*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 28 listopada 2012

Dlaczego mnie tu nie ma?

Dzięki Kfiatuszku za motywację ;) Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że znowu sporo czasu minęło od mojego ostatniego postu, a jeszcze bardziej uderzyło mnie to, że listopad już się kończy a ja ledwo trzy notki skleciłam! Rzeczywiście po tym urlopie się rozleniwiłam ;) 
A tak serio - właściwie to nie wiem, dlaczego mnie tu nie ma. Pomijając pewne kwestie, nad którymi nie chcę się rozwodzić, to chyba po prostu brakuje mi czasu. A głównym sprawcą mojego braku czasu jest wspomniany już nowy klub fitness. Dość powiedzieć, że zapisałam się tam 24 dni temu i dzisiaj obliczyłam sobie, że spędziłam tam jakieś 17 godzin. Wychodzi więc na to, że bywam tam niemal codziennie. Dzisiaj miałam pójść tylko na step, ale w końcu zostałam jeszcze na speedballu. Obiecałam sobie za to, że za żadnego skarby nie pójdę jutro na stretching, który jest o 20 (przesunęłam sobie korki i teraz jest tak, że wracam z pracy o 17:30, zjadam szybko obiad, moje bachorki przychodzą na 18:00 i kończymy o 19:30, więc zdążam :)), bo muszę w końcu trochę w domu posiedzieć.. Ale kiedy wyszłam dzisiaj z klubu, przeczytałam smsa, że dzieci jutro nie dotrą, więc popołudnie mam wolne i już zaczęłam się zastanawiać, czy nie skorzystać z okazji i nie pójść na zajęcia, na które normalnie chodzić nie mogę... A kysz, muszę odgonić te myśli! W domu trza pobyć! :)
No i widzicie, nawet moją pierwszą od tygodnia notkę temat zdominował. Muszę się opanować. 
A co poza tym? W pracy w tym tygodniu już na całego dogoniłam rzeczywistość i mimo, że sezon świąteczny już u nas w pełni wychodzę z biura z czystą głową i przez resztę wieczoru nie rozmyślam już o tym, jak sobie zorganizować pracę od samego rana następnego dnia :) Z dnia na dzień jest coraz lepiej, mimo, że ciągle coś się dzieje. 
Weekend spędziliśmy z Frankiem we dwoje. Chcieliśmy zrobić już przedświąteczne zakupy, tak jak dokładnie rok temu, ale średnio nam to wyszło. Jakoś nie poczułam jeszcze atmosfery świąt, dziwne, bo zazwyczaj dopadała mnie ona właśnie na miesiąc przed świętami. Widocznie muszę jeszcze chwilę poczekać. Ale przynajmniej opracowaliśmy sobie mniej więcej listę prezentów. I poszliśmy do kina na "Atlas chmur". Nie pamiętam, kiedy ostatnio byliśmy w kinie! Chyba z rok temu. To znaczy ja byłam jeszcze tydzień temu na filmie "Mój rower", ale poszłam sama, więc tego nie liczę ;) W każdym razie weekend była taki, jak powinien być, chociaż bez burzy też się nie obeszło. Ale zdecydowanie potrzebny był nam ten wspólny czas na wyłączność.
I nie wierzę, że miesiąc temu wróciliśmy z naszego wspaniałego urlopu, a ja w zasadzie nie napisałam o nim ani słowa! A nie odpuszczę, bo szkoda. Ale właściwie, może to i dobrze, podobno w weekend zima ma do nas przyjść, więc może to dobry sposób na to, żeby trochę się rozgrzać ;)
W każdym razie, postanawiam się poprawić!  :) Może już od jutra?? Oby mnie tylko żaden bodyworkout nie skusił ;)

środa, 21 listopada 2012

Znak


Czasami miewamy gorsze dni bez powodu. Nie kłócimy się,  nie mamy żadnych cichych dni, ale zdecydowanie odczuwamy, że coś wisi w powietrzu. Nie potrafimy się dogadać, Franek jest mrukliwy, ja płaczliwa. Pogodzić się trudno, bo przecież pokłóceni nie jesteśmy. Normalne rozmowy przeplatają się z nieuzasadnionymi wybuchami albo wzajemnym dokuczaniem sobie pół żartem-pół serio. 
Zdarza się, że taki dzień mamy w niedzielę. Idziemy razem do kościoła na mszę i nagle wszystko mija w momencie, gdy padają słowa "przekażcie sobie znak pokoju". Trudno to wytłumaczyć, ale wtedy jak zwykle podajemy sobie rękę, cmokamy w policzek, uśmiechamy do siebie... I nagle po mszy wszystko jest w porządku i napięcie znika.

Ostatnio te gorsze chwile były wyjątkowo uciążliwe i jeszcze bardziej niż zwykle nie było wiadomo, o co właściwie chodzi. Codziennie o tym rozmawialiśmy i codziennie wracaliśmy do punktu wyjścia. Trudno to nawet opisać - niby wszystko było normalnie, a jednak czułam, jakbyśmy byli daleko od siebie. Wieczorem pojechaliśmy do kościoła. Ostatnio mamy fazę, na "zwiedzanie kościołów" :P - w sensie, że co niedzielę idziemy na mszę w inne miejsce. Wybór jest najczęściej przypadkowy. Tym razem padło na parafię, w której Franek był chrzczony. Po mszy uklęknęliśmy i już mieliśmy wychodzić, gdy usłyszeliśmy znajomą melodię. Chórek zaczął śpiewać "Maryjo, śliczna pani". Jak na komendę usiedliśmy z powrotem i spojrzeliśmy na siebie z porozumiewawczym uśmiechem :)) Siedzieliśmy tak do samego końca, przypominając sobie chwile, gdy szliśmy razem do ołtarza... A potem wyszliśmy uśmiechnięci, Franek mnie objął i powiedział na głos to, o czym cały czas myślałam - to był jakiś znak! :) Parafia pod wezwaniem Frankowego patrona, w której był chrzczony i w dodatku śpiewają "naszą" piosenkę.
Kiedy szliśmy do samochodu, już wiedziałam, że ta niewidzialna bariera między nami zniknęła - zanim jeszcze sam Franek wreszcie przyznał, że nie chodzi tylko o jego zmęczenie albo moje marudzenie, a o coś innego, czego nie da się określić inaczej niż "dziwne" :) Na szczęście to już za nami. Znowu jest normalnie i po prostu miło. Choć zazwyczaj zawsze mamy wszystko przegadane, tym razem nie trzeba było sobie niczego wyjaśniać ani deklarować, wystarczyła chwila duchowego porozumienia i szczypta realizmu magicznego :) 
Być może brzmi absurdalnie, ale dla mnie najważniejsze, że zawsze działa ;)

Ps. Dodam tylko, że nie tyle sam fakt tego, że wspólna msza tak na nas działa jest istotny, a to, że tak niewiele - żeby nie powiedzieć, że nic - czasami trzeba, żeby znowu było fajnie. Na nas akurat tak działa kościół.

środa, 14 listopada 2012

Klimatyczne popołudnie w sosie własnym.

Nie przepadam za tygodniami, kiedy Franek chodzi do pracy na popołudniówki i kiedy kończy późno (bo na przykład w ubiegłym tygodniu też chodził na popołudnie, ale wracał już w okolicach 19/20, a teraz najwcześniej o 23, kiedy ja i tak już śpię ;)). Nie lubię tych dni, po pierwsze dlatego, że rano muszę wstawać, a on jeszcze śpi, a ja mam mu rano zawsze dużo do powiedzenia :P Po drugie - nie widzimy się popołudniu i wieczorem. I po trzecie - nie kładziemy się razem. Czasami jest tak, że w ogóle się nie budzę, kiedy przychodzi, ale dość często przez sen odnotowuję fakt, że kładzie się obok i nawet zastanawiam się, czy się z nim nie pogadać, ale zdecydowanie mi się nie chce - mimo, że wcześniej obiecałam sobie, że tym razem się poświęcę i pogadamy sobie chwilę w nocy (czasami zdarza się, że się bardziej zmobilizuję i te rozmowy są całkiem fajne).

Ale te dni mają też swoje dobre strony - mam dla siebie popołudnia. Czas, który zupełnie bez wyrzutów sumienia mogę poświęcić tylko sobie oraz pozałatwiać różne takie swoje małe sprawy. Muszę przyznać, że chociaż nie lubię tych jego popołudniówek, to całkiem lubię te krótkie chwile we własnym towarzystwie i cieszę się, że są. Nie chodzi absolutnie o żaden odpoczynek od Franka, czy jakąś odczuwalną potrzebę samotności. Raczej o wykorzystanie tych wymuszonych rozstań pozytywnie - o takie chwilowe skupienie się na sobie, swoich potrzebach, czy zainteresowaniach.
Wczoraj i przedwczoraj od razu po pracy pobiegłam na aerobik. Wróciłam dopiero wieczorem i od razu poszłam spać. Dzisiaj też miałam taki plan, ale po pierwsze powrót z pracy zajął mi chwilę dłużej, niż zakładałam, a po drugie stwierdziłam, że jeszcze się uzależnię od tych ćwiczeń (ostatnio coraz częściej myślę, że naprawdę można! ;)) i dzisiaj zrobię prezent moim mięśniom nie ruszając się z domu. 
Mały wypadek sprawił, że musiałam się przebrać, a że za oknem było już ciemno, stwierdziłam, że nie opłaca mi się wyciągać nowych ciuchów i bielizny, więc ubrałam się od razu w piżamę i szlafrok. Potem zapaliłam świeczki, kadzidełko, zaparzyłam cały dzbanek jednej z ulubionych herbat i rozpoczęłam relaks. Nastrój sobie zrobiłam nielichy. To zawsze na mnie dobrze działa - i chyba tylko za te świeczki i herbatę lubię jesienno-zimową porę :) Przez całe popołudnie i wieczór robiłam tylko to, co lubię (przypominam, że sprawami domowo-organizacyjnymi takimi jak gotowanie, czy pranie zajmuję się przed pracą ;)). Zrelaksowałam się tak bardzo, że trudno mi uwierzyć w to, że to dopiero połowa tygodnia a przede mną jeszcze dwa dni w pracy ;) Nie wiem, jak ja się jutro rano zmobilizuję.

W każdym razie, bardzo dobrze mi to zrobiło, bo rano wychodziłam z domu z dołkiem i łzami w oczach. Tak po prostu, przytłoczona drobiazgami. Potem w pracy trochę mi się poprawiło, bo wyszłam na prostą z większością spraw,  ale tak naprawdę całą robotę zrobiło tytułowe klimatyczne popołudnie w sosie własnym. Teraz jakoś tak wszystko wygląda lepiej :)
A frankowe popołudniówki kończą się dziś. Od jutra nareszcie będziemy mogli się trochę więcej spotykać w domu i rozmawiać (chociaż z kolei odpadają wspólne poranki i śniadania przygotowane przez Franka) - myślę, że chwilowo bez żalu zrezygnuję z tych spotkań z samą sobą na rzecz spotkań z mężem :) Niemniej jednak, cieszę się bardzo, że potrafię te chwile, kiedy nie jesteśmy razem po prostu lubić (inaczej to byłaby dla mnie męka, a Franka pracę musiałabym znienawidzić chyba) i przekuć na korzyść dla samej siebie :)

A na koniec migawka z wakacji...


Aż chce się krzyczeć: tu byłam! :)


czwartek, 8 listopada 2012

Nie ma innej rady...

...trzeba zmierzyć się z szarą rzeczywistością. Może nie jest ona jakoś przerażająco szara, ale mimo wszystko, to zdecydowanie nie są kolory, które towarzyszyły mi podczas urlopu. Już drugi dzień w pracy za mną. Jakoś przeżyłam - na szczęście lubię swoją pracę - i chociaż spodziewałam się, że będzie gorzej, to wszystko odbyło się dość bezboleśnie a i moi współpracownicy są cały czas w dobrych humorach (a z jednym różnie bywa, bo miewa naprawdę duże wahania nastroju), więc i na mnie to dobrze działa. Co nie zmienia faktu, że pracy jest naprawdę sporo - nie dość, że muszę nadrobić zaległości, to jeszcze rozpoczął się już nam intensywny okres przedświąteczny. Tak już będzie do lutego. Swoją drogą, niezłe mam wyczucie, właśnie wczoraj, kiedy wróciłam do pracy po urlopie spłynęło pierwsze zamówienie na skrzynkę świąteczną :)  Gdyby to się zdarzyło chwilę wcześniej, pewnie musiałabym sobie skrócić urlop.

Cieszę się też, bo udało mi się dzisiaj umówić zarówno ze Współpracownikami, jak i z Warszawą, że w okresie zimowym średnio dwa razy w tygodniu będę przychodzić do pracy w nieco innych godzinach - 8.30-16.30. Rzecz w tym, że moja wypożyczalnia rowerów już nieczynna, samochodem nie chcę dojeżdżać codziennie, a autobusy mam w takich godzinach, że zawsze spóźniałabym się parę minut do pracy a potem musiałabym wychodzić 25 minut wcześniej, albo 45 minut później. A tym sposobem będę miała dojazd w idealnych godzinach.

Co się jeszcze zmieniło?* Wydarzeniem numer jeden ostatniego czasu jest fakt, że zmieniłyśmy z Dorotą klub, do którego chodziłyśmy na aerobik. Ten obecny jest bardziej wypasiony, jest czynny również w weekendy i ma dużo lepszą ofertę (choć również dużo więcej kosztuje) i chociaż żal nam poprzedniego miejsca, to teraz jesteśmy zadowolone. Dorota na początku żartobliwie wyrażała obawy, że nie będzie w ogóle stamtąd wychodzić, no i coś w tym jest, bo dziś po raz pierwszy odkąd się zapisałam tam nie poszłam - i to tylko dlatego, że miałam dzieciaki na korkach (choć i tak przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wybrać się na 20:)) Ale od przyszłego tygodnia trochę spasuję i może ograniczę się do trzech, no, góra czterech wizyt (nie twierdzę, że jednogodzinnych:P) w tygodniu :) 

Zresztą przyda mi się, bo się na tych wakacjach nieźle utuczyłam. Franek zresztą też - łącznie jesteśmy ciężsi o jakieś 5 kg ;) Ale wcale się temu nie dziwię, w życiu tyle nie jadłam co podczas tego urlopu! A szkoda było nie jeść ;) 

A urlop był bardzo, bardzo udany. To były prawdziwe wakacje. Naprawdę niezapomniane.

*Aaa, no przecież - skróciłam się o głowę ;) A w zasadzie, zmniejszyłam tylko długość tego, co na głowie - znacznie. Dość powiedzieć, że nie obcinałam włosów od cztenrnastu miesięcy, nie podcinałam od ośmiu. Skróciłam się o jakieś 15-20 cm.