Już kilka razy Franek zostawał z
Wikingiem sam w domu na dłużej. Kilka razy rano i ze dwa razy późnym
popołudniem i wieczorem. Tylko raz było to spowodowane moim wyjściem w celu
towarzysko-rozrywkowym, w innych wypadkach miałam po prostu jakieś badania lub
kontrolne wizyty u lekarzy. Na wczorajszy dzień miałam zaplanowane już od miesiąca testy alergiczne. Już nie pamiętam dokładnie, czy
tak mnie poinformowano, czy ja sobie tak to obliczyłam, w każdym razie
powiedziałam Frankowi, że trwa to około dwóch godzin. Dodawszy do tego czas na
dojazd i powrót, miało mnie nie być cztery.
Kiedy wychodziłam około ósmej, Wiking
był już bardzo marudny. Wiadomo było dlaczego – po prostu był już śpiący, bo
tego dnia obudził się już przed szóstą (włożyłam go do łóżeczka i podczas gdy
my z Frankiem jeszcze dosypialiśmy, Wikuś bawił się tam w najlepsze przez
godzinę). Niestety od ubiegłego piątku znowu pojawiły się mniejsze lub większe
problemy z drzemkami. Chyba po prostu Wiking wszedł w tę fazę, kiedy dziecko
jest zmęczone a jednocześnie boi się zasnąć, bo coś go ominie i broni się przed
tym snem :) (chociaż dzisiaj akurat po prostu zamknął oczy, więc mam nadzieję, że to było chwilowe) Ostatecznie zasypia, ale często jest to poprzedzone głośnym płaczem
i złością. No i właśnie wczoraj, kiedy wychodziłam, zostawiałam chłopaków w
dość niepewnej sytuacji… Nie
spodziewałam się jednak, że za godzinę Franek zadzwoni, że w ogóle sobie nie
potrafi z Wikingiem poradzić, bo ten cały czas się drze, zabawianie pomaga na
krótko i tylko na rękach się uspokaja. A zasnąć nie chce. Trochę mnie to
zestresowało, ale powiedziałam Frankowi, że rozumiem, bo przecież na co dzień
to ja sobie muszę radzić z takimi sytuacjami i wiem, jak to jest.
Na całego
jednak zdenerwowałam się po kolejnym telefonie, bo Franek był już zrezygnowany,
zniecierpliwiony i zwyczajnie wkurzony. Też byłam zła, bo wyglądało na to, że
Franek ma dość, że twierdzi, że sobie nie poradzi i w zasadzie najlepiej,
gdybym rzuciła wszystko i przyjechała. Z jednej strony pomyślałam sobie, że to
dobrze, że Franek odczuł na własnej skórze, jak to jest, bo zawsze mi się
wydawało, że kiedy miałam jakiś trudniejszy dzień z Wikingiem, który nie chciał współpracować, to mnie nie
rozumiał. Z drugiej byłam zła, że tak szybko wpada w irytację – dotychczas
kiedy zostawali sami wszystko zawsze szło sprawnie i bez większych problemów. A
dzisiaj pojawiło się małe utrudnienie i Franek już mówi, że ma dość… Wiem, że cierpliwość nie jest najmocniejszą
stroną mojego męża, ale przecież przy dziecku inaczej niż cierpliwie się nie da
(co ciekawe w pierwszym miesiącu życia Wikinga, to mnie właśnie na cierpliwości
nie zbywało i Franek opanowywał sytuację)
Kiedy zadzwoniłam dosłownie pięć minut
później, Franek jakby nigdy nic powiedział mi, że Wiking śpi a on idzie się
teraz golić i żebym mu nie zabierała cennego czasu. Po irytacji i zrezygnowaniu
nie było nawet śladu! Szybko mu przeszło :) Ale trochę to rozumiem, bo ja
czasami też tak mam, że już wszystko mnie dobija, mam wrażenie, że nie
wytrzymam ani sekundy dłużej i że nie zniosę ani jednej takiej sytuacji, a
kiedy źródło mojej frustracji znika, zupełnie zapominam o tych emocjach i sama
sobie się dziwię, że tak się zdenerwowałam jakimś drobiazgiem :)
W każdym razie sytuacja została
opanowana i mogłam już bez dalszego stresu poddać się dalszym badaniom.
Tymczasem okazało się, że wszystko poszło dużo sprawniej niż się spodziewałam i
już po czterdziestu pięciu minutach byłam wolna… Biłam się przez chwilę z
myślami, co robić, po czym postanowiłam znaleźć jakieś przyjemne miejsce na
słoneczku, usiąść sobie, wyciągnąć drugie śniadanie i skonsumować je przy
lekturze książki, którą – jakże by inaczej – zabrałam ze sobą. Tak też zrobiłam,
choć przez sporą część czasu musiałam zagłuszać wyrzuty sumienia, które kazały
mi lecieć na przystanek, łapać pierwszy lepszy autobus i biec do domu, żeby
odciążyć biednego Franka. Ale tak naprawdę najbardziej dokuczała mi świadomość,
że nie powiedziałam prawdy – że nie zadzwoniłam od razu, żeby powiedzieć, że
już po wszystkim, tylko bezczelnie poszłam delektować się wolnym czasem
otrzymanym w gratisie ;) Przez kilka dobrych minut naprawdę żałowałam, że nie
umiem kłamać, bo przecież to nawet kłamstwo nie było a ja miałam wrażenie, że
wyrzuty sumienia zeżrą mnie od środka :) W końcu po godzinie zadzwoniłam, żeby
dowiedzieć się co i jak. Wszystko było w porządku. Wiking obudził się już po
pół godzinie, ale grzecznie się bawił i był w dobrym nastroju. Ostatecznie
wróciłam do domu tak, jak było to zaplanowane.
Wytrzymałam do wieczora, kiedy to
przyznałam się Frankowi, że tak naprawdę nie przez cały czas byłam w przychodni
lecz sporą jego część spędziłam na ławeczkach (kilka ich było :)) pogrążona w
lekturze. Ku mojemu zaskoczeniu (chociaż właściwie racjonalna część mojej
osobowości chyba to przewidywała) Franek tylko wzruszył ramionami i stwierdził –
no i co? Nie miał mi tego za złe, nie uważał też, że go okłamałam. Powiedział też,
że tak naprawdę wcale nie był zły, tylko po prostu miał już moment słabości,
kiedy Wiking płakał, a on nie umiał sobie z tym poradzić i było mu zwyczajnie
żal dziecka. Ale tak naprawdę to był fajny czas.
Efektem tych rozmów była
obietnica. A może po prostu umowa? Umówiliśmy się po prostu z Frankiem, że
mniej więcej raz na dwa tygodnie, kiedy będzie miał wolny dzień, ja będę miała
wychodne. I to nie z jakichś praktycznych powodów typu lekarz, zakupy tudzież
inna sprawa do załatwienia. Będę mogła sobie wyjść z domu żeby pospacerować,
przejechać się na rowerze, czy poczytać książkę na parkowej ławce. Mniej więcej
na dwie –trzy godziny. Tyle mi spokojnie wystarczy. Franek powiedział, że to
nie jest dla niego żaden problem, że nie mogę siedzieć cały czas zamknięta w
czterech ścianach (taktownie przemilczałam, że w gruncie rzeczy zazwyczaj tak
nie jest, ale wiadomo o co chodzi…), a on sobie na pewno poradzi. I że musi
sobie radzić, nawet w takich trudniejszych momentach jak wczorajszy incydent.
No to zobaczymy, jak to będzie
wyglądało w praktyce, ale jestem pełna optymizmu. Zresztą jak przyjdzie co do
czego, nie dam się zbyć ;)