*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 27 grudnia 2012

Pierwsze wspólne święta za nami


I guzik! Czas nie zwolnił ani odrobinę :) Święta minęły w tempie ekspresowym. Wróciliśmy już do Poznania. Pociesza mnie jednak fakt, że już za dwa dni weekend – długi, bo w poniedziałek nie pracujemy. Potem tylko trzy dni do pracy i znowu wolne. Ale dzisiejszego dnia nieco się obawiam, jeśli prognozy się sprawdzą, pobijemy rekord wysyłki w ciągu jednego dnia, a to oznacza nerwówkę i ogrom pracy. Ale to tylko jeden dzień... Mam nadzieję, że jakoś przeżyjemy :)
Wracając do świąt – było jak zwykle bardzo rodzinnie i sympatycznie. Po raz pierwszy święta spędziliśmy w powiększonym gronie, czyli z Frankiem, jako nowym członkiem rodziny :) Cieszę się, że nam się tak fajnie w tym roku ułożyło, że mógł przyjechać. Franek też ze świąt bardzo zadowolony –podobało mu się u nas.

Tradycyjnie spędziliśmy dużo czasu na grach i zabawach :) Szczególnie, że dostaliśmy aż trzy nowe gry, choć jedna była prezentem ode mnie dla Franka. Ale naprawdę było co robić. Zwłaszcza, że tuż przed świętami odebraliśmy nasz film z wesela. Długo czekalismy, tak wyszło, ale dzięki temu mogliśmy obejrzeć go wszyscy razem – przynajmniej w tej części rodziny :) teraz jeszcze frankowa.  Częściowo więc święta spędziliśmy przed telewizorem, ale to było oglądanie wyjątkowe :) Był też świąteczny spacer, uczestnictwo w świątecznej mszy i oczywiście świąteczne biesiadowanie przy stole oraz duużo prezentów. Jednym słowem było ciepło i przyjemnie.

Było oczywiście inaczej niż zwykle – właśnie z tego względu, że po raz pierwszy całe święta spędziliśmy razem (mimo, że zazwyczaj i tak Franek przyjeżdżał na dzień lub dwa, ale nie na Wigilię). Ale nie mogłabym powiedzieć, że przez to było jakoś bardzo wyjątkowo – raczej naturalnie :) To po prostu normalne, że teraz najczęściej przyjeżdżamy do Miasteczka razem i w ogóle prawie cały czas jesteśmy razem. Pewnie dziwnie by było, gdybyśmy te święta musieli spędzić osobno (choć nie wykluczam, że w przyszłości tak się zdarzy) i bardzo żałowałabym, że Franka nie ma obok, ale na szczęście nie musiałam się tym martwić.

I syndrom przedszkolaka jakoś ostatnimi czasy ma dużo łagodniejszy przebieg :) Jest zdecydowanie lepiej i nie dołuję się już w drodze z Miasteczka do domu. Po powrocie do Poznania jesteśmy z Frankiem razem, więc jest fajnie i lubię to nasze wspólne życie. Ale to, że w Poznaniu czuję się jak w domu, nie oznacza, że przestanę się tak czuć w Miasteczku i nie wiem, dlaczego w ogóle jedno miałoby wykluczyć drugie :) Dla mnie najważniejsze jest, że mam dwa domy, w których czuję się świetnie i nie dołuję się już będąc w którymś z tych miejsc z powodu tego, ze nie jestem w tym drugim :)

niedziela, 23 grudnia 2012

Robi się świątecznie

Halo, halo? Jest tu jeszcze ktoś? Bo mnie nie było już czas jakis... 
Chyba zaczynam powoli odczuwać atmosferę świąt. Bardzo powoli. Ale i tak myślałam, że w tym roku to nie nastąpi w ogóle. Tempo, jakiego nabrało moje życie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy jest oszałamiające! Naprawdę przydałoby się, żeby ktoś na chwilę chociaż zatrzymał świat, ja bym sobie wysiadła, odczekała chwilę, poukładała wszystko a potem wróciła do dawnego rytmu...  

Cóż, wszystko przez pracę... Tęsknię chwilami do tych czasów, kiedy zdołowana przychodziłam do domu, bo się całe osiem godzin obijałam. Teraz mamy dwa razy większe wysyłki niż rok temu o tej samej porze. A marketingowcy wygrażają się, że będzie jeszcze więcej. Dla biznesu to dobrze - a co za tym idzie, dla mojej przyszłości w tej pracy. Ale chwilami nie wyrabiam - kiedy tylko wydaje mi się, że coś ogarnęłam, nagle mamy jakąś sytuację awaryjną i wszystko się dezorganizuje. Sprzedaż mamy tak dużą, że niektóre zapasy nam się kończą a ja potem w nocy we śnie kombinuję, co i jak podmienić, żeby zamówienia się nie blokowały. A ludzie myślą, że praca w biurze jest w ogóle nie męcząca!
Ale dobrze, dość już o tym! Wszak mam teraz kilka dni wolnego - wczoraj co prawda jeszcze się poświęciłam i wieczorem odpaliłam komputer, żeby podliczyć to i owo, ale obiecałam sobie, że od niedzieli do czwartku rano nie pracuję! :) Nie dam się pracoholizmowi :) Na koniec dodam jeszcze tylko, że mimo tej karuzeli, której mam szczerze dość, naprawdę lubię, to co robię!

Ale potrzebuję wytchnienia! Być może ten świąteczny czas mi je przyniesie. Od piątku jestem w Miasteczku. A jutro popołudniu przyjedzie Franek :) Niestety pracuje jeszcze w Wigilię, ale jest szansa, że nie zmienią mu godzin pracy i skończy o 13, a więc na 18 dojedzie do nas. Wygląda na to, że czekają nas pierwsze wspólne święta :) Jak na małżeństwo przystało ;) W sumie to trochę nie mogę się doczekać :P Przede wszystkim ciekawa jestem, jak się Frankowi spodoba nasza Wigilia. Wkrótce się okaże :)

Całkowicie wypadłam z rytmu jeśli chodzi o blogowanie :( Czasami zastanawiam się, czy da się to jeszcze nadrobić... Ale póki co, jeszcze tu jestem... Zobaczymy, co będzie dalej.
A tym, ktorzy tu jeszcze zaglądają, chciałabym złożyć życzenia - tradycyjnie, życzę Wam:


Zdrowych i wesołych świąt Bożego Narodzenia. 
Ciepłej i radosnej atmosfery przy wigilijnym stole, 
wielu smakołyków, 
kolorowej choinki i ciekawych prezentów pod nią :) 
Niech te dni będą spokojne, 
pełne niezwykłego nastroju i niczym niezakłócone :)
Wszystkiego dobrego!

środa, 12 grudnia 2012

Oficjalnie

Grudzień to zdecydowanie nie jest miesiąc na blogowanie :( Na pewno nie dla mnie. Usiłuję napisać notkę od ubiegłego poniedziałku! Nie mam pojęcia jak to się dzieje, że ten czas tak szybko leci, ale okazało się, że nie znalazłam ani chwili, żeby wreszcie coś napisać. A przecież ciąg dalszy relacji jeszcze mnie czeka :)
W każdym razie, w pracy odliczamy już dni... Za tydzień ostatnia wysyłka. Potem już po prostu MUSI być luźniej. A więc jeszcze pięć dni w biurze... W zasadzie dla mnie cztery, bo w piątek jadę do Warszawy, na spotkanie przedświąteczne z resztą teamu. I może chociaż w pociągu uda mi się napisać parę słów. Albo w hotelu, bo zostaję do soboty...
A tymczasem, w ubiegły poniedziałek, chciałam napisać, że - teraz oficjalnie jestem już Margolką Frankowską. Odebrałam swój nowy dowód osobisty. Musiałam zostać z tego powodu dłużej w Miasteczku, bo oczywiście urząd w soboty nieczynny, ale okazało się, że to nie było problemem - nawet pomimo tego, że mamy tyle pracy. Nie musiałam brać urlopu - wzięłam po prostu ze sobą komputer i w poniedziałek rano włączyłam go tak, jakbym była w biurze. Fajna sprawa, muszę przyznać ;)
Ale miało być o nowej tożsamości :) Naprawdę zaczynam się przyzwyczajać. Podpis już mam wyćwiczony - głównie dzięki fakturom, które wystawiam w pracy :) Ale ostatnio się pomyliłam podczas rozmowy telefonicznej - dużo się działo, byłam zaaferowana i kiedy ktoś po drugiej stronie się odezwał, przedstawiłam się starym nazwiskiem :) Ale idzie mi coraz lepiej.
Zresztą - polubiłam to nowe nazwisko, bo nareszcie nie muszę go literować :) Wystarczy, że raz powiem i każdy wie, jak ma być - nawet przez telefon. Z drugiej jednak strony, kiedy zakładałam nowego maila, okazało się, że takowy już istnieje! Doprawdy, nie jestem do tego przyzwyczajona! :(
Wszystko ma więc swoje dobre i złe strony. Jedno jest pewne - wygląda na to, że Frankowską pozostanę już do końca życia :)

Ps. Rozmawiałam ostatnio z koleżanką z pracy z Warszawy i usłyszałam ciekawą anegdotkę na własny temat. Współpracujemy z call center, ale odbywa się to głównie na zasadzie kontaktu mailowego. W adresie mailowym nie mam zmienionego nazwiska na nowe - ale gdy wysyłam maila, pod którym się podpisuję lub kiedy dzwonię, używam nowego. W którymś momencie pracownicy call center zgłupieli i przy okazji rozmowy z moimi współpracownikami z Warszawy zapytali, jak to jest, że odzywają się teraz do nich dwie panie Małgorzaty w tej samej sprawie :) I której mają słuchać? :P:P Swoją drogą, mogliby być bardziej domyślni :)

sobota, 1 grudnia 2012

Ciepłych wspomnień początek

A więc witajcie w grudniu (nie do wiary!). Na szczęście jeszcze nie przysypało świata na biało, tak jak miało to miejsce dwa lata temu, ale to więcej niż pewne, że bez zimy w tym roku się nie obejdzie. Niestety. Ale cóż, trzeba przeżyć i to. A tymczasem, może to właśnie najlepszy moment, aby ogrzać się trochę przy wspomnieniach z wakacji... :) 

Wylot na Fuerteventurę zaplanowany był na niedzielę 21 października po godzinie 18. Obudziliśy się rano w nastroju oczekiwania. Odsłoniłam rolety i zdziwiłam się, że po takiej pięknej, słonecznej sobocie na zewnątrz jest tak ponuro i szaro. A właściwie biało, bo wszystko zasnute było mgłą. Ale nie przejęłam się tym specjalnie, jakoś nie skojarzyłam... Dopiero Franek uświadomił mi, że lepiej żeby do popołudnia mgła opadła, bo nie polecimy, czym zasiał we mnie odrobinę niepokoju. Ale był dopiero poranek i nawet mimo tego, ze mgła wydawała się wyjątkowo gęsta i nie opadała przez długi czas, wydawało się niemożliwe, że nie przejdzie do osiemnastej. I rzeczywiście, pół godziny przed naszym wyjściem z domu wyjrzało słońce. Na lotnisko jechaliśmy już uspokojeni i pewni, że wszystko będzie w porządku. Błąd. Dosłownie kilkaset metrów przed lotniskiem mgła znowu się pojawiła. I gęstniała z minuty na minutę. Odprawa odbyła się normalnie, przeszliśmy przez bramki i udaliśmy się do strefy dla VIPów  (prezent ślubny od naszego biura podróży). Na początku jeszcze wydawało nam się, że będzie dobrze, dopóki nie odwołali pierwszego lotu. Później siedziałam cała w nerwach, bo nie wiedziałam, co się dzieje w takiej sytuacji. Okazało się, że nasz lot został przekierowany. Przez megafony ogłoszono, że mamy odebrać bagaże i udać się do autobusów czekających na zewnątrz, które zawiozą nas do Warszawy. 

Podróż trwała dość długo, bo warunki nie były najlepsze. Cały czas wydawało nam się, że polecimy, bo nikt nie udzielił nam innej informacji, chociaż wydawało nam się to bardzo dziwne - zwłaszcza, gdy słyszeliśmy wiadomości radiowe i gdy moja mama zadzwoniła z wiadomością, że w telewizji podają, że wszystkie lotniska są pozamykane. Jednak autokar zawiózł nas od razu do hotelu. Tam zjedliśmy kolację, zameldowaliśmy się i usłyszeliśmy, że mamy się dowiadywać, co dalej. W okolicach północy trafiliśmy do pokoju hotelowego i położyliśmy się, ale tylko na chwilę, bo po pierwszej zadzwoniłam na recepcję i dowiedziałam się, że od drugiej będą podstawiane autobusy, które zawiozą nas na lotnisko. Zdrzemnęliśmy się jeszcze chwilę a przed trzecią wyszliśmy do autobusu. I znowu odprawa, czekanie i wejście na pokład samolotu. O 4:35 wysłałam smsa, że za chwilę startujemy, ale moment później kapitan powiedział, że są jakieś problemy techniczne i muszą wszystko posprawdzać... Jak pech to pech. Ostatecznie wylecieliśmy o 5:50. A i tak mieliśmy szczęście, bo z tego, co później słyszałam, to był jedyny lot jaki wypuścili przez długi czas...

Na miejsce dolecieliśmy po około pięciu godzinach. I jakby nie było, z dwunastogodzinnym opóźnieniem. Jak widzicie podróż mieliśmy z mega przygodami. Byliśmy zmęczeni i nieco zawiedzieni, że tak wyszło, ale nie źli - bo przecież takie rzeczy po prostu się zdarzają. Na szczęście później było już tylko lepiej :) Zameldowaliśmy się, pojechaliśmy windą na ostatnie piętro naszego hotelu, do pokoju 730 i rozpoczęliśmy jedne z najwspanialszych wakacji w życiu! 

To nasz hotel


 i widok z niego: