*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 25 lipca 2014

Spotkania weekendowe

Zapomniałam wczoraj w tym moim konspekcie uwzględnić bardzo istotną sprawę - Franek miał umowę na okres próbny do końca lipca. A wczoraj podpisał już umowę na rok :) Nie mieliśmy co prawda powodów do obaw, że mu tej umowy nie przedłużą, ale wiadomo - jak już umowa w ręce, to człowiek od razu pewniej się czuje :)

Jak już wspomniałam, ubiegły weekend mieliśmy bardzo udany. Odwiedzili nas moi rodzice i moja siostra. W sobotę pogoda była piękna i praktycznie cały dzień spędziliśmy spacerując po Warszawie. Pojechaliśmy do Pałacu Wilanowskiego i przeszliśmy sie po pobliskim parku. Późnym popołudniem pojechaliśmy jeszcze do Parku Szczęśliwickiego, gdzie znajduje się bardzo fajna restauracja. Dotychczas byliśmy tam tylko na deserze, ale Franek od dawna miał chrapkę na kacze udka z kopytkami w buraczkach i zawsze mówił, że kiedy przyjadą moi rodzice, to musimy się tam wybrać. 
Miejsce jest naprawdę bardzo klimatyczne a w dodatku mają bardzo dobre jedzenie! <teraz jeśli ktoś jest głodny, niech przejdzie od razu do następnego akapitu, żeby nie było, ze nie ostrzegałam ;)> Oprócz wspomnianej kaczki zjedliśmy chłodnik z ogórków, chłodnik z buraczków, placki ziemniaczane z sosem z leśnymi grzybami, pierogi ruskie z cebulką i sałatkę z grillowanym kurczakiem w sosie musztardowym. 
 Celowo nie piszę, co kto zamówił, bo tak się u mnie w rodzinie utarło, że jak gdzieś razem wychodzimy, to się i tak wymieniamy talerzami w trakcie konsumpcji :) Na samym początku, kiedy gdzieś razem z Frankiem wychodziliśmy, bardzo się dziwił, że ja mu zawsze z talerza coś podbieram, proponując jednocześnie to, co jest na moim. Ale potem już się nauczył, ze tak po prostu jest i nawet do tego przekonał. Ale dopiero jak zaczął wychodzić ze mną, moimi rodzicami i siostrą w pełni zrozumiał skąd mi się to wzięło :) A to przecież doskonały sposób na to, żeby spróbować wszystkiego, na co ma się ochotę i w dodatku się najeść :)

Kiedy wyjeżdżałam z koleżankami ze studiów do Hiszpanii, często robiłyśmy tak, ze zamawiałyśmy kilka dań i jadłyśmy je razem :) Przyznam, że wręcz dziwnie się czuję, gdy wychodzę zjeść na mieście z bliskimi osobami i nie mogę spróbować tego, co one mają na talerzu :P Choć oczywiście nie jest tak, że zawsze grzebię innym w talerzu :) To się sprawdza tylko w określonym towarzystwie.

Wracając jednak do sobotniego obiadu - później jeszcze skusiliśmy się na deser - kawę mrożoną i lody. W tej restauracji genialnie podają lody! Nie lubię, kiedy wszystko jest naciapane do pucharka, przykryte bitą śmietaną, polane polewą i posypane owocami i bakaliami, bo mi się robi totalny bałagan a ja lubię czuć każdy smak z osobna. I tutaj deser podawany jest tak, jak mi się podoba - razem, ale osobno :) Dzięki temu sama mogę łączyć smaki w dowolny sposób a przede wszystkim lody nie stapiają mi się w jedno z bitą śmietaną :)

Po takiej wyżerce nasze wieczorne świętowanie moich urodzin uległo pewnej modyfikacji i zrezygnowaliśmy z wszelkich sałatek i zimnych przekąsek na rzecz winogron, melona i ananasa. A i chipsy też były. Urodziny opijałam ulubionym wiśniowym Piccolo. Poza tym nauczona doświadczeniem, że po tak intensywnym dniu wszyscy są padnięci, zarządziłam pijama party i zanim zaczęliśmy świętowanie, kazałam każdemu się umyć. Dzięki temu uniknęliśmy tego przykrego momentu, kiedy fajnie się rozmawia, ale trzeba przerwać, bo wypada się iść wykąpać, a nikomu się już nie chce :P Siedzieliśmy sobie do północy - a właściwie ostatecznie nawet leżeliśmy (ja z między mamą a tatą, jak za starych, bardzo starych czasów :)) rozmawiając o wszystkim i o niczym.
Przyznam, że naprawdę poczułam się tak, jakby to sobota była tym szczególnym dniem moich urodzin i wcale nie ubolewałam nad tym, że w "prawdziwym" dniu w poniedziałek świętowania już nie będzie (bo Franek szedł na popołudnie do pracy).
Niedziela była równie udana, choć dużo krótsza, bo już o 14 odwieźliśmy moją siostrę na dworzec, skąd złapała autobus do Krakowa, a o 17 wyjechali tez moi rodzice i zostaliśmy sami :( Ale było miło, więc się tym szczególnie nie przejmowałam, dopiero w tygodniu złapałam ten wspomniany syndrom przedszkolaka i zrobiło mi się smutno...

Ale wczoraj przyjechał do nas z kolei mój wujek :) Jest nauczycielem, więc ma wakacje i w tym czasie rusza w Polskę :P Zaliczył już między innymi Zakopane i Malbork, a teraz korzysta z tego, że jedną siostrzenicę ma w Warszawie a drugą w Krakowie. Zostaje u nas do poniedziałku a potem jedzie do mojej siostry. Bardzo mi to odpowiada, bo w ten weekend Franek pracuje popołudniu i dzięki temu nie będę siedzieć sama w domu, tylko pewnie wybiorę się gdzieś z wujkiem. Niech no tylko pogoda sie poprawi, bo dzisiaj jest fatalna.

Bardzo ważne są dla nas te rodzinne spotkania. Franek z moją rodziną dogaduje się doskonale. Oczywiście poznał już także jej przywary, ale nie przeszkadzają mu specjalnie. Zawsze jestem zaskoczona, że z takich odwiedzin cieszy się właściwie tak samo jak ja, a później to chyba nawet jest bliski złapania syndromu przedszkolaka :) Sam przyznaje, ze klimat takich spotkań - czy to w Miasteczku, czy u nas, jest inny niż ten na spotkaniach z jego rodziną. Jest po prostu mniej oficjalnie i nie czuć żadnej presji, że oto goście przyjeżdżają i się trzeba postarać :)