*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 15 lutego 2018

Nicpoń Obrotny

Wreszcie pod sam koniec ciąży lokator z mojego brzucha doczekał się przydomka, bo wcześniej nic nie pasowało, nie chciał się jakoś przedstawić (a przecież Wiking dość szybko dał się poznać jako Tasiemiec :)). Teraz już wiem, że  to Nicpoń Obrotny!
Nicpoń trzymał mnie w niepewności 39 tygodni, frustrował mnie, stresował i powodował, że w nocy nie mogłam spać, analizując różne scenariusze i zastanawiając się nad tym, jaką decyzję powinnam podjąć, a właściwie jakie mogą być konsekwencje tej, którą podjąć chciałam. A wszystko przez to, że  nagle na USG w 28 t.c. okazało się, że Nicpoń ułożony jest tyłkiem do dołu. Co gorsza, potwierdziły to USG w 34 i 37 t.c. Próbowałam wszystkiego, różnego rodzaju ćwiczeń, wizualizacji, modlitw, perswazji... :) I nic! Właściwie to już straciłam nadzieję. Lekarze byli trochę zdziwieni, bo rzadko się zdarza, żeby drugie dziecko, jeśli pierwsze przyszło na świat siłami natury, ułożone było w tej pozycji, nie było też ku temu żadnych innych konkretnych powodów, więc uznali, że po prostu taki z niego uparciuch i leniwiec. 
Na początku myślałam, że najbardziej prawdopodobną opcją będzie poród przez cesarskie cięcie, co mnie niemal załamało. Nie chcę, nie chcę, nie chcę. Jasne, rozumiem, że są sytuacje, kiedy nie da się tego uniknąć i wtedy nie ma co się upierać, tylko trzeba rodzić tak, jak jest bezpieczniej. Sama przecież przy Wikingu już byłam bliska tego, żeby odpuścić i gdyby nie to, że w ostatniej chwili nastąpiło rozwarcie, zgodziłabym się na cc. Ale żeby tak świadomie i dobrowolnie? (Tak wiem, że wiele jest takich kobiet, również wśród moich znajomych i Was :), ale to nie ja!) Cóż, cały czas jakoś mam wrażenie, że taki dobrowolny poród przez cesarskie cięcie, to nie prawdziwy poród... W miarę upływu tygodni, rozmawiałam z coraz to większą liczbą lekarzy i właściwie każdy mówił to samo - nie ma fizjologicznych wskazań do tego, żebym rodziła przez cc i moja lekarz prowadząca również takiej dyspozycji nie wydała. Mało tego, jako wieloródka, jak najbardziej mam predyspozycje do tego, żeby rodzić siłami natury pośladkowo. Tu oczywiście pojawiał się strach innego rodzaju - nie znalazłam ani nie słyszałam żadnej pozytywnej opinii na temat takiego porodu (co jest dość powszechne, jakoś ludzie chętniej dzielą się przykrymi doświadczeniami lub negatywnymi opiniami, a jak coś idzie dobrze, to nie uznają tego za warte wspominania). Zawsze tylko groza, straszny ból, powikłania itd. Ale jednak rozmowy z lekarzami (do których jakoś mam duże zaufanie) z "mojego" szpitala przekonały mnie, że może to wcale nie będzie takie straszne i że dam radę. Najważniejszym argumentem było dla mnie to, co usłyszałam kilka razy od różnych lekarzy, mianowicie, że ja nie odczuję żadnej różnicy między porodem główkowym a pośladkowym to "my, stojący po drugiej stronie krocza mamy pełne gacie, bo to poród trudny do odebrania", powiedział mi ostatnio jeden z lekarzy i zapewnił, że dla nich priorytetem jest zapewnienie matce i dziecku bezpieczeństwa.
Właściwie to wiedziałam, że jednak na dobrowolną cesarkę się jednak nie zdecyduję, bo chyba bym tego potem nie odżałowała. Dylemat jaki mi pozostał, to czy po prostu czekać aż się zacznie, czy może spróbować obrotu zewnętrznego, (czyli próbę odwrócenia dziecka do pozycji główkowej przez doświadczonego położnika przez powłoki brzuszne), który w moim szpitalu jest wykonywany. 
I pewnie bym się jednak na to zdecydowała, gdyby nie to, że podczas USG zupełnie niespodziewanie usłyszałam: "położenie główkowe". Aż kazałam zdumionemu lekarzowi powtórzyć! :D
No Nicpoń jak nic! Tyle czasu trzymać matkę w niepewności! Tylko teraz naprawdę najlepiej byłoby jak najszybciej urodzić, skoro on taki Obrotny jest, bo jeszcze znowu się przekręci! (odpukać)
Dziwnie mi właśnie, bo Wiking na tym etapie już był na świecie od paru dni... A więc czekamy. W poniedziałek idę na kolejne KTG a jeśli nie urodzę w ciągu najbliższych 10 dni, to mam się zgłosić na Izbę Przyjęć na wywołanie. Ale wolałabym, żeby jednak tym razem samo się zaczęło niż poddawać się tej całej indukcji...

Inne ułożenie Nicponia niż Wikinga to jedna z wielu rzeczy, którą ta ciąża różni się od poprzedniej, o czym już wspominałam parę razy. Nie różni się na pewno tym, że oczywiście mam znowu cukrzycę. Od razu jak tylko się zorientowałam, że jestem w ciąży wyciągnęłam swój stary glukometr i pomiary cukrów nie pozostawiały mi złudzeń, a krzywa cukrowa, którą zrobiłam już w 10t.c tylko to potwierdziła. Tym razem jednak największa różnica była w moim podejściu - nie przejmowałam się tym specjalnie, po prostu przeszłam na dietę i już. Nie traktuję teraz tej cukrzycy jako jakiejś patologii (którą jednak niewątpliwie jest), tylko jako coś oczywistego, co towarzyszy ciąży :) Przebieg jednak był nieco inny, bo o ile poprzednio nie miałam żadnego problemu z glikemią na czczo, a musiałam czasami nieźle się nagimnastykować, żeby po posiłkach mieć dobry cukier, to tym razem było na odwrót. Po posiłkach, jeśli tylko nie "nagrzeszyłam", nie było żadnego problemu, ale na czczo moje wyniki bywały różne, co było już dość mocno frustrujące, bo o ile posiłki można modyfikować, to w takim wypadku niewiele mogłam sama zrobić, poza eksperymentami dotyczącymi tego, co zjeść tuż przed snem. (Ostatecznie przez połowę ciąży codziennie jadłam stały zestaw: serek wiejski, trochę wędzonego łososia i pół kalarepy:P, jakim cudem mi się to nie przejadło, nie wiem :D) W pewnym momencie otarłam się już o insulinę, umówiona już byłam w poradni na konsultację, żeby lekarz wydał odpowiednią dyspozycję i wtedy właśnie okazało się, że glikemie jakoś samoistnie się unormowały i tak już zostało do dziś. (No mówię, że Nicpoń! Może nawet nie tylko Obrotny ale i Przewrotny!)
No dobra, to co z tymi różnicami? Tym razem, co było raczej do przewidzenia, mój brzuch jest większy. Co prawda też nie jakiś gigantyczny, a w pracy dopiero pod koniec szóstego miesiąca ludzie się zorientowali, że jestem w ciąży (i to też tylko ci bardziej spostrzegawczy, bo bywali i tacy, co nagle się w grudniu zdziwili :P), ale jednak jest. Przytyłam też więcej i nad tym ubolewam, chociaż wiem, że w zasadzie na zdrowy rozum nie powinnam, bo to nadal jednak tylko 5 kilogramów, co chyba jest poniżej normy (no ale ja mam inne normy może :D).
Poza tym, trochę gorzej się czułam. Głównie na początku ciąży (kiedy to jeszcze nawet o niej nie wiedziałam, więc nie miałam pojęcia, skąd to gorsze samopoczucie). Nie wiem na czym polegają te poranne mdłości, ale może w moim wypadku przyjęły właśnie taką postać, że czułam się ogólnie osłabiona, bolała mnie głowa i byłam tak ogólnie rozbita. Pamiętam, że podczas naszego pobytu na wakacjach, parę razy musiałam się nagle położyć, bo nie miałam na nic ochoty.
Generalnie byłam też zdecydowanie bardziej zmęczona, zwłaszcza w okresie od września do grudnia (czyli w drugim trymestrze). Często po pracy musiałam uciąć sobie drzemkę albo zasypiałam podczas usypiania Wikinga... 
Myślę jednak, że to ostatnie spowodowane było głównie tym, że mój tryb życia w tej ciąży jednak był zupełnie inny niż w poprzedniej. Teraz jednak wstawałam codziennie w okolicach 5:30, ogarniałam rano siebie i Wikinga, prowadziłam go do przedszkola i pędziłam na autobus. Jechałam do pracy (dojazd trwa 40-60 minut, ale proszę mi nie współczuć, bo przypominam, że ja naprawdę to lubię :)), w której spędzałam często intensywne 8-8,5h (a właśnie, trzymanie się diety cukrzycowej pracując to też nie lada wyzwanie, bo jednak zdarzało mi się zapomnieć o tym, że muszę coś zjeść, zapomnieć zmierzyć poziom cukru albo zjeść byle co, byle szybko :), nie mówiąc już o sytuacjach, kiedy szliśmy większą grupą na lunch albo ktoś przynosił coś słodkiego - co w naszej firmie zdarza się zdecydowanie za często - trudno było oprzeć się pokusie..., jednego torcika bezowego z truskawkami do teraz nie mogę odżałować :P). W domu byłam około godziny 18:30 (pod koniec trochę wcześniej, bo szefowa wyganiała mnie z pracy trochę przed czasem) i nie mogłam sobie tak po prostu usiąść i odpocząć. Tak naprawdę wtedy czułam się najbardziej zmęczona, ale to był też jedyny czas, kiedy mogłam zrobić pranie/poprasować/posprzątać, czy zająć się innymi domowymi obowiązkami (przypominam, że we wrześniu się przeprowadziliśmy, więc ciągle miałam i nadal mam jakieś kartony do rozpakowania :)). No i oczywiście bycie w ciąży podczas gdy ma się już jedno dziecko to naprawdę nie jest sielanka, bo po prostu często nie można sobie pozwolić na to, żeby powiedzieć: "nie teraz" do stęsknionego synka. I tak mam fajnie, że Franek gotuje i że to on kąpie Wikinga, ale wieczorami zawsze musiałam się trochę z Wikingiem pobawić, zrobić mu jakąś kolację (zwłaszcza, że miał fazę "mama! tylko mama!") i położyć go spać. Odkąd leżakuje w przedszkolu, nie mamy już takich długich wieczorów tylko dla siebie, które zaczynały się między 19 a 20. Teraz Wikuś często chodzi spać dopiero około 21, a zdarza się i dużo później. Na szczęście potrafi też czasami być wyrozumiały :) Pamiętam, jak kiedyś zasnęłam przed telewizorem i przebudziłam się, kiedy synek przyniósł mi kocyk, żeby mnie przykryć :P Czasami też mówiłam mu, że chcę poćwiczyć, a on mi na to pozwalał i albo ćwiczył ze mną, albo siadał obok i przyglądał się temu, co robię. A bywa też tak, że po prostu idzie do swojego pokoju, bierze cały stos książeczek albo innych zabawek do łóżka i tak siedzi, siedzi, siedzi, zajmując się sobą, dopóki nie zaśnie :P (uwielbiam te wieczory, chociaż jednocześnie oczywiście nie mogę się pozbyć tak zupełnie wyrzutów sumienia, że zaniedbuję swoje dziecko i pozostawiam je samo sobie :P)
Zdecydowanie, jakkolwiek bym nie lubiła tego stanu, ciąża która nie jest pierwszą ciążą naprawdę nie jest sielanką. Nie jest to ten sam cudowny czas dogadzania sobie lub też kontemplowania jego wyjątkowości :) (z braku lepszych slów, bo najlepszym dla mnie określeniem definiującym ten stan jest "self-indulgence", ale jakoś nie umiem tego tak trafnie przetłumaczyć :)) Nie można ot tak sobie wrócić do domu i walnąć się na kanapę z myślą "dzisiaj już nic nie robię, tylko głaszczę się po brzuchu i czytam". I choćby nawet brzuch się napinał, plecy bolały, Dzieciak się kręcił aż do bólu, nie ma zmiłuj, nie można usiąść i już :)
Dopiero teraz poczułam, że bycie w ciąży może być naprawdę wyzwaniem. Ale nie zmienia to faktu, że i tak jestem z siebie dumna, że sobie raczej ze wszystkim w miarę radziłam i radzę, bez zbędnego użalania się nad sobą. I że moja aktywność specjalnie na tym nie ucierpiała. Mimo wszystko systematycznie ćwiczę, przeczytałam całe mnóstwo książek i powylegiwałam się parę razy w wannie pełnej gorącej wody i piany, więc nie jest aż tak źle, jak się tylko człowiek dobrze zorganizuje :P

Aaa, jeszcze jedna różnica mi się na koniec przypomniała. Tym razem mam jakąś fatalnie obniżoną odporność. Już trzeci raz w ciągu ostatnich trzech miesięcy jestem porządnie przeziębiona. Normalnie prawie nie choruję a przeziębieniami się w zasadzie nie przejmuję. Ale nie jest łatwo chorować w ciąży, w dodatku z cukrzycą, kiedy nie można praktycznie niczego zażywać. A już na pewno niczego sensownego, co faktycznie by pomogło. To mnie wkurza na maksa. Na szczęście wczoraj wreszcie poszłam do lekarza i dowiedziałam się, że na tym etapie, jak ciąża jest już donoszona, to można brać już większość leków, więc wreszcie udało mi się w miarę przespać noc po tym, jak wzięłam syrop przeciwkaszlowy wieczorem!

***

Na koniec jeszcze taka refleksja odnośnie blogowania. Zawsze jest mi tak trudno zabrać się za pisanie, a jak już zacznę, to zastanawiam się, dlaczego nie robię tego częściej, bo przecież tyle jest rzeczy, o których jeszcze chciałabym opowiedzieć... Nie znalazłam na to póki co jeszcze sposobu. Nie lubię pisać długich notek (chociaż zawsze mi takie wychodzą, echhh!) i zła jestem na siebie za brak zwięzłości, ale jak już zacznę opowiadać, to lubię się skupiać na szczegółach. Czasami korci mnie, żeby notkę podzielić na dwie lub więcej, ale zachodzi obawa, że potem znowu się nie będę mogła do tej drugiej zabrać przez dłuższy czas, więc niech już będzie długo.