*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 29 grudnia 2010

Równowaga w przyrodzie.

W biurze, w którym pracuję dwa razy w tygodniu jest masakrycznie zimno. Naprawdę masakrycznie. Nie wierzycie? A wystarczy, że powiem, że gdy przychodzę do pracy, to na sali jest dwanaście stopni? W biurze natomiast jest jeszcze chłodniej o jakieś dwa, trzy stopnie. Kiedy na dworze jest cieplej, to można jeszcze jakoś wysiedzieć, ale kiedy temperatura spada, dosłownie zamarzam i nie jestem w stanie pracować. Ostatnio po jednym dniu pracy (a miałam na sobie chyba wszystkie możliwe ubrania) nie mogłam się dogrzać do końca dnia mimo gorących herbat, polarowej bluzy i miejscówki w domu przy kaloryferze. Kiedy przyszłam kolejnego dnia do pracy i sytuacja się nie zmieniła, myślałam, że się rozpłaczę. I taką płaczliwą, ubraną w płaszcz i rękawiczki zastał mnie szef. On zazwyczaj rzadko siedzi w biurze, a jeśli już to popołudniu, kiedy już się wszystko zdąży w miarę rozgrzać od kuchni, więc nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest zimno. Ja oczywiście coś tam wspominałam, ale wszyscy wiedzą, że ze mnie zmarzluch, więc trzeba to zimno podzielić przez dwa… Ale tym razem R. zobaczył, że wcale nie przesadzam. Obiecał mi farelkę…
Wyobraźcie sobie, że kiedy byłam na święta w domu, śniła mi się ta farelka! Tak na nią liczyłam. Ostatnio przyszłam do pracy, i co? Jest! Jest moja kochana farelka, nareszcie miałam ciepło :) Byłam przeszczęśliwa i miałam ochotę ozłocić szefa.
Moją radość niestety zakłócił jeden incydent… Rozpakowałam świeżutką farelkę z kartonu no i coś z nim musiałam zrobić. Wrzuciłam go więc na wielki regał stojący w biurze, taki, który złożony jest z metalowych półek. I jak nie grzmotnęłam w tę półkę kciukiem… Połowa mojego pięknego żelowego paznokcia poszła się… no ułamała się, no :( Myślałam, że się rozpłaczę, jak to zobaczyłam. Fakt faktem, że ten żel to mi chyba jednak mojego własnego paznokcia uratował, bo gdyby nie on, to pewnie mogłabym stracić połowę naturalnego…

No cóż, okazuje się, że może i nie zawsze nieszczęścia chodzą parami, ale zdecydowanie zawsze równowaga w przyrodzie musi być zachowana. Co bym w za dużą euforię z powodu farelki nie popadała, to mi los zgotował przykrość z postaci paznokcia. Ale, jak to Franuś mnie pocieszył, przynajmniej miałam ciepło. Gorzej byłoby, gdyby na przykład farelka nie działała :)
Dobrze, gdy nie jest za dobrze :) Tego się trzymajmy.

Ale pazurka już naprawiłam (choć nie bez problemów, bo manicurzystki przed Sylwestrem oblężone) i przeboleję nawet te 15 zeta.
Daj Boże tylko takie problemy w Nowym Roku :))
 

Ps. A tak w ogóle to po świętach miało być lepiej. I co?? I nadal nie mam na nic czasu! :)