*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 29 czerwca 2010

Intensywna rzeczywistość.

No i zaczęło się. Tak zwane Wariatkowo :) Zdaje się, że nie będę miała na nic czasu – zresztą już nie mam.W tym tygodniu się przeprowadzamy. Do tego mamy początek miesiąca, więc w pracy będzie młynek. Jak na złość, w piątek muszę wziąć wolne, bo mam wizytę u lekarza (oczywiście „zabukowaną” trzy miesiące temu, jakżeby inaczej w naszej Polsce?). No i jeszcze te wybory mi pasują w ten weekend jak ogórek do musztardy po prostu. Ale nic, pojadę…

W weekend mnie nie było w sieci. Rzeczywistość niewirtualna okazała się zbyt absorbująca :) W piątek Franek z Panem Tatą malowali pokój i kuchnię w mieszkaniu. W kuchni mamy Hawajskie Słońce a w sypialni Niebieskie Migdały :) I tak piątkowe popołudnie spędziłam na myciu okien, zamiataniu i takich tam. W sobotę przyjechali moi rodzice. Sprzątaliśmy kuchnię, no i przewoziliśmy już część rzeczy. Jestem chomikiem – to było straszne. Czy Wy wiecie ile mam butów?? Prawie tyle samo, co torebek. Nie wspomnę już o książkach. 
A wieczorem zrobiliśmy pierwszą nasiadówkę w nowym mieszkaniu z moimi i Franka rodzicami. W niedzielę natomiast rodzice odwieźli mnie do Wrocławia, gdzie spotkałam się z Dorotą i poszłyśmy na mecz Ligi Światowej:) Ale o tym to następna notka będzie, więc teraz powiem tylko tyle, że wróciłyśmy o 3 a na 7 poszłam do pracy, więc możecie sobie wyobrazić jaka wczoraj byłam rześka :) Nic to, i tak miałam jeszcze siłę, żeby o 20 pójść na aerobik. Dzisiaj jako tako odespałam weekendowe zmęczenie :)

Jutro ciąg dalszy sprzątania i przewożenia, bo dzisiaj załatwiamy tylko kilka spraw organizacyjnych z właścicielami mieszkania. Może w końcu dostaniemy pilota do bramy i nie będzie trzeba przez pół osiedla z walizami zaiwaniać tylko pod klatkę sobie podjedziemy :) Nie wiem jak będzie z internetem, w ogóle nie wiem jak to będzie. Nie wiem nawet kiedy się na dobre wyprowadzę i wprowadzę – teoretycznie miało być to w czwartek, praktycznie w niedzielę. A fizycznie to chyba dam radę dopiero po weekendzie, o ile właściciele poprzedniego mieszkania nie każą mi więcej płacić i zostawią mi klucze. Jak nie to se sami będą sprzątać i tyle, bo ja zabiorę co moje i się zmyję :) Łoo matko. Mam już dość.

sobota, 26 czerwca 2010

Okropna.

Dzięki moim odpowiedziom na Wasze komentarze pod poprzednią notką zapewne już wiecie, że dość szybko konflikt został zażegnany.
Jak to baba, przesadziłam. Przesadziłam z tymi podejrzeniami, bo okazało się, że Franek się wcale nie obraził, tylko wyszedł z domu i zapomniał telefonu. Zadzwonił niedługo po tym, jak opublikowałam ostatni post i zapytał „co to za alarm?” Fakt, wkurzyłam się na Franka, chociaż to akurat była błahostka. Szczerze powiedziawszy usiłuję sobie teraz przypomnieć o co byłam tak naprawdę zła, ale nie bardzo wiem :) Późno się położył spać, a dzień wcześniej mówił, że pojedzie z samego rana sprzątać w naszym nowym mieszkaniu, a skończyło się na tym, że wstał o 12. Obawiam się, że problemem jest to, że dla mnie rano to 6, 12 to południe, 19 to wieczór, a 22 noc :) U Franka ranek zaczyna się o 11 a wieczór o 22. Chyba o to poszło, ale sama nie wiem, bo głównie chodziło o to, że Franek mi powiedział „nie marudź”, ja odpowiedziałam, że zawsze tak mówi, jak nie podoba mu się to, co mówię i ze mnie to wkurza. On spytał, czy coś jeszcze a ja się wkurzyłam i rzuciłam słuchawką.
Po półgodzinie mi przeszło i chciałam zadzwonić, a on już nie odbierał. Myślałam, że obraził się na to, że się rozłączyłam. A on zapomniał telefonu. Ale nie myślcie sobie, że to koniec.
Kiedy zadzwonił, powiedziałam, że przyjdę do niego na chwilę po pracy. Tak też zrobiłam i zaczęłam przesłuchanie – gdzie był? Miał przecież sprzątać. Zaczął się wykręcać. Pytam jeszcze raz – w końcu odpowiada, że w centrum handlowym. „Po jaką cholerę on do centrum handlowego pojechał?” – myślę sobie. I nie omieszkałam go o to zapytać – a właściwie nie samo centrum handlowe, mnie tak zdziwiło, tylko to, że robi z tego tajemnicę. Nie chciał odpowiedzieć. Poszłam do domu, ale nie wytrzymałam. Dzwonię i mówię:
- Wiesz, niepokoję się, bo masz przede mną jakieś tajemnice. Nie wiem co ty kombinujesz.
- Ojej, naprawdę chcesz wiedzieć po co tam pojechałem?
- Tak!
- Oglądałem pierścionki zaręczynowe. A potem narzekasz, że nie masz niespodzianki!

Moja wina, moja wina. No i co ja mam z tym zrobić? Zawsze wyczuję, że on coś kombinuje i w dodatku przypisuję temu jakieś czarne scenariusze…
A popołudniu Franek tylko mnie przytulił (dzień przytulania w końcu był :)) i powiedział: „a czemu myślałaś, że się obraziłem, jesteśmy dorośli, nie będziemy się zachowywać jak dzieci, prawda?”
Nooo, nie wiem… Okropna jestem :)

czwartek, 24 czerwca 2010

Miły początek złego dnia.

Ciąg dalszy moich rozważań na temat ustępowania, szacunku i takich tam przesuwa się w czasie gdyż, bo, ponieważ mam dzisiaj podły nastrój :(

A miało być tak pięknie… Obudziłam się dzisiaj o 5:40 i pierwsze co zrobiłam, to sięgnęłam po komórkę, żeby wyłączyć budzik. A tam sms, na mnie czekał. W dodatku otrzymany ledwie pięć minut wcześniej. Kiedy go przeczytałam, oczy przecierałam ze zdumienia, bo myślałam, że jeszcze śnię. Franek taki romantyczny nie jest. Nie jest też taki wylewny a napisał mi – tak w skrócie – że: pragnie ze mną żyć, mieszkać, być, że chce dla mnie sprzątać i chodzić mi po bułki a na koniec dodał „daj mi tę radość aniele i nie martw się tym co będzie tylko też mnie kochaj takiego jakim jestem, bo ja już od dawna Cię kocham”
To była piękna pobudka. Od razu chce się żyć. 

I nie wiem jak to się mogło stać, że się pokłóciliśmy :( Normalna rozmowa, potem jeden wyrzut, nie taka odpowiedź, coś poszło nie tak, plan był inny, nie takie słowo, rzuciłam telefonem. Potem już nie odbierał. I nie wiem, czy nie wziął telefonu, czy nie chce ze mną gadać, nie wiem, czy pojechał tam gdzie miał być, czy wypiął się na wszystko i siedzi w domu udając, że nie słyszy telefonu.
A miało być tak pięknie. Ryczeć mi się chce i tyle.

środa, 23 czerwca 2010

Część druga, czyli o ciężarnych w kinie :)

Zgodnie z obietnicą, dzisiaj będzie o ciężarnych. Ja wiem, że temat ostatnio był na tapecie w Onetowym Gorącym Temacie, ale właśnie między innymi to skłoniło mnie do kilku refleksji.

W ciąży oczywiście jeszcze nie byłam, więc nie mogę stwierdzić, jak to jest i jak się człowiek wtedy czuje. Domyślam się, że lekko nie jest, a niektóre kobiety naprawdę źle znoszą ten okres. Dlatego uważam, że jak najbardziej powinniśmy nauczyć się dostrzegać kobiety w ciąży i starać się ułatwić im ten czas. Popieram wszelkie akcje społeczne mające na celu propagowanie zachowań przyjaznym kobietom w ciąży. 
Uważam, że ciężarnej miejsce w autobusie należy się bardziej niż większości tych staruszków, o których pisałam ostatnio. To samo w sklepie. Dużo ostatnio na blogach pisało się o kasach pierwszeństwa i o tym, że są fikcją. Nie dziwi mnie to, że „normalni” ludzie również podchodzą do tych kas – trudno, żeby tłoczyli się w innej kolejce, skoro tu jest pusto. Ale oczywiście bezwarunkowo powinni ciężarnej ustąpić, kiedy tylko ona podejdzie. Przyszłe mamy pisały często, że stanęły w takiej kolejce i nikt im nie ustąpił miejsca – ale dziewczyny, to też w Waszym interesie leży, żeby się o to miejsce upomnieć! Kasjerka może Was nie widzieć, podobnie ludzie stojący przed Wami – zapewniam, że ja nie zawsze rozglądam się wokół siebie. A jeśli jakiś klient przed Wami, jednak Was widzi i nic nie robi, to świadczy to o JEGO braku kultury i nie obawiajcie się zwrócić mu uwagi i upomnieć się o swoje prawo. Po to te kasy są, żeby z nich korzystać i w takich wypadkach ewidentnie trzeba się domagać ustąpienia miejsca.

Ale… No właśnie teraz znowu mogę się komuś narazić. Uważam, że nie wszędzie obowiązuje zasada, że ciężarnym kobietom bezwzględnie trzeba ustąpić miejsca. Bo zakupy to rzecz, którą trzeba zrobić i wiele jest takich miejsc, gdzie ciężarna po prostu musi stać, żeby coś załatwić i wtedy wypada jednak ją przepuścić. Ale weźmy takie kino…
Pewnego razu wybrałam się z koleżanką do kina. Był to wieczór, kiedy można było spodziewać się ogromnych kolejek do kas – premiera nowego filmu, dzień wolny itd. Wszystkie kasy były czynne a i tak w każdej kolejce trzeba było odstać dobre pół godziny. My same z koleżanką ostatecznie nie dostałyśmy już biletów na film, który chciałyśmy obejrzeć i myślę, że wiele osób również odeszło z kwitkiem i albo biletów już zabrakło, albo sami zrezygnowali, kiedy zobaczyli, że nie zdążą na seans. Ale wszyscy grzecznie stali w tych kolejkach. No, prawie wszyscy. Bo właśnie pewna ciężarna kobieta przyszła ze znajomymi i każdy zajął inną kolejkę. Ona też podeszła do jednego ogonka, tyle, ze zamiast stanąć na końcu, skierowała się od razu na początek kolejki i domagała się ustąpienia jej miejsca. My nie ustąpiłyśmy i podobnie kilka osób przed i za nami. Nie wiem jak inni, bo już poszłyśmy. Przypuszczam, że znalazł się ktoś naiwny. Jej zachowanie było moim zdaniem bezczelne. 
Po pierwsze do kina się idzie dla przyjemności a nie z przymusu, więc dlaczego przyjemność ciężarnej ma być stawiana wyżej niż innych osób? Oczywiście, teraz mogą odezwać się głosy, że kobiety w ciąży również mają prawo do rozrywki. Pewnie, że mają i ja im tego prawa nie odmawiam, ale w tym wypadku one dostałyby bilet, podczas gdy ktoś, kto dłużej stał w kolejce by go nie dostał. Jeśli przyszłej mamie ciężko jest wystać w kolejce, wie, że może zasłabnąć to niech wybierze się w innym terminie, niech kupi bilet wcześniej albo niech po prostu zrezygnuje – w końcu z przyjemności piwkowania czy winkowania też musi na ten czas zrezygnować. Ciąża niestety czasami wiąże się z wyrzeczeniami dla dobra dziecka.
Po drugie, bardzo rzadko – naprawdę rzadko chodzi się do kina samemu. Wydaje mi się, że ciężarne również wybierają się do kina raczej w towarzystwie, więc zawsze mogą sobie usiąść z boku i poczekać aż osoba towarzysząca zakupi bilety. 
Takie jest moje zdanie i nie podobało mi się to, że wspomniana wcześniej kobieta zwyczajnie wykorzystała sytuację. Myślę, że wiele z Was również by się wkurzyło.

Tak, jak wspomniałam, w ciąży nie byłam, więc osobistych doświadczeń nie mam i nie wiem jak się będę czuła. Ale pamiętajmy, że nie jest to stan permanentny i nic się nie stanie jeśli taka kobieta z czegoś zrezygnuje, jeśli poczuje, że nie da rady. Choć jednocześnie jeszcze raz podkreślam, że są sytuacje, kiedy należy takiej osobie ustąpić – w sklepach, urzędach, przychodniach lekarskich, środkach komunikacji publicznej.
Na szczęście nie znam wielu kobiet w ciąży z tak roszczeniową postawą. Wręcz przeciwnie, większość z nich stara się nie wykorzystywać swojego stanu. A nasza blogowa koleżanka Iza, która jest w ostatnim miesiącu ciąży cały czas powtarza, że ciąża to nie choroba i zżyma się na te ciężarne, które domagają się specjalnego traktowania.
Najważniejsze to korzystać ze wszystkich przywilejów z umiarem i wiedzieć gdzie leży granica między tym, do czego mamy prawo, a wymuszeniem. Nie zawsze jest tak, że pierwszeństwo należy nam się bezwarunkowo ze względu na stan lub wiek, czasami obowiązuje zasada „kto pierwszy, ten lepszy” – w końcu po to wynaleziono kolejki :). I o tej zasadzie właśnie będzie moja następna notka :)

Pozdrawiam wszystkie ciężarne, które dzielnie znoszą wszelkie trudy tego stanu, domagając się tego, co im się słusznie należy, a jednocześnie nie wykorzystując bezczelnie swojego brzuszka do niecnych celów :) I jeszcze raz apeluję – rozglądajcie się w kolejkach sklepowych, czy przypadkiem nie stoi gdzieś jakaś kobieta, która boi się posądzenia o takie właśnie wykorzystywanie i mimo, że jej ciężko, nie upomni się o swoje prawo, na pewno zrobi jej się przyjemnie, że nie została zignorowana :) 

poniedziałek, 21 czerwca 2010

O szacunku i ustępowaniu, część I

Miałam napisać jeden post o kilku sprawach. Ale okazało się, że to niemożliwe, bo jak zwykle nie potrafię być zwięzła i wyszłaby mi notka, której nikomu nie chciałoby się czytać :) Postanowiłam więc temat podzielić na kilka „podtematów”. Szykuje się seria niepoprawnych politycznie wypowiedzi.  
 I dzisiaj właśnie będę się wypowiadać w sposób bardzo niepoprawny politycznie. Pewnie się wielu osobom narażę. Ale powiem, bo już od dawna chodzi mi to po głowie. Otóż dzisiaj będzie o ustępowaniu miejsca i o szacunku…

 Na pierwszy ogień pójdą środki komunikacji miejskiej i ludzie starsi. Wiem, że starszym ustępować należy – prawdą jest, że jest im trudniej, że są bardziej zmęczeni, mają mniej sił. Ale trochę drażni mnie ta nagonka na młodych ludzi, bo to wygląda tak, jakby oni nigdy nie mieli prawa być zmęczeni, albo czuć się po prostu źle.
Jeżdżę tramwajem średnio trzy razy w tygodniu. Kiedy widzę pojedyncze miejsca siedzące, nawet się na nie nie porywam. Zostawiam je osobom „bardziej potrzebującym” :) Zawsze w tramwajach i autobusach miejskich czytam książkę. I czasami naprawdę się tak zaczytam, że nie wiem co się dzieje wokół mnie (kilka razy niemal przejechałam swój przystanek ;)) Żeby uniknąć sytuacji, że ktoś nagle stanie nade mną i zacznie komentować, że udaję, że go nie widzę, albo, że nie mam szacunku dla starszych, siadam sobie na półeczkach z przodu lub tyłu pojazdu, albo stanę gdzieś między krzesełkami. 
Ale czasami czuję się koszmarnie zmęczona i wkurza mnie to, że nie mam prawa usiąść, bo zaraz będę uznana za niekulturalną i posądzona o brak empatii. Wkurza mnie, kiedy stoję i widzę, że na krzesełkach siedzą sami mężczyźni – młodzi lub w średnim wieku, ewidentnie sprawni i silni. Ale to właśnie ja stoję, a oni siedzą, bo kiedy wejdzie jakaś starsza pani to z pretensjami podejdzie właśnie do mnie – do facetów nie odważy się odezwać. Zaobserwowane.

 Bo w tramwaju można zaobserwować różne zachowania i przyznam, że to bzdura, że ludzie są niekulturalni. Najczęściej jednak widzę, że miejsca ustępują. Chyba, że naprawdę nie widzą. I wtedy dopiero się zaczyna. Niektóre z osób starszych, pełnych wigoru zresztą, kiedy trzeba dobiec do autobusu i walczyć łokciami o miejsca siedzące, uważa że szacunek należy im się tylko dlatego, że są starsze. Tymczasem (tu właśnie będę niepoprawna politycznie), nie zgadzam się, że ludziom starszym szacunek należy się bezwarunkowo. Uważam, że każdy człowiek na szacunek musi sobie zasłużyć. A jak czasami widzę zachowanie takiej starszej osoby, to nie widzę w niej absolutnie NIC godnego szacunku. Wiele z tych osób, za ustąpienie miejsca nawet nie podziękuje.
 Ostatnio byłam świadkiem, kiedy wszedł starszy pan z wózkiem na zakupy. Kilka osób natychmiast wstało z miejsca i pomogło mu do niego dotrzeć uprzejmie się odsuwając. A on zaczął szarpać tym wózkiem na siłę uderzając po nogach wszystkich, którzy stali na jego drodze cały czas mrucząc przekleństwa pod nosem i w końcu nawrzeszczał na faceta siedzącego naprzeciwko niego, żeby zabrał nogi, bo on musi tam wózek postawić! Dodam, że mężczyzna nie siedział z nogami wyciągniętymi przed siebie, a trzymał je pod krzesełkiem, tylko staruszkowi jego kolana przeszkadzały…
 Innym razem stałam z koleżanką przy pustym krzesełku i trzymałyśmy się oparcia. Oberwałyśmy obie laską pewnej pani po rękach! Wyobrażacie sobie? Bo jej przeszkadzało, że tam stałyśmy, a ona chciała sobie usiąść na tym krzesełku. Dodam, że nie widziałyśmy jej, bo stała za nami.Spokojnie mogła podejść z drugiej strony, lub zwyczajnie powiedzieć „przepraszam”. Ale nie, musiała się na nas wyżyć. 
 Przyznam, że kiedy widzę „staruszkę”, która niemal biegiem wpada po schodkach tramwajowych, taranując przy okazji wszystkich na swojej drodze, mam ochotę być po prostu złośliwa… I tak, biję się w piersi. Raz byłam bezczelna. Byłam okropnie zmęczona, usiadłam sobie na krzesełku w umiarkowanie zapełnionym tramwaju. Jakaś starsza pani (to znaczy, gdyby nie powiedziała mi, że jest starsza, to bym nie wiedziała) stanęła przede mną ostentacyjnie. A ja się wkurzyłam i równie ostentacyjnie spojrzałam na nią po czym…nie zrobiłam nic. Pani zwróciła mi uwagę, że jej nie ustąpiłam. Odparowałam, że na następnym przystanku wysiadam, to sobie jeszcze posiedzi. Wiem, moje zachowanie nie było szczytem dobrego wychowania, nie popisałam się kulturą. Ale wkurzyłam się strasznie – tak właśnie na mnie działają te dziarskie „staruszki”, które myślą, że wszystko im się należy.
 I nie mówię tutaj o staruszkach, które ledwo idą, widać że jest im ciężko – ze trzy osoby naraz wstają z miejsca, więc to nie jest tak, że brakuje kultury. I ogromna różnica w postawie takich osób – ta staruszka, z miłym, ciepłym uśmiechem podziękuje za miejsce, a nawet czasami odmówi (!), natomiast ta pani pełna wigoru spojrzy z wyższością wykazując skrajną postawę roszczeniową. 

A na koniec jeszcze dodam, żeby było jasne,że oczywiście zawsze w każdej sytuacji są wyjątki. Są nieuprzejmi młodzi pasażerowie i są starsi ludzie, którym nie okazuje się należnego im szacunku. W historiach, które opisałam powyżej mogłam źle ocenić sytuację. Ale myślę, że w tym wszystkim jest niestety wiele prawdy. Jak to się mówi każdy kij ma dwie strony, a medal dwa końce :) A ja tutaj piszę z perspektywy osoby młodej, która nie odmawia szacunku starszym, ale jednocześnie sprzeciwia się poglądowi, że szacunek należy się tylko ze względu na wiek.
 A w następnym odcinku będzie o kobietach w ciąży :) A zwłaszcza o jednej.

sobota, 19 czerwca 2010

Zwyczajne rozmowy.

Kiedy siedzimy razem z Frankiem przed telewizorem to czasami prowadzimy takie oto rozmówki:

F: Ale dlaczego oni się tak denerwują?
M: Bo Michał chce powiedzieć Izabeli, że Kubuś jest synem Wiktora a nie Andrzeja.
F: Kto to jest Wiktor?
M: Brat Michała i Andrzeja. Zginął w wypadku samochodowym w pierwszym odcinku i miał romans z Basią i Kingą.
F:Już mi się wszystko pomieszało.
M: No to jeszcze raz: Basia miała romans z Wiktorem i urodziła Kubusia, a potem okazało się, że Kinga, no wiesz, żona Michała, też miała romans Wiktorem, ale Michał o tym nie wie, ale Andrzej się dowiedział, bo Kubuś ma inną grupę krwi no i powiedział Michałowi a Michał chce powiedzieć Izabeli,która była żoną Wiktora.
F: A ona z kim spała?
Odpowiadam lekko oburzona:
M: Z nikim! To nie Moda na sukces! Tu nie każdy z każdym.
Franek z niedowierzaniem:
F: A już myślałem…

A tymczasem parę dni temu oglądaliśmy razem mecz Francja vs. Meksyk. Niebieskie koszulki vs. zielone.
M: A ten w żółtej koszulce co biega między nimi, to kto?
F: A to piłkarzowi z Urugwaju się pomyliło i wyszedł na boisko.
Spojrzałam na Franka, żeby sprawdzić, że na pewno żartuje:
M: Aż taka głupia to nie jestem. Myślałam, że to może jakiś libero jest albo coś…
Po chwili interesuje mnie sędzia:
M: A jak ten sędzia wszystko widzi, on chyba musi biegać za nimi co?
F: No i biega.
M: Oj to się biedny nabiega chyba najwięcej ze wszystkich. A gdzie on jest?
F: Biega.
M: Nie widzę…
F: To ten twój libero właśnie…

To tylko dwie z wielu jakie prowadzimy podczas wspólnego oglądania :) Nic nadzwyczajnego, ale nie chodzi mi o to, żeby było zabawnie albo mądrze. Chciałam tylko w ten sposób powiedzieć o tym, że jeśli decydujemy się na wspólne życie, to wiadomo, że będziemy musieli zmienić niektóre swoje przyzwyczajenia i przyzwyczaić się do przyzwyczajeń drugiej osoby.
Franek nie narzeka, że o ósmej chcę oglądać serial. Ja już nie stękam, kiedy on chce oglądać mecz. Staramy się polubić to, co lubi drugie… Jasne, że nic na siłę. Ale nie uprzedzamy się z góry i próbujemy znaleźć coś wspólnego. Okazuje się, że nawet nam to wychodzi. Nie chcemy, żeby wspólne życie oznaczało konieczność rezygnacji z tego, co lubimy. Franek się zainteresował losami Brzozowskich, mnie się podobają akcje piłkarzy. Wszystko da się jakoś pogodzić. Co prawda konflikt interesów prędzej czy później się pojawi (na przykład w niedzielę chciałam oglądać debatę polityczną, a Franek mecz), ale wtedy trzeba będzie znaleźć jakiś kompromis. Cały czas się uczymy. A to dopiero początek.


Ale chciałam dodać, że moje seriale na ogół nie są aż tak skomplikowane, i nie jestem aż taką sportową ignorantką :) W końcu najważniejsze, że wiem, że „piłka jest okrągła, a bramki są dwie”:)  

Dopisek:
Muszę sprostować, bo widzę, ze nie wszyscy dobrze zrozumieli o co mi chodzi :) – drugi telewizor absolutnie nie jest rozwiązaniem. Bo nie chodzi o to, żebyśmy się zamknęli każde w innym pokoju z pudłem. Chodzi o to, żeby polubić to, co lubi drugie i żeby spędzać czas razem.
A co do sportu: z tym libero żartowałam :) Ale faktem jest, że nie byłam pewna, czy ten gość w żółtej koszulce jest sędzią, bo zawsze sędzia był ubrany na czarno. Ale spokojnie, fanką sportu nie jestem, ale orientuję się co i jak – wiem co to jest spalony i wiem na jakiej zasadzie liczone są punkty w turniejach :) Nie zapominajcie, że mieszkałam ze studentką AWF. No i mężczyźni w mojej rodzinie też nie byli laikami, więc spokojnie :) Nie jest to moje hobby, ale orientuję się całkiem dobrze :)

piątek, 18 czerwca 2010

Atak małolatów i rycerz w zielonej puszce.

Sennie się zrobiło ostatnio na moim blogu, ale mam nadzieję, że za bardzo nie ziewacie :)

No bo tak – mój sen o tych nieszczęsnych zaręczynach, to był pikuś przy tym co śniło mi się w nocy ze środy na czwartek :) To dopiero był koszmar. Śniło mi się, że jakieś naćpane małolaty chciały mi się włamać do domu. To znaczy na początku chodzili tylko po domach i zbierali na piwo, ale potem wszystko się zmieniło i stali się uzbrojonymi w noże nastolatkami. A jakże – krew też była. I ja sama walcząca z drzwiami, bo kilka razy próbowałam zamknąć je na klucz i nie do końca mi się udawało. Ostatecznie do mojego domu wdarła się tylko żeńska część tych bandziorów i była całkiem grzeczna, a chłopaki próbowali wszystkiego – i tych noży, i podpaleń. Do Franka nie mogłam się dodzwonić, a w ogóle to nawet się cieszyłam, bo wolałam, żeby on nie przychodził i się nie narażał. Niby przyszły z pomocą Dorota i Juska, ale obie się w zasadzie skumały z jedną z tych „złoczyń” i w najlepsze sobie oglądały z nią telewizję, podczas gdy ja próbowałam odeprzeć szturm pozostających na korytarzu uzbrojonych małolatów na moje drzwi wejściowe.
Normalnie w przypadku takich przykrych i dość strasznych snów dochodzę w nich w pewnym momencie do wniosku – „aaa spoko, to tylko sen, obudzę się i będzie ok, więc zobaczymy co też się tutaj wydarzy” – autentycznie często zdarza mi się tak myśleć we śnie. Ale okazało się, że tym razem moja podświadomość postanowiła mnie oszukać i w momencie kiedy sobie w tym śnie tak pomyślałam – obudziłam się. Tyle, że obudziłam się we śnie – żeby było jaśniej: śniło mi się, że śni mi się ten napad a kiedy obudziłam się z tego snu, okazało się, że to nie sen i małolaty dalej mnie chcą atakować. No i tym sposobem męczyłam się z nimi aż do piątej, kiedy to się obudziłam, włączyłam radio i leżałam do szóstej jak zwykle o tej porze słuchając wiadomości dla rolników :)

No i co Wy na to? Wesoło mam ostatnio w tej mojej psychice co? :D A tak całkiem serio, od jakichś dwóch tygodni mam problemy z zaśnięciem. Jest to dla mnie coś niespotykanego, bo normalnie zasypiam w momencie, kiedy przyłożę głowę do poduszki. A ostatnio kręcę się ciągle i nie mogę zapaść w taki prawdziwy głęboki sen mniej więcej do drugiej. Trochę śpię – to wiem, bo czas mi dość szybko płynie i jakieś tam sny na jawie miewam, ale ogólnie nie jest ciekawie. Potem zasypiam snem głębokim i śnią mi się jakieś głupoty. No i rano budzę się zmęczona – nie żebym zaraz zaspała, bo to jest dla mnie niewykonalne. Przeważnie budzę się przed budzikiem tak o 5:40, ale nie zmienia to faktu, że czuję się wykończona i mam fatalnie podpuchnięte oczy.

Nie wiem co jest tego powodem. Ale zaczyna mnie to denerwować. Tak sobie myślę, że pewnie to trochę przez to, że jest tak długo jasno. Kładę się o 22, a za oknem jeszcze szarawo. – ale nie wiem, czy to mogłoby mieć aż taki wpływ. Może za późno się kładę – w takim sensie, że często przed spaniem trochę się wyciszałam – na przykład czytając książkę. Ostatnio tego nie robiłam. Ale też nie jestem pewna czy to to, bo z drugiej strony potrafiłam wrócić z aerobiku, wykąpać się, walnąć do łóżka i po minucie spać jak zabita :) A z drugiej strony może to właśnie przez książki, bo trzy które przeczytałam w ciągu ostatnich dwóch tygodni to był horror i dwa thrillery psychologiczne.

W każdym razie wczoraj zasypiałam z Frankiem u boku, więc wyjątkowo nie miałam z tym problemu. Co prawda Brutus ciągle mi się na nogi ładował (dlaczego on śpi na mnie a nie na Franku???) i mnie rozbudzał, ale Franek niczym ten dzielny rycerz go natychmiastowo zganiał, zanim zdążyłam miauknąć, że mi ciężko :) Sny dzisiaj też miałam niewydarzone, ale jakoś to zniosłam, bo co jakiś czas Franek lekko mnie wybudzał, bo się akurat do mnie przytulał a rano wstał i zrobił mi śniadanie.

A propos rycerzy, wczoraj Franek rzecze do mnie:
- Przyjadę po ciebie po hiszpańskim.
- Przyjedziesz?? O jak fajnie. Na koniu?
- Na jakim koniu??
- No na koniu – a konkretnie na białym rumaku.
- Nie.
- Ooo, czyli nie jesteś moim księciem na białym koniu…
- Nie. Jestem rycerzem, który przyjedzie zieloną puszką.
- ???
- No tramwajem przyjadę, no.

środa, 16 czerwca 2010

Zaręczyny.

Miałam dzisiaj dziwny sen. Śniły mi się zaręczyny. Moje zaręczyny. I wcale mi się nie podobały. Ale od początku:
Sen był trochę połączeniem teraźniejszości z przeszłością. Kiedy chodziłam do szkoły średniej mieszkałam z dziadkiem i wujkiem w Przymiasteczku. Chodziłam w tym czasie na tenisa.
Nie grałam, a już na pewno nie mogę powiedzieć, żebym uprawiała ten sport :), ale przez dwa lata regularnie chodziłam sobie z koleżanką poodbijać piłkę rakietą i nawet miałam instruktora :)
I we śnie byłam z Frankiem w Przymiasteczku. To była słoneczna sobota i na 10 miałam jechać na tenisa. Byłam już ubrana na sportowo i gotowa do wyjścia, aż nagle zaczął się koło mnie kręcić Franek. A poza tym pojawiła się, jak to w snach bywa, nie wiadomo skąd, Franka kuzynka i zaczęła go do czegoś namawiać. Uśmiechała się zachęcająco i mówiła: „nooo, teraz, to jest dobry moment”. Zrobiło się zamieszanie i ja zobaczyłam pudełko – takie pudełko, w którym zawsze są pierścionki. I wiedziałam, że Franek chce mi się oświadczyć.
Wkurzyłam się, bo zawsze chciałam, żeby to była niespodzianka, a w tym śnie tak się to wszystko potoczyło, że już wiedziałam, co jest grane. W końcu Franek podszedł i chyba nawet uklęknął na chwilę. Nie pamiętam co powiedział, ale wiedziałam, że właśnie się mi oświadczył. No i dostałam od niego dwa łańcuszki. Jeden był z wisiorkiem w kształcie motylka a drugi to były jakieś koraliki i to właśnie miałam nosić na palcu. Byłam ogromnie rozczarowana. Nie tylko nie było niespodzianki, ale także intymności – bo wszystko odbyło się w obecności kuzynki, i ani odrobiny romantyzmu. I w ogóle wszystko poszło nie tak. Wiedziałam, że się zgodzę, ale byłam rozżalona i zła. Cała możliwa magia tej chwili prysnęła, ba!, nawet się nie pojawiła na moment. A w dodatku byłam zła, że nie dostałam pierścionka – nie chciałam robić Frankowi przykrości, ale byłam zła. I byłam zła sama na siebie, bo przecież wiedziałam, że to nie pierścionek jest najważniejszy. Do tego spieszyłam się na tego tenisa. Nagle okazało się, że już dziesiąta. Szybko pobiegłam po rower – no właśnie, to miała być nasza chwila, a on wybrał sobie moment kiedy ja się spieszyłam na kort. Już byłam spóźniona… Powiedział, że pojedzie ze mną, że mnie zawiezie samochodem. Ale z autem były jakieś problemy, wiedziałam, ze już na pewno się spóźnię. Spojrzałam na zegarek – 10:23 i… obudziłam się. Z wielką ulgą.


Wiecie, to nie był koszmar, nie był to też jeden z tych snów męczących swoją bezsensownością. Ale on był po prostu przykry. Dziwne w ogóle, że śniło mi się coś takiego. Jak wiecie, wierzę, że sny biorą się z naszej podświadomości. No i zastanawiam się, co on miał znaczyć :)
Wyczytałam w senniku, że zaręczyny to zapowiedź spełnienia jakichś życzeń, poza tym uroczystość przebiegająca normalnie, na której wszyscy są szczęśliwi to zapowiedź rzeczywistych zaręczyn. Ale tu wszyscy byli szczęśliwi, oprócz mnie :) Poza tym w innym senniku nieudane zaręczyny oznaczają wahanie. Ale to też nie tak, bo one nie były nieudane – tylko były inne niż bym sobie życzyła. Interpretować więc muszę w odniesieniu do siebie i swoich myśli.
Wydaje mi się, że ten sen zobrazował po prostu moje obawy. Widzicie, ja sobie zawsze marzyłam, że zaręczyny to będzie coś niespodziewanego i romantycznego (mimo, że wcale aż taką romantyczką nie jestem). A przez to, że szykuje nam się wspólne mieszkanie, przez ostatni czas więcej zaczęliśmy na ten temat rozmawiać. No i boję się, że przez te rozmowy odczarujemy ten magiczny w moim przekonaniu moment :)
Zaniepokoiło mnie też to, że we śnie byłam niezadowolona z tego, co miało być moim pierścionkiem. I tu też widzę odzwierciedlenie w rzeczywistości. Pomyślicie sobie, żem głupia :) Ale już wyjaśniam :) Naczytałam się, ze srebrne pierścionki zaręczynowe zwiastują krótkotrwały związek. I w ogóle, że sugerują, że się narzeczony nie postarał, czy coś tam. Natomiast pierścionki złote są niesamowicie drogie. Ceny są przerażające. Raz, czy dwa rozmawialiśmy – tak ogródkami – na ten temat. I wydaje mi się, że gdzieś w podświadomości mi się zakodował lęk przed tym, że dostanę nie taki pierścionek jak nakazuje zwyczaj :) No co za bzdura! Ale chyba coś w tym musi być, skoro nawet we śnie jestem niezadowolona :)
A poza tym ten sen pokazuje jeszcze jedno – mój charakter. Bywało już tak, że  Franek chciał mi zrobić jakąś fajną niespodziankę, a ja się zawsze za szybko domyśliłam o co chodzi i psułam zabawę :) A do tego wiem, że bywało też tak, że on się bardzo starał, żeby coś przygotować i żeby sprawić mi przyjemność, a ja potrafiłam się przyczepić jakiegoś szczegółu. Nie to, żebym była niewdzięczna, ale może gdzieś tam po cichu sobie pomyślałam, że to czy owo mogłoby być tak odrobinkę inaczej. Nieczęsto się tak zdarza, ale jednak. Chyba moja podświadomość chciała mi utrzeć nosa :))
Tak więc ogólnie sen niby straszny nie był, ale humor mi trochę zepsuł. Byłam w nim rozczarowana, rozżalona, smutna i zła, że ten moment się nigdy już nie powtórzy a my tak go zepsuliśmy.
Muszę opowiedzieć o tym Frankowi. Ciekawe co on na to :)

wtorek, 15 czerwca 2010

Współpraca.

Już pisałam, że potrafimy z Frankiem wspólnie spędzać wolny czas. Jesteśmy różni i lubimy inne rzeczy – on na przykład uwielbia gry komputerowe i telewizję, ja wolę książki i… bloga :) Jego denerwuje, kiedy zbyt długo siedzę i odpisuję na komentarze, mnie denerwuje, kiedy się wścieka, że rozbił się na torze F1. Ale czasami potrafimy się jednak dogadać :) 
Razem oglądamy wiadomości, on wciąga się w moje seriale a ja staram się zainteresować sportem. Jak już kilka razy wspominałam, oboje uwielbiamy spędzać czas z rodziną, lubimy różnego rodzaju gry i przesiadywanie na świeżym powietrzu. Jesteśmy domatorami, ale jednocześnie oboje kochamy wycieczki. Nigdy nie mamy problemu z urlopem – nie ma kłótni typu góry czy plaża, bo oboje jesteśmy chętni na jedną i drugą formę wypoczynku. W kwestii sposobu spędzania wolnego czasu raczej jesteśmy zgodni. Czasami tylko się zdarzy, że mam ochotę na spacer a on jest akurat zmęczony albo on chce gdzieś wyjść a ja wolę sprawdzić co tam na blogowisku słychać :) No ale to chyba się mieści w granicach normy.

Oprócz tego, że potrafimy razem wypoczywać, już kilka razy, z ogromnym zadowoleniem, zauważyłam, że umiemy też razem pracować. Jeszcze w czasach (jakby to było wieki temu:P) gdy pisałam magisterkę, on przychodził do mnie i siedzieliśmy tak laptop w laptop – ja się męczyłam z literaturą amerykańską, on z testami na kategorię D. Jeszcze lepiej wychodzą nam wspólne prace domowe. Ostatnimi czasy częściej niż kiedyś zdarza nam się spędzać całe dnie tylko we dwoje (to chyba zasługa jego nowej pracy). Dzięki temu mogłam dokonać kilku obserwacji. To, że Franka nie trzeba zmuszać do wykonania domowych obowiązków wiedziałam, wiedziałam też, że sam z siebie potrafi wziąć się za sprzątanie i może nawet zrobi to lepiej (a na pewno szybciej ;)) ode mnie. Ale nie sądziłam, że współpraca wychodzi nam tak dobrze, a ostatnio kilka razy mogłam się o tym przekonać. 
Kiedy mamy zrobić coś razem następuje jakaś taka natychmiastowa mobilizacja i oboje zabieramy się za robotę. Najbardziej zdumiewa mnie to, jak bardzo jesteśmy w tym zgrani – nie ma kłótni o to, kto, co ma robić, nie ma poprawiania po sobie, nawet nie ma pokrzykiwania typu „teraz zrób to, potem tamto, a ja zajmę się tym”. Jakoś tak każde bierze się za to, co akurat jest do zrobienia. Jestem zdumiona tym, jak sprawnie i szybko nam to idzie. A poza tym w ogóle bez kłótni :) 
Napawa mnie to swego rodzaju optymizmem, bo jest szansa, że się nie pozabijamy od lipca, kiedy to już będziemy razem mieszkać i dobrze będzie nam szło wspólne wypoczywanie i wspólna praca. 

Poza tym zauważyłam, że nie do końca jesteśmy typowi :) Wiem, że sporo par w ogóle się nie kłóci i dopiero, kiedy przyjdzie im spędzać ze sobą więcej czasu niż dotychczas, zaczynają się spierać. Na przykład zgodne pary nagle nie potrafią dogadać się w czasie urlopu. A u nas jest na odwrót. Najczęściej nasze kłótnie zaczynają się chyba przez telefon, czyli wtedy, gdy się nie widzimy. Kiedy spędzamy ze sobą non stop kilka dni, nagle okazuje się, że przez cały ten czas w ogóle się nie sprzeczamy i jest wręcz sielsko. Na urlopach zawsze jest tak, że nawet jeśli o coś się posprzeczamy, to już za chwilę o tym zapominamy, a tymczasem w „normalnych” warunkach (czyli jak widzieliśmy się na przykład tylko popołudniami) boczenie się na siebie mogło trwać kilka dni. Ale zdumiewa mnie to, że chociaż oboje jesteśmy tacy impulsywni, dużo łatwiej jest nam się dogadać, kiedy ciągle przebywamy razem. Ciekawe zjawisko :) Ale zdecydowanie wolę to, niż gdybyśmy nie mogli siebie znieść po kilkunastu godzinach przebywania w swoim towarzystwie :)

niedziela, 13 czerwca 2010

Sonda Szczęścia

Jakiś czas temu brałam udział w „Sondzie Szczęścia” przygotowanej na zlecenie marki Always. Później otrzymałam jej wyniki i zostałam poproszona o napisanie kilku słów na ten temat na blogu. Przyznać muszę, że i sonda jest dość pozytywna i przede wszystkim… kobieca :) Więc byłam dość chętna, żeby podzielić się na blogu moimi refleksjami, które mi się później nasunęły, ale tyle się ostatnio zaczęło u mnie dziać, że ciągle były jakieś bieżące sprawy do opisania :) 

Sonda składała się z trzech części. Pierwsza pytała o marzenia kobiet i o to, co przynosi im szczęście, druga o trudności jakie napotykamy dążąc do realizacji marzeń i które stają na drodze do szczęścia. Trzecia dotyczyła sposobów radzenia sobie z tymi przeszkodami.

Na temat marzeń, muszę napisać kiedyś osobną notkę, bo z racji tego, że jestem osobą dość twardo stąpającą po ziemi, podchodzę do tej kwestii prawdopodobnie zupełnie inaczej niż większość osób. Niektóre z Was zresztą już o tym wiedzą. W każdym razie jest kilka rzeczy, które chciałabym osiągnąć lub które już osiągnęłam i chciałabym je utrzymać, aby czuć się szczęśliwą. W sondzie było dwanaście propozycji i myślę, że każda z Was znalazłaby tam także coś dla siebie. Jak pokazują wyniki, aż 79% dziewczyn chce „mieć dobry związek”. Ja też wybrałam tę odpowiedź między kilkoma innymi. Ale gdybym miała wybrać tylko jedną zdecydowałabym się na odpowiedź, która znalazła się na drugim miejscu „czuć się osobą spełnioną„.
Myślę, że to jest najważniejsze w życiu, a przede wszystkim dla mnie jest to kwintesencją stanu bycia osobą szczęśliwą. Mieści się w niej wszystko – i rodzina i przyjaciele i podróże i satysfakcja zawodowa. Na chwilę obecną mogę powiedzieć, że czuję się spełniona, chociaż wiem, że przede mną jest jeszcze wiele rzeczy, które będę chciała osiągnąć. Ale na wszystko przyjdzie czas.

Jeśli chodzi o trudności życia codziennego, jakie napotykamy, muszę przyznać, że różnię się od większości badanych. Dla nich (59%) największym źródłem dyskomfortu są problemy z silną wolą. Ja na to nie mogę naprawdę narzekać. Jeśli bardzo czegoś chcę, jeśli coś sobie postanowię – nie ma mocnych, osiągnę to i jestem konsekwentna w działaniu. Podobnie nie jest dla mnie problemem nieumiejętność wyrażania wprost swojego niezadowolenia (56%) – czasami mi się za to oberwie, ale mówię to, co myślę.
Ale oczywiście są sprawy, które mnie dołują i które źle na mnie wpływają. Przede wszystkim „najdrobniejsze błędy urastają do gigantycznych rozmiarów; zamiast się skupić na następnym kroki ciągle rozpamiętuję porażkę „. Rzeczywiście to jest moja zmora. Już kiedyś pisałam, że porażki mnie demotywują. Tak samo zresztą jak niedelikatna krytyka. Prawda jest taka, że sposób na mnie to głaskanie po główce. Można mnie skrytykować, ale przede wszystkim grzecznie i miło. Wtedy jestem zwykle skłonna od razu przyznać komuś rację (chyba, że ewidentnie się nie zgadzam z jego poglądami). Natomiast jeśli ktoś robi to w sposób nieprzyjemny, lub złośliwy, robię się jeszcze bardziej przekorna i reaguję czasami nawet agresją. Co tu dużo mówić, zależy mi na tym, co myślą o mnie inni i dlatego, wybrałam także odpowiedź, że kiedy ktoś powie mi coś przykrego rano, przez cały dzień o tym myślę i mam zły nastrój.
Najbardziej zaskoczyło mnie, że przeszkodą w czuciu się pewnie i szczęśliwie na co dzień dla wielu osób może być miesiączka. Ja przyznam, że nigdy w życiu nie wpadłabym na to, że okres może w jakikolwiek sposób wpłynąć na moje życie (ale wiem, że wiele z Was ma w tym czasie różnego rodzaju dolegliwości i obniżony nastrój). Jakoś zawsze umiałam sobie z tym radzić i absolutnie nigdy z niczego nie zrezygnowałam tylko dlatego, że akurat mam „te dni”. Nigdy też nie zauważyłam związku z moim złym samopoczuciem psychicznym z miesiączką. Czasami mam obniżony nastrój i dołek lub jestem nerwowa zupełnie bez powodu i nawet od jakiegoś czasu zastanawiam się czy, aby na pewno nie jestem przed okresem – ale nie, te dni doprawdy wypadają „losowo”, nie mają na mnie żadnego wpływu :)


No i ostatnia kwestia – sposoby radzenia sobie z tymi przeciwnościami losu i obniżonym nastrojem. Przyznam, że z tym chyba miałam największy problem. Propozycji było aż nadto. Ale prawda jest taka, że czasami muszę po prostu przeczekać. Muszę z kimś porozmawiać, wyżalić się, wypłakać. A czasami staram się to zignorować i zająć się czymś innym. Generalnie, staram się dbać o siebie i swoje dobre samopoczucie. Zajmuję się tym, co lubię. „Rozwijam własne zainteresowania i pasje, bo to dodaje mi energii i czyni mnie ciekawą osobą Poza tym staram się także dbać o osoby mi bliskie, staram się pielęgnować ważne dla mnie znajomości a kiedy mi źle, nade wszystko potrzebuję towarzystwa tych właśnie osób. No i oczywiście coś bardzo typowego dla mnie: „planuję z wyprzedzeniem weekendy, wyjazdy wakacje, aby w razie czego nie zostać na lodzie” i „robię w niedzielę listę spraw pilnych i ważnych do załatwienia w kolejnym tygodniu”. Tak, planowanie zdecydowanie poprawia mi nastrój, powoduje, że czuję się pewnie i komfortowo.
No a poza tym cały czas „uczę się pozytywnego podejścia do życia„. Tak, szukam pozytywnych stron danej sytuacji i staram się nie narzekać, ale faktem jest, że jeszcze wiele przede mną, bo ciągle za długo zatrzymuję się przy porażkach i zdecydowanie za często martwię się na zapas.

Przyznać muszę, że ta sonda była świetną okazją, żeby na chwilę się zatrzymać i pomyśleć o sobie i swoich potrzebach. Starałam się tutaj streścić najważniejsze kwestie, ale kto wie, może jeszcze kiedyś wrócę do tematu, bo naprawdę sprzyja refleksjom. No i przy okazji, dzięki tej notce podsumowującej, może Wy również dowiedziałyście się o mnie czegoś nowego. A może też macie ochotę na taką refleksję? „Wyzywam Was” :) Jeśli macie ochotę i znajdziecie czas, napiszcie proszę na swoich blogach co dla Was jest źródłem szczęścia, a co powoduje dyskomfort. I jak radzicie sobie z przeciwnościami losu. Nie traktujcie tego jako łańcuszek, ale jako okazję do zadumy nad sobą i podzielenia się swoją refleksją z wiernymi czytelniczkami Waszych blogów :))