nadzieje ze dosc szybko sie ogarne,bo przeciez mnostwo zaleglosci mam w notkach. Tak to jest, gdy czlowiek wychodzi z domu na chwile na badanie i nie wraca do niego przez przynajmniej dwa tygodnie...
Ps. Iza, Meg, MK! Wyczerpalam wszelkie limity bna miom telefonie, jutro zaczyna mi sie nowy okres rozliczeniowy to Wam odpowiem na smsy! :*

wtorek, 6 stycznia 2015

Spózniony

Troche sie nudze leżąc pod KTG, wiec melduje na świeżo. Jakas godzinę temu odeszły mi wody. Za pół godziny ma się dla mnie znalezc miejsce na porodówce. A miał być czwarty król obok Kacpra, Melchiora i Baltazara. Ech ten Tasiemiec, zawsze na przekór. Mam tylko nadzieję, ze nie bedzie zawsze spózniony!
Trzymajcie kciuki, bo na razie nic mnie nie boli, wiec pewnie dluuga noc przed nami.
Ps. Swoją droga zawsze czulam ze to bedzie przed terminem i w nocy!

sobota, 3 stycznia 2015

ciezki dzien

Jedną nogą byliśmy już na porodówce. Franek pośpiesznie pakował moje rzeczy podczas gdy ja leżałam już drugą godzinę z rzędu (a szóstą tego dnia) pod KTG. Potem wezwano mnie na badanie i pani doktor stwierdziła, że to jednak nie mój dzień. Rzecz w tym, że Tasiemiec nie najlepiej reaguje na skurcze, spada mu wtedy tętno a to niepokojące. Więc nie wszystko jest tak całkiem super i to jest własnie wskazanie do tego, bym była pod ciągłą kontrola i dlatego nie chca czekać zbyt długo. Z drugiej strony Dzieciak naprawdę robi wszystko na opak i jak tylko usłyszał, ze robia mi miejsce na sali porodowej to sie ogarnal i już zapis był ok. Zdecydowano wiec, że jednak odłączą mnie od oksytocyny (po 7 godzinach), żeby dać szansę naturze-może rozwiną się skurcze fizjologiczne, bo jak to polozna powiedziala, szkoda zebysmy sie calą noc męczyli na sztucznie wywolywanych skurczach (przy czym nadmienię ze póki co w ogole mnie one nie bolą choc podobno powinny!)) Poki co mam lekkie rozwarcie, krwawienie z szyjki wiec jakies szanse na to ze organizm sam zazcznie pracowac sa.
Biedny franek jest wykonczony, bo stresował się bardziej niż ja, pojechał do domu się wyspać.

A mnie jest smutno z powodu tego, ze kategorycznie nakazano mi zdjąć z palca obrączkę i pierścionek zaręczynowy i oddać frankowi, bo nie mogę miec na sobie takiej 'bizuterii' przy porodzie. Grozi to nie tylko utratą obraczki a wrecz palca:(  nie zdejmowałam jej od czasu ślubu,ale jak mus to mus...

Franek donosi,że Margolka donosi...


 - iż za wszystkie komentarze uprzejmie dziękuję,postara się odpowiedzieć ( choć nie wiadomo kiedy -zapewne z opóźnieniem )        
                                                                                                                      -iż Tasiemiec zdecydowanie okazał się żartownisiem-żeby nie powiedzieć złośliwcem-bo więcej tętno mu nie zanikło a zapisy KTG są wzorowe ( 3x na dobę po 1h lub więcej- o 4:00,13:30 i 21:00)         
                
-iż nic się nie działo, a pośród tych wszystkich pacjentek z krótką szyjką, rozwarciem na podtrzymaniu z ciąża przenoszoną, z antybiotykiem itp.czuła się jak darmozjad na tym oddziale patologii ciąży         
              
-iż być może podobnego zdania była pani doktor, gdyż po wczorajszym noworocznym przestoju, dziś zdecydowała o indukcji porodu naturalnego           
  
                                                              - dziś margolka przez 2 h była faszerowana oksytocyną, ale na razie nie ma większych tego efektów               

-jutro ciąg dalszy działań,ale podobno może to trwać nawet tydzień                      
                                       
(notka made by margolka &  Franek, wybaczcie niedociagniecia w edycji-brak wprawy:)

  PS. I jeszcze że cieszy się , że ją karmią ( mimo że obiady są okropne)- bo nie musi martwić się, co ugotować                                                                                           

piątek, 2 stycznia 2015

Koślawe dialogi na oddziale

Poprosiłam dziś Franka, żeby przywiózł mi suszarkę, prostownicę i inne akcesoria do układania włosów. Na ten sam pomysł wpadła koleżanka, z którą leżę na sali. Stoimy więc przed tym lustrem prawie robiąc się na bóstwo. Mówię:
- Czuję się jakbym się szykowała na jakieś PIŻAMA PARTY
Na co koleżanka:
- Chyba na PORÓD PARTY!

:)

Ps. Wkrótce Franek powinien napisać co i jak, ale najpierw musi zrobić pranie i ogarnąć parę innych rzeczy