*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 29 września 2014

Przecież jutra nie ma...

Tak sobie pomyślałam w ubiegłym tygodniu siedząc ostatni dzień przy moim biurku w pracy... Przedostatni tydzień był bardzo intensywny, wyprzedawaliśmy towar, trzeba było pozamykać wszystkie sprawy - przez cały tydzień siedziałam miałam co robić, siedziałam nawet chwilę po godzinach. Na początku ubiegłego tygodnia jeszcze było parę kwestii, ale właśnie we wtorek miałam do zrobienia jedną niepilną rzecz i pomyślałam sobie, że zostawię ją do jutra. I wtedy właśnie przyszła ta refleksja, ze jutra nie ma... Bo jutro już nie będzie mojego biurka... I rzeczywiście wyjechało jeszcze tego samego dnia późnym popołudniem...

W środę siedziałam przy jakimś prowizorycznym biurku skleconym z resztek mebli. Kolega usadowił się na kartonach. W czwartek resztek mebli też już prawie nie było a ja miałam do zamknięcia kilka ostatnich spraw. W piątek nie miałam już po co jechać do pracy - nie było mebli, nie było monitora, drukarki, modemu... Siedziałam więc w domu pod mailem i telefonem - ale niewiele się działo. W zasadzie tylko jedną sprawę musieliśmy załatwić.
Dzisiaj już praktycznie miałam namiastkę tego, co mnie czeka w ciągu najbliższych kilku miesięcy... Wstałam rano i w zasadzie nie wiedziałam do końca co ze sobą zrobić. Owszem, pod maila się podłączyłam, ale nie działo się już kompletnie nic. W końcu koło południa wyszłam z domu i spacerkiem przeszłam się do miejsca pracy. Pusto. Zostało parę kartonów, artykułów biurowych, środków czystości... Zabrałam swojego laptopa (którego zresztą jutro już oddaję, fajnie, że telefon mogłam sobie za złotówkę odkupić), kilka rzeczy, które kupiłam okazyjnie, kiedy firma wyprzedawała sprzęt (np. mikrofalówkę za 26 zł albo niszczarkę za 16). Zrobiłam obchód. Zamknęłam i wyszłam.
Jutro jadę tam po raz ostatni. Rano jestem umówiona z firmą sprzątającą. A koło południa mamy spotkanie z szefową. Zdajemy lokal właścicielowi. Odbieramy świadectwa pracy. I tyle :(

Przykro patrzeć jak kończy się coś, co stworzyliśmy od samego początku. Przecież pamiętam te puste półki, biurka i ściany... - tak jak teraz. Tyle, ze wtedy to był dopiero początek. Wszystko się zaczęło i szło do przodu. Ale już pisałam, że nie jesteśmy w stanie pojąć niektórych decyzji biznesowych. 

Ostatnio niewiele miałam czasu na myślenie o tym wszystkim. Przyznam też, że trochę oswoiłam się z tą sytuacją, ale prawda jest taka, że chyba jeszcze to wszystko do końca do mnie nie dotarło. Pewnie dopiero za moment zobaczę jak to jest...
Póki co staram się myśleć o tym, że przecież to w gruncie rzeczy nie jest takie najgorsze siedzieć w domu, odpoczywać i jeszcze dostawać za to taką kasę (z czystym sumieniem mogę napisać to nasze państwo nie jest wcale takie najgorsze, na pewno nie zawsze), na którą na przykład Franek musi pracować przez dwa miesiące. Mogło być gorzej, to fakt i staram się tego trzymać. Ale i tak się boję.

niedziela, 28 września 2014

Niedzielny misz-masz luźych refleksji

Dzięki Dziewczyny za wszystkie słowa wsparcia pod poprzednią notką, za dzielenie się swoimi doświadczeniami, odczuciami czy też obserwacjami. Tego mi było trzeba. Nie oczekuję od nikogo, że będzie się ze mną zgadzał, że będzie mi na każdym kroku przytakiwał, bo to nie o to chodzi, ale miło mi, że wykazałyście się tak dużą empatią. Poza tym wiecie, że zawsze powtarzam, iż w relacjach z ludźmi bardzo sobie cenię szczerą życzliwość. Taką dawkę życzliwości, jaką otrzymałam od Was w komentarzach pod poprzednią notką mogłabym sobie wstrzykiwać w chwilach wszelkiego zwątpienia i od razu by mi się poprawiło :) Naprawdę jestem Wam bardzo wdzięczna. Mój sposób myślenia może nie zmieni się z dnia na dzień, moje tęsknoty i pragnienia na pewno nagle nie znikną, ale dzięki temu wszystkiemu, co do mnie napisałyście, jest mi zwyczajnie trochę łatwiej poradzić sobie z pewnymi odczuciami, bo te pozytywne emocje przyćmiły inne.

Tamta notka zdecydowanie spełniła swoją terapeutyczną rolę :) Wiecie, że w piątek przesiedziałam calutki wieczór przy kompie na blogowisku?? Daawno mi się to nie zdarzyło :) Blogowałam nawet kosztem mojego treningu, który sobie na piątek zaplanowałam, więc mam dziurę w kalendarzyku :P Ale chyba jednak było warto. 
W ogóle siedziałam długo, bo postanowiłam, że w takim razie już zaczekam aż Franek wróci z pracy. A kiedy wrócił, to jeszcze chciał sobie wypić piwo, więc czekałam dalej, choć przyznam, że te ostatnie pół godziny już przyszło mi z trudem :) Położyłam się w końcu o 1 i miałam nadzieję, że sobie pośpię. Pościszałam telefony (bo przecież wszyscy dookoła wiedzą, że do mnie się nie dzwoni i nie pisze po 21, ale po 6 jak najbardziej :)) i... otworzyłam oczy dokładnie o 6:14! No myślałam, że mnie piorun jasny trafi! Żeby po pięciu godzinach snu czuć się już rześkim jak skowronek?? Poszłam do toalety, ogarnęłam się trochę, ale że było ciemno, to położyłam się z powrotem.
Zaczęłam rozmyślać dalej na temat tego chłopca a konkretnie o tym, jakie ja mu książki będę podsuwać do czytania, bo przecież jakie książki lubią dziewczynki, to ja wiem...

//Ejj, wpadł mi do głowy teraz szatański pomysł :P Słyszałyście o tej metodzie, żeby dzieciom nie narzucać żadnych ról społecznych, nie mówić nic o płci itd? No to może ja też w to pójdę i niech sobie Dzieciak sam zdecyduje, czy chce być chłopcem, czy dziewczynką, co tam fizjologia! :)) Hihi :)))//

No, ale wracając do tego rozmyślania - to w końcu mnie znużyło i udało mi się usnąć. Nawet coś mi się przyśniło. Przebudziłam się dopiero o 8:30, gdy Franek zerwał się z łóżka i nawet się nie ubrawszy, poleciał po odkurzacz i żeby nie tracić czasu zaczął sprzątać. Zanim się ubrałam i wypiłam kakałko (kakao zawsze będzie dla mnie kakałkiem i już, takie zboczenie z dzieciństwa - pamiętacie?:)) on zdążył poodkurzać, pozmywać i wypucować łazienkę. Franek zdecydowanie jest lepszy w sprzątaniu niż ja :D Dla mnie zostawił ścieranie kurzu, ale chyba sobie to odłożę na "w tygodniu", bo mi szkoda było czasu wczoraj. 
Poszliśmy na zakupy a później wybraliśmy się na basen. Dużo było dzieciaków, ale w sumie pływało się całkiem fajnie o tej porze, bo nawet przez większość czasu mieliśmy tor tylko dla siebie. Opowiadałam już Wam, jak niedawno chcieliśmy po pływaniu na basenie sportowym przejść do rekreacyjnego? Spojrzałam w tamtym kierunku i powiedziałam: "ale tam są wszyscy tylko z dziećmi!, nie ma samych dorosłych", na co Franek odparł: "no to co? my przecież też z dzieckiem idziemy" No fakt :D

Zresztą wczoraj podobnie - wpadł mu do głowy pomysł, że może byśmy się do cyrku wybrali. Jej, wieki nie byłam w cyrku! Cofnęłabym się trochę do czasów dzieciństwa... W każdym razie zajrzeliśmy na stronę internetową, żeby sprawdzić ceny biletów i przez chwilę rozważaliśmy, jaki moglibyśmy kupić (bo ostatecznie się nie wybraliśmy ze względu na inne plany), na co Franek stwierdził: "jak to jaki? rodzinny! Będziemy przecież z dzieckiem"
Ciągle o tym zapominam:P 
W ogóle Franek się coraz bardziej wczuwa emocjonalnie. Kiedy zapytałam go o wrażenia z USG (mając głównie na myśli to, że dowiedzieliśmy się, że wszystko jest ok, choć oczywiście nie tylko) odpowiedział, że takie ładne to dziecko jest! :) Dla mnie wyglądało normalnie, jak dziecko :))) Wszystkie noworodki wyglądają dla mnie tak samo, więc pewnie jak się urodzi, to i tak to będzie na początku taka mała małpka :P Ale możliwe, że dla nas to będzie najładniejsza małpka ze wszystkich, no bo tak chyba w sumie powinno być. W każdym razie Franek skupia się na stronie emocjonalnej, a ja na praktycznej i zastanawiam się na przykład, po której stronie umieścimy fotelik samochodowy :)

Ostatecznie popołudnie spędziliśmy załatwiając różne sprawy. Na przykład odebraliśmy Franka grafik i okazało się, że w październiku chodzi tylko na pierwszą zmianę :) A od 22. ma urlop. Mamy nadzieję, że ta tendencja porannej zmiany utrzyma się już na dłużej, bo Franek załatwił sobie zmiennika, któremu zależy tylko na popołudniówkach.. Ale przez ten urlop trochę trudno stwierdzić, czy tak już zostanie na stałe, czy to tylko na ten miesiąc tak ich rozpisali.
Później Franek kupił sobie grę komputerową na którą czekał miesiącami. Wiedziałam więc już, że wieczór mam z głowy, bo on będzie grał w piłkę nożną. Palcami na rzecz jasna :) No, ale należy mu się od czasu do czasu, przez ostatnie dni bardzo długo pracował i wracał po nocach... W dodatku wcześniej zabrał mnie do parku na moje ulubione lody, więc mu to wybaczyłam :) 
Znowu się zajęłam blogowaniem a potem oglądałam Lejdis. Pod koniec oglądałam już chodząc po pokoju, bo jak tylko usiadłam, to oczy mi się zamykały, a chciałam zobaczyć ten film do końca. Ostatecznie znowu się położyłam przed 1, ale pospałam aż do 6:50 :P Dłużej się jednak już nie dało i od ponad trzech godzin jestem na nogach, podczas gdy Franek odsypia nocne kopanie piłki. 
Już mi się trochę nudzić zaczyna! Chyba go pójdę obudzić :P


piątek, 26 września 2014

A jednak.../ trudna notka

Przyznam, że pomimo moich ogromnych nadziei, miałam przeczucie, że tak będzie :( Poszliśmy dzisiaj na dodatkowe USG w 4D i już mamy potwierdzenie, że jednak chłopiec :(
Wiem, że moje odczucia mogą spotkać się z niezrozumieniem, choć jest mi przykro z tego powodu, bo ja też nic nie mogę poradzić na to, że tak właśnie czuję. Po prostu córeczka była moim ogromnym pragnieniem od dawna. Do tego stopnia, że nawet gdy zaczęliśmy rozmawiać o planach związanych z posiadaniem dzieci, nie mogłam się zdecydować na ten krok niekoniecznie dlatego, że mieliśmy niepewną sytuację itp. tylko właśnie dlatego, że bałam się, że się nie uda z tą dziewczynką. 

Oczywiście, że najważniejsze jest, żeby dziecko było zdrowe! Absolutnie tego nie kwestionuję i nie śmiem nawet porównywać swojego "problemu" z autentycznymi zmartwieniami rodziców dzieci z jakimś schorzeniem albo osób, które dzieci w ogóle mieć nie mogą. Po prostu niejako oddzielam te sprawy - bo mają zupełnie inną rangę, więc nie da się tego porównać.
Ale niestety nie potrafię poradzić nic na to, że czuję się po prostu zawiedziona tym niespełnionym marzeniem o dziewczynce :( Walczę z tym, naprawdę, bo sama się wcale nie czuję z tym komfortowo, wolałabym, żeby było mi wszystko jedno... Oswajałam się zresztą przez ostatnie tygodnie z tą myślą, że to było 2:1 na chłopca. Starałam się. A jednak nie udało mi się dzisiaj powstrzymać łez.

Jasne, że się cieszę, że to dziecko będzie. Cieszę się ogromnie i odczuwam nie wyobrażalną ulgę, że wszystko jest z nim w porządku, ale mam w sobie tę wielką tęsknotę za dziewczynką, którą będę mogła czesać w warkoczyki, ubierać w kolorowe sukienki, nauczyć tylu kobiecych trików, z którą będę w przyszłości chodzić na zakupy, być może wymieniać się kosmetykami i ubraniami (jak ja z moją mamą), dla której będę najważniejszą powiernicą (bo przecież nie o wszystkim można pogadać z facetami) i z którą będę godzinami wisieć na telefonie...
Nie potrafię sobie wyobrazić po prostu, że będę umiała się z chłopcem porozumieć. Nie mam w sobie pierwiastka męskiego, chyba nie rozumiem facetów. Jak więc będę się bawić z nim samochodami, o czym będę z nim rozmawiać... Jest mi przykro, bo wyobrażam sobie, że to tata będzie zawsze autorytetem, no bo przecież co może wiedzieć jakaś tam baba, nawet jeśli jest własną matką... A ja będę sama na froncie.
Tak to sobie właśnie wyobrażam. Być może faktycznie przesadzam. Franek na przykład twierdzi, że zawsze był bardziej związany z mamą niż z tatą. Być może... Ale to wynika z tego, że zawsze miałam tak dobre relacje z moją mamą, że wydaje mi się to nie do powtórzenia z chłopcem.

Mam w sobie ogromny lęk przed tym, że nie będę umiała zbudować bliskiej więzi z synem, że nie będę się potrafiła z nim porozumieć, że będziemy nadawać na zupełnie innych falach... Nie wiem skąd się bierze ten strach, ale jest ogromny.
A do tego lęku dochodzi właśnie rozżalenie za tym, co stracę, nie mając córki. Wiecie, myślę sobie, że byłoby mi łatwiej, gdyby nie to, że wokół mnie zdecydowana większość par spodziewających się dziecka, dowiedziała się właśnie o dziewczynce. Rzadko się porównuję z innymi, ale tutaj nie potrafię pozbyć się myśli, że skoro to taka losowa sprawa, to dlaczego akurat im się ta dziewczynka trafiła, skoro było im (w większości) wszystko jedno...

Pewnie trudno Wam mnie zrozumieć - myślę, że nikt, kto tego nie odczuł, nie jest w stanie tego zrozumieć, bo obiektywnie rzecz biorąc, to jest jakaś bzdura, żeby przejmować się czymś takim. Większości rodziców jednak jest wszystko jedno, jakiej płci będzie ich dziecko. Dlatego nie oczekuję zrozumienia. Ale proszę też, żebyście mnie nie oceniały i bez tego jest mi trudno z tymi wszystkim emocjami.

czwartek, 25 września 2014

Znowu rocznicowo :)

Siedzę sobie samotnie w ten czwartkowy wieczór, bo Franek pracuje i właśnie sobie uświadomiłam, że to już cały tydzień minął od naszego świętowania (części drugiej) a ja słowem na ten temat nie wspomniałam :) Jak ten czas leci...
Tym razem również nie robiliśmy niczego specjalnego, a jednak mimo to wieczór bardzo nam się udał :) Franek miał wolne, a ja akurat poprzedni tydzień miałam dość intensywny, bo sporo spraw było do pozamykania, wiec nie mogłam wyjść wcześniej. Umówiliśmy się więc na przystanku kolejki około siedemnastej. Już rano ubrałam się trochę lepiej niż zazwyczaj, a do pracy wzięłam ze sobą kosmetyczkę z mazidłami i przed wyjściem trochę się wysmarowałam, jak to mawia Franek :) Mojego elegancko ubranego przystojniaka spotkałam zgodnie z planem na stacji tuż przed przyjazdem pociągu :) Wsiedliśmy i po paru minutach wysiedliśmy w ścisłym centrum.
Byliśmy głodni, więc wybraliśmy się na obiad, a że mieliśmy ochotę na domowe jedzenie, wybraliśmy się do baru mlecznego :) Co prawda do jednego z tych lepszych, ale i tak musieliśmy dość zabawnie wyglądać tak wystrojeni jak stróże w Boże Ciało. Eee, kto by się tam przejmował przy kartoflance oraz kaszy gryczanej z pikantnymi żeberkami oraz pierogach ruskich ze skwarkami (prawdziwymi! nie jadłam takich od dzieciństwa, moja prababcia takie potrafiła wytapiać) :)) Zaliczyliśmy więc kolejny rocznicowy posiłek i objedliśmy się totalnie za te dwadzieścia parę złotych :)

Trzeba więc było żeby nam się wszystko ładnie ułożyło :) A najlepszym na to sposobem moim zdaniem jest trochę ruchu. Postanowiliśmy się więc wybrać na dłuuugi spacer. Pogoda nam dopisywała, bo było naprawdę ciepło. Łapaliśmy ostatnie promienie zachodzącego i szliśmy nieśpiesznie, trzymając się za rękę Krakowskim Przedmieściem i Alejami Ujazdowskimi. Do celu - czyli do Łazienek - dotarliśmy już właściwie jak się ściemniło. Ale nie szkodzi, bo efekt był tym lepszy :) W łazienkach trwa teraz Festiwal Lampionów i na przykład alejki są oświetlone pięknymi lampionami chińskimi. Naprawdę fajnie to wygląda, tym razem robiliśmy zdjęcia, ale akurat nie wyszły za bardzo - to znaczy nie widać na nich tego efektu.
Zrobiłam sobie za to zdjęcie ze smokiem, łabędziem i... nie wiem, kaczką, czy co? :P



Przy okazji możecie sobie zweryfikować to, co ostatnio pisałam - że brzuch zaczyna mi się pokazywać (zdjęcia z 23. tygodnia) choć nie wyskoczył znienacka a raczej powiększa się stopniowo i powoli. Nadal jest tak, że ja to powiększanie się dostrzegam a w zależności od tego, jak się ubiorę, zauważają to również znajome mi i osoby, ale niewtajemniczeni nadal nic nie widzą. 
Swoją drogą, tę sukienkę rano wkładałam pełna obaw i jakaż była moja radość, kiedy okazało się, że nie tylko się bez problemu dopina, ale w dodatku dość dobrze się ułożyła na brzuchu i nawet resztki talii mi się zachowały ;)

Po sesji ze zwierzakami ruszyliśmy już w drogę powrotną. W autobusie miejskim jeszcze sobie trochę porozmawialiśmy, powiedzieliśmy parę miłych słów... :) Ostatecznie to był całkiem miły wieczór. I zdążyliśmy jeszcze wrócić na tyle wcześnie, żeby położyć się o rozsądnej porze, bo rano trzeba było wcześnie wstać.
Chwilowo świętowanie rocznicy zawieszamy :P Nie kończymy, bo Franek twierdzi, że będziemy jeszcze świętować w październiku wraz z naszymi imieninami i jego urodzinami, kiedy będzie miał urlop i może gdzieś sobie pojedziemy. No cóż, nie mam nic przeciwko. 15 września co prawda już minął dość dawno, ale pamiętamy o nim cały czas, więc równie dobrze można świętować nawet po miesiącu rocznicowym wyjazdem ;))
Przypomniałam sobie przy okazji, że nie zamieściłam w ubiegłym roku relacji z naszej rocznicowej wizyty w teatrze :) Co ciekawe - mam ją już napisaną od dawna! Oj, żebyście wiedziały, ile szkiców czeka na publikację w moim archiwum :)) Się chyba nie opędzicie od tych naszych rocznicowych notek :P

środa, 24 września 2014

Nie dla wrażliwych*

* Franek nie pozwolił mi publikować tej notki, bo powiedział, że zaraz posypią się na nas gromy, że się tak nieładnie wyrażamy i że będziemy strasznymi rodzicami... Uspokoiłam go, że macie poczucie humoru i potraficie wychwycić moment, kiedy mrugam do Was okiem, więc nie zawiedźcie mnie :P Ale jeśli rzeczywiście ktoś nie ma dystansu do ciąży, macierzyństwa i jest przewrażliwiony na punkcie pieszczotliwych określeń dzieci (narodzonych i nie) to lepiej niech nie czyta :))

Na początek wyjaśnienie: Franek ma kilka takich swoich powiedzonek. Wielu z nich nawet teraz nie umiem przytoczyć, ale w jeśli nadarza się konkretna sytuacja, jestem w stanie przewidzieć kiedy powie na przykład "jasny piernik"!" Kiedy coś go niecierpliwi albo powtarza się wielokrotnie, to zawsze mówi, że np. nie będzie tego robił sto pięćdziesiąt razy! Nie sto, nie dwieście, nie dziesięć, zawsze jest sto pięćdziesiąt. A kiedy mówi o czymś malutkim, to stosuje zwrot "małe gówienko". Walczę z tym, bo nie przepadam za żadnymi pozornie łagodnymi gówienkami, dupami i pieprzeniem w codziennym języku, ale małego gówienka jeszcze nie udało mi się zlikwidować.

Siedzimy sobie ostatnio przed telewizorem. Leci jakiś przypadkowy program, matka trzyma na rękach niemowlę. Mówię do Franka:
M: Niedługo my też takie będziemy mieli, wyobrażasz sobie?
F: Noooo...
M: A tak serio, myślisz czasami o tym?
F: Jasne, ze myślę, Często się nad tym zastanawiam.
M: I co sobie myślisz?
F: No tak się martwię trochę, jak ja będę to podnosił (tutaj następuje gest chwytania noworodka na ręce). Takie to małe gówienko... - do mojego brzucha - oj, sorry, bez urazy, wiem, że ty wszystko już słyszysz...

Jakiś czas temu mówię do Franka:
M: A jak będzie dziecko to już przestaniesz mnie pewnie kochać i nie będę już dla Ciebie najważniejsza na świecie.
F: Będziesz, będziesz. Dziecko będzie też najważniejsze, ale moja żonka zawsze będzie dla mnie najważniejsza na świecie.
M: A dlaczego?
F: Bo tak!
M: Ja ci powiem dlaczego! Bo dziecko będzie, będzie, a potem dorośnie i pójdzie sobie w świat, a żonka zostanie!
F: Oooo, a nie da się na odwrót?? :P
M: /wzrok Bazyliszka/

poniedziałek, 22 września 2014

Jak łyse konie

Któregoś wieczoru kładziemy się spać. Chwilkę jeszcze rozmawiamy, po czym gaszę lampkę i mówimy sobie dobranoc. Franek akurat kładzie się na lewym boku, a więc tyłem do mnie, ja leżę na plecach, nie ruszam się, nic nie mówię... Po mniej więcej pięciu minutach Franek się pyta:
F: Dlaczego nie śpisz?
M: (zdumiona) Skąd wiesz, że nie śpię?? Przecież mnie nie widzisz.
F: Bo wiem. Na pewno leżysz, patrzysz w sufit i rozmyślasz.

Trafił w dziesiątkę, ale ja byłam absolutnie zaskoczona. Skąd on to wiedział? Skąd wiedział, że faktycznie tysiące myśli tłucze mi się w głowie, skąd wiedział, że mam szeroko otwarte oczy, skąd wiedział, że jeszcze nie zasnęłam*, mimo, że nawet palcem nie ruszyłam, nie odetchnęłam głośniej? Nic. I właściwie do głowy przychodzi mi tylko jedna odpowiedź - po prostu tak dobrze mnie zna.

*bo ze mną to jest tak, ze ja przykładam głowę do poduszki, zamykam oczy i już mnie nie ma, zasypiam błyskawicznie, jeśli minęło 5 minut, a ja jeszcze jestem przytomna, to znaczy, że nie mogę zasnąć, po 10 minutach mogę być pewna, że to będzie bardzo ciężka noc :)

Ps. Nie, nie chodziło o oddech :) To była pierwsza rzecz o którą spytałam Franka i powiedział, że nie nasłuchiwał, nawet zdziwił się, bo powiedział, że nie zauważył, żebym miała inny oddech w momencie zasypiania. Ale ja naprawdę zasypiam bardzo szybko - oboje zresztą mamy taką tendencję, więc nawet się sobie za bardzo nie przysłuchujemy. 
A kiedy człowiek jest dopiero na granicy jawy i snu, to oddech jeszcze się za bardzo nie zmienia - co niestety skutkuje tym, że czasami się wzajemnie rozbudzamy mówiąc coś do drugiej osoby, bo  myślimy, że jeszcze nie zasnęła.
W każdym razie dla mnie najdziwniejsze było nawet nie tyle to, że wiedział, że nie śpię, a że rozmyślam i leżę gapiąc się w sufit :)

czwartek, 18 września 2014

Zwyczajne świętowanie

W sobotę obudziłam się już przed szóstą i pomyślałam sobie, że dwa lata temu też obudziłam się prawie jako pierwsza (bo pierwsza zazwyczaj jest mama :)), ale wtedy obudziło mnie piękne słoneczko i błękitne niebo, a teraz za oknem była gęsta mgła, która sprawiła, że było zupełnie ciemno... Ale nie zraziło nas to i nawet Franek za parę minut już wstawał, żeby realizować to, co mieliśmy w planie.
Plany zaczęliśmy snuć już jakiś czas wcześnie - a właściwie po prostu zastanawialiśmy się, co zrobić z tą rocznicą. Oczywiście najchętniej to byśmy gdzieś wyjechali, ale okoliczności życiowe nam nie sprzyjają.. Rok temu Franek był jeszcze na okresie próbnym w poprzedniej firmie, więc o urlopie nie mogło być mowy. W tym roku pracuje już gdzieś indziej, ale od razu zapowiedziano mu, że urlop dostanie dopiero w drugiej połowie października... I tak się cieszyliśmy, że tak wypadło, że weekend miał wolny. Do tego sytuacja w mojej pracy i fakt, że musiałam załatwić parę spraw urzędowych (na przykład w ZUSie) spowodowały, że postanowiliśmy po prostu pojechać do Miasteczka - zwłaszcza, że ostatni raz byliśmy tam pod koniec czerwca, a poza tym mojego tatę wysłano na miesięczną delegację na drugi koniec Polski i szkoda nam było, żeby mama siedziała sama :) Z jednej strony się cieszyłam, bo naprawdę chciałam już tam pojechać (a kolejna okazja nie wcześniej niż za następny miesiąc), z drugiej czułam lekki niedosyt - zastanawiałam się, czy nadejdzie w końcu taki rok, w którym będziemy mogli po prostu wziąć urlop, spakować się, wyjechać i świętować nie oglądając się na nic... Ale później nawet ten niedosyt się rozwiał, zwłaszcza, kiedy widziałam, jak bardzo Franek się cieszy, że jedziemy do Miasteczka :) Już parę dni wcześniej mówił, jak lubi tam jeździć.
Wyjechaliśmy w piątek krótko po 10tej. Franek już skończył pracę (pod tym względem jego grafik naprawdę się nam udał :)), ja wyszłam wcześniej (o ile można nazwać wyjście po zaledwie godzinie pracy wcześniejszym :P) i wyruszyliśmy. Zdążyliśmy do urzędu, zdążyliśmy zrobić przegląd techniczny samochodu i zostało nam jeszcze całe popołudnie i wieczór żeby posiedzieć w domu i pogadać. A w sobotę z samego rana wyruszyliśmy do lasu na... grzybobranie :) Może i mało romantyczny sposób na spędzanie rocznicy ślubu, ale my tak bardzo lubimy chodzić na grzyby, a zazwyczaj tylko raz w roku możemy sobie na to pozwolić, że naprawdę była to dla nas jakaś forma celebracji :) Chodziliśmy po tym lesie, cieszyliśmy się ciszą, obserwowaliśmy dzięcioły, cieszyliśmy się słońcem przebijającymi się przez drzewa (bo pogoda zdążyła się poprawić) i wypatrywaliśmy grzybów :) Chwilami każde z nas szło w swoją stronę, żeby po jakimś czasie się odnaleźć i spacerować razem. Ostatecznie nazbieraliśmy trzy wiadra, o 12 mogliśmy więc wracać :)

Popołudnie spędziliśmy na oczyszczaniu grzybów i przygotowaniu ich do suszenia, zajęło nam to kilka godzin. Ale przed osiemnastą udało nam się skończyć i zaczęliśmy się przygotowywać do głównej części wieczoru :) Ubraliśmy się odświętnie - Franek włożył eleganckie spodnie i koszulę, ja sukienkę i szpilki. Umalowałam się, ufryzowałam - nawet pazury po tych grzybach udało mi się doprowadzić do porządku :) A potem wsiedliśmy w samochód i przejechaliśmy się 11 km do Miasteczka Większego do restauracji. Po drodze przejechaliśmy się jeszcze obok miejsca, w którym odbywało się nasze wesele, z daleka zerknęliśmy na inną parę młodą i innych gości i pojechaliśmy dalej. Poszliśmy do restauracji, która należy do tego samego właściciela co nasza weselna knajpka. Mieliśmy szczęście, bo ze względu na ładną pogodę, ludzie siedzieli na zewnątrz, a my weszliśmy do środka i mieliśmy całą salę dla siebie :) Usiedliśmy sobie na sofie przy stoliku w bardzo kameralnym miejscu. Kelner zapalił świecę i przyniósł menu. Złożyliśmy zamówienie i pogrążyliśmy się w rozmowie, ciesząc się jednocześnie odświętną atmosferą, która nam towarzyszyła. Klimat restauracji jej sprzyjał - przygaszone światła, świece, nastrojowa muzyka, piękne kwiaty, ozdoby na ścianach i puste stoliki... Czuliśmy się tak, jakby cała sala została zarezerwowana specjalnie dla nas na ten wieczór :) Zjedliśmy przepyszną ciabattę z grillowanym kurczakiem, warzywami, sosem bazyliowym i dipem z serka fromage na przystawkę oraz pizzę, na którą od dawna mieliśmy ochotę. Ja popijałam herbatą z miodem i cytryną, a Franek piwem. Później pozwoliłam sobie jeszcze na mrożoną kawę z sosem waniliowym :) Nawet nie wiem, ile czasu tam siedzieliśmy... Wcześniej obawiałam się, że skoro nie mamy sprecyzowanych planów co do tego wieczoru i skoro nie robimy niczego nadzwyczajnego, to nie uda mi się poczuć niczego szczególnego tego dnia. A jednak bardzo się pomyliłam - okazało się, że do świętowania potrzeba nam niewiele - wystarczą przygaszone światła, wspólne wyjście w odświętnym ubraniu, a przede wszystkim my dwoje - i już odrywamy się na chwilę od rzeczywistości i jest pięknie :) Podobało mi się bardzo, kiedy Franek mnie objął i powiedział: "no to podsumujmy sobie teraz te nasze dwa lata..." Wiem, to nic niezwykłego :) Ale przecież znacie mnie i wiecie, jak bardzo lubię wszystko podsumowywać i jak dużo spokoju przynosi mi takie spięcie danego okresu czasu klamerką, więc fakt, że to wyszło z inicjatywy mojego męża tym bardziej mnie ucieszył :) Porozmawialiśmy więc sobie o tym ostatnim czasie - również o tym, co przykre i staraliśmy się (głównie Franek) przekonać, że i tak sobie ze wszystkim poradzimy. Powspominaliśmy też nasz ślub, a Franek nawet włożył mi jeszcze raz na palec obrączkę (zdjąwszy ją oczywiście uprzednio:)) i ponownie wypowiedział słowa przysięgi małżeńskiej... :)
Naprawdę było pięknie! 

Później zachciało nam się jeszcze romantycznego spaceru po uliczkach Miasteczka Większego. Zaprowadziłam Franka na ławkę - taką zwyczajną ławkę przy ulicy. Usiedliśmy na niej na chwilę tylko po to, żeby przypomnieć sobie, jak osiem lat temu (to także był wrzesień!) po dwóch miesiącach naszej znajomości, Franek po raz pierwszy przyjechał do mnie w odwiedziny. Przyjechaliśmy właśnie do Miasteczka Większego, żeby spotkać się z Dorotą, a potem poszliśmy razem do wesołego miasteczka na karuzelę (to znaczy ja i Dorota, Franek obserwował nas z dołu :P). Później ja z Frankiem wracaliśmy do domu. Po drodze kupiłam sobie Śmiejżelki i jadłam je właśnie na tej ławce siedząc Frankowi na kolanach. Dlaczego tam usiedliśmy - nie mamy pojęcia, bo ani to miejsce szczególne, ani romantyczne... Siedzieliśmy wtedy i rozmawialiśmy o tym, że za chwilę rozstaniemy się na długo, bo Franek następnego dnia wracał do Poznania a ja parę dni później wyjeżdżałam na pół roku do Hiszpanii.. Wiele się zdarzyło od tamtego czasu.

Później jeszcze usiedliśmy na ławce na klimatycznym rynku... Brukowane uliczki, ozdobione drzewa, latarnie, odgłosy imprezy odbywającej się w jednej kamienicy i dancingu w knajpce po lewej... Do tego głośne rozmowy i śmiech ludzi siedzących przy stolikach w ogródkach restauracyjnych, stukot obcasów i pokrzykiwanie młodzieży przechodzącej nieopodal... To wszystko wystarczyło, żebym poczuła, że jednak wyjechaliśmy, że jednak świętujemy, że to jednak jest nasz wieczór :)
Okazało się, że nie musieliśmy brać urlopu, nie musieliśmy wyjeżdżać w żadne nowe, niezwykłe miejsce. Nie musieliśmy jeść wypasionej kolacji i popijać jej wykwintnym winem. Wystarczyła pizza nieopodal Miasteczka i nasze wspomnienia oraz ciepłe uczucia, żeby zrobiło się romantycznie i odświętnie :)
Aż żałuję, że jednak nie mam we krwi robienia zdjęć, bo przydałyby się, żeby choć trochę oddać klimat tamtego wieczoru. Ale mimo, że przeszło mi przez myśl, że fotkę jakąś można by cyknąć, to jej nie zrealizowałam.

Ps. A to podobno jeszcze nie koniec świętowania :)

poniedziałek, 15 września 2014

Papierowa*

Mimo, że dopiero dziś jest piętnasty, część świętowania mamy już za sobą. Prawdę mówiąc trochę się obawiałam, że nie do konca się nam uda ta sobota, a jednak bardzo się pomyliłam :) Okazuje się jednak, że czasami naprawdę nie trzeba za dużo planować, żeby i tak było odświętnie i romantycznie :) A w tym roku, wzorem ubiegłego, świętowanie znowu trochę się nam przeciągnie, bo ciąg dalszy mamy zaplanowany na czwartek, a ciąg najdalszy nawet na październik :P A wszystko przez to, że choć wcześniej mieliśmy takie plany, z różnych przyczyn nie udało nam się wziąć urlopu w połowie tego miesiąca, a w weekend wyjechaliśmy, owszem, ale do Miasteczka. Ale o tym, jak świętowaliśmy przedwczoraj, będzie następnym razem :)

Pomimo, że w sobotę mieliśmy 13go września, to jednak właśnie wtedy znowu dużo rozmyślałam o tym, jak wyglądał ten dzień dwa lata temu. Porównywałam pogodę, zastanawiałam się, na jakim etapie przygotowań byliśmy o danej godzinie i po prostu wspominałam... Jednak to dopiero dziś obchodzimy naszą drugą rocznicę ślubu - choć niestety osobno, bo oboje pracujemy, w dodatku Franek do późnej nocy. Ale rano złożyliśmy sobie życzenia, zjedliśmy razem śniadanie i korzystaliśmy trochę z tego czasu, który mieliśmy zanim musiałam wychodzić z domu.

Życie po ślubie naprawdę nas nie rozpieszcza - niestety nie było nam dane długo cieszyć się sielskim pożyciem, bo już po czterech miesiącach musieliśmy stawić czoła pierwszym wspólnym dylematom i podjąć naprawdę trudne decyzje. I właściwie do dzisiaj cały czas musimy się mierzyć z przeciwnościami losu i nie możemy po prostu cieszyć się stabilizacją, bo ciągle coś się dzieje - niekoniecznie dobrego niestety :( 
Ale podczas sobotniej kolacji we dwoje doszliśmy do wniosku, że mimo wszystko - mimo świeżego problemu z moją pracą w tym roku i kilku innych zmartwień i tak jest trochę lepiej niż rok temu. Być może pamiętacie, że w ubiegłym roku pisałam o tym, że mam w sobie dużo żalu, że teraz jest inaczej i nie mogę być tak szczęśliwa, jak w roku 2012. Jak bardzo nie mogłam pogodzić się z tym, że tamto nie wróci, a teraz jest mi po prostu źle... :( Na szczęście dziś nie towarzyszą mi takie przemyślenia. Owszem, chciałabym bardzo wrócić do tamtego czasu - gdybym miała mieć swój własny Dzień Świstaka, to chciałabym, aby był nim właśnie dzień naszego ślubu, bo był wręcz idealny i mogłabym go przeżywać w nieskończoność. I dziś też tęsknię do tamtego czasu, ale pogodziłam się już z upływem czasu a nawet z tym, że dziś prawie nic nie jest takie samo jak wtedy.
Pomimo tego, że praca Franka w Nie-Zielonej firmie jest zdecydowanie bardziej stresująca niż ta w poznańskiej Zielonej Firmie, to poziom tego stresu nawet nie umywa się temu, z którym mierzył się jeszcze rok temu. To były okropne dni, kiedy to w nowej firmie skończył się chyba jakiś okres ochronny i jedna baba (znana zresztą ze swojej wredoty również osobom z mojej pracy, które miały nieszczęście z nią współpracować) wręcz znęcała się nad Frankiem - nigdy nie widziałam go w tak złym stanie psychicznym, jak wtedy :( Poza tym ja cały czas martwiłam się sytuacją u mnie w firmie - jak już dziś wiadomo, nie ma happy endu i za dwa tygodnie zostanę bezrobotna, ale i tak psychicznie czuję się już lepiej. Staram się powtarzać sobie, że nasza sytuacja i tak nie jest taka zła. Zdecydowanie nastroje rocznicowe mamy lepsze w tym roku i pomimo wszystkich problemów chyba jesteśmy po prostu mniej smutni. 
Jest oczywiście jeszcze jedna znacząca różnica - rok temu naszego dziecka jeszcze nawet nie mieliśmy w planach, a teraz świętowało poniekąd razem z nami, podkopując mnie od czasu do czasu od środka :)

Na szczęście te wszystkie ciemne chmury, które czasami są nad naszymi głowami, a innym razem po prostu majaczą na horyzoncie - ale jednak niezmiennie od kilkunastu miesięcy nam towarzyszą, dotyczą raczej naszego wspólnego życia niż naszego związku. Jeszcze sobie ze wszystkim potrafimy radzić razem :) Jeśli chodzi o NAS, to raczej nic się nie zmieniło. Owszem, te trudne czasy bywają trochę sprawdzianem dla naszego małżeństwa - ale nie na takiej zasadzie, że zastanawialiśmy się, czy to wszystko ma sens, a po prostu musimy się cały czas uczyć, jak radzić sobie z kolejnymi zmartwieniami, jak się nawzajem pocieszać, jak dodawać sobie siły i co najważniejsze - jak pogodzić różne czasami poglądy dotyczące naszej przyszłości, bo niestety w sytuacji, kiedy o stabilizacji to my chyba już nawet pomarzyć nie możemy, rozbieżności w tej kwestii bywają całkiem spore. 

Ale cały czas trzymamy się siebie i to bardziej kurczowo, niż kiedykolwiek. Właściwie od roku jesteśmy tutaj razem, odcięci trochę od całej reszty- od rodziny i znajomych. To powoduje, że poczucie, że jesteśmy "skazani" na siebie jest dużo silniejsze, choć jednocześnie przychodzi taka refleksja, że to nasz świadomy wybór. W trudnych chwilach możemy liczyć tylko na siebie, z codziennością musimy sobie radzić sami, ale to oznacza też, że wolny czas spędzamy ze sobą a i chwile radości najpierw przeżywamy tylko we dwoje. Myślę, że to wszystko daje takie poczucie, że naprawdę choć jest nas dwoje, w jakiś sposób jesteśmy jednością. I chyba tak właśnie powinno być.
Nie twierdzę, że cały czas jest idealnie, bo nie jest. Tak naprawdę całkiem niedawno miałam wrażenie, że się od siebie oddaliliśmy i nie potrafimy znaleźć wspólnego języka, ale udało nam się te gorsze dni jakoś przezwyciężyć i jest znowu tak, jak powinno być. 
Cóż, zawsze będę powtarzać, że nie sztuką jest być razem, kiedy wszystko idzie jak po maśle, bo tak naprawdę ważne jest to, jak sobie radzimy z sytuacją, gdy coś sprawia, że na chwilę się zapominamy...

*tak wiem, w większości źródeł podaje się, że bawełniana, ale ja konsekwentnie korzystam z innych i bawełnianą obchodziliśmy rok temu ;)

czwartek, 11 września 2014

W toku dwudziestego drugiego.

Zauważyłam, że jak się już zawieszę w pisaniu na dwa dni, to potem mi się trudno odwiesić :) A miałam napisać od razu!

Tasiemiec mnie zirytował ostatnio ponieważ okazał się uparciuchem (no bo chyba nie złośliwcem?) i na poniedziałkowym USG tak zacisnął nogi, że nie dało się niczego zobaczyć. Chyba pójdziemy na dodatkowe badanie prywatnie (być może 3D), bo nie chcemy mieć takiej niespodzianki, wolimy wiedzieć wcześniej - chociaż oczywiście gwarancji nie ma żadnej, że następnym razem się uda. W każdym razie mam nadzieję, że to jednak nie był przejaw ciężkiego charaterku, który dziecko odziedziczy po tatusiu (wystarczy, że ułożone jest tak, jakby trzymało obie ręce na kierownicy) - bo z opowiadań teściowej (oraz z własnych obserwacji, bo mąż wcale z tego jakoś specjalnie nie wyrósł) wiem, że Franek jako dziecko zawsze był na "NIE BO NIE!" Ja też jestem przekorna, no ale nie aż tak. Ale biada nam, jeśli Dzieciak się taki okaże do kwadratu.
A tak w ogóle, to stwierdziłam, ze chyba nie powinnam ciągle mówić Tasiemiec albo Dzieciak, bo siłą rzeczy zaimek, który się ciśnie na usta to "on". Muszę chyba zacząć czarować rzeczywistość jakąś Dzidzią albo Tasiemką. Swoją drogą to jakaś dyskryminacja, że aby była "ona" to chyba tylko ta, ekhm, infantylna dzidzia zostaje, a wszelkie ludziki, człowieczki a nawet ufoludki są rodzaju męskiego!

A tymczasem trwa tydzień dwudziesty drugi. W ostatni piątek Kasia stwierdziła, że chyba trochę zaczyna być coś widać. Chwilami też mi się tak wydaje - ale najwyraźniej tylko dla osób, które wiedzą, o mojej ciąży, bo wczoraj rozmawiałam z jedną babką, która pracuje w firmie, która jest naszym podwykonawcą. No i my tak sobie gadu-gadu o wszystkim, o niczym i o planach na najbliższą przyszłość i siłą rzeczy powiedziałam, dlaczego nie będę szukać pracy w najbliższych miesiącach. Kobieta szczenę zbierała w podłogi, po tym, jak już sobie mnie dookoła obejrzała... No więc nie, osoby z zewnątrz nadal nie są w stanie stwierdzić, że jestem w ciąży.
Ale z tym przyspieszeniem przybierania na wadze to prawda, bo coś się ruszyło i przytyłam kilogram od ubiegłego tygodnia. W obwodzie przybył mi 1 centymetr. To pewnie głupie, ale ogólnie nie najlepiej to znoszę :P Bo to przecież normalne a nawet konieczne, a mnie dziwi :) Oczywiście nie chodzi o to, że panikuję z powodu tego, co mi przybyło, tylko po prostu od razu mam obawy, że nagle przytyję 50 kilo i w ogóle, że będę grubo wyglądać (szczególnie, że właśnie nie mam takiego typowo ciążowego brzucha). Chyba po prostu jestem przewrażliwiona nieco na tym punkcie - wiele osób - również obcych - mówi o mnie, że jestem szczupła, a ja się zawsze wtedy dziwię, bo za szczupłą się nigdy nie uważałam (po prostu za normalną). A ja zawsze bardzo dbałam o swój wygląd - może bez szczególnych wyrzeczeń, bo raczej nie musiałam, ale jednak pilnowałam się, żeby mieścić się zawsze w swoje ubrania. A propos - na razie jeszcze się mieszczę :) Nawet spodnie z materialu, które w żaden sposób się nie naciągają i są zapinane na guzik mogę spokojnie nosić, choć zauważyłam, że już się lekko opinają - wygląda na to, ze właśnie osiągnęłam poziom 14go tygodnia, bo zdaje się, ze wtedy właśnie czytałam, że niektóre ubrania zaczynają lekko uwierać. :)

Samopoczucie nadal bez zmian - czyli dobre. Chyba się już przyzwyczaiłam do tego ciągłego sikania - na tyle, że czasami już nawet nie jestem pewna ile razy w nocy łaziłam do toalety, bo robię to na wpół śpiąco :) Serio, nawet oko tylko jedno otwieram ;) Ostatnio w ogóle dobrze śpię (odpukać!) nawet jak budzę się nad ranem, to zasypiam. Dzisiaj nie słyszałam nawet kiedy Franek wstawał do pracy i obudziłam się dopiero o 7:17 (od jakiegoś czasu nie nastawiam sobie budzika, jak mam się wyspać na zapas, to próbuję :P)

Wyczytałam też, że dla dobra kręgosłupa teraz należy chodzić na basen (dzisiaj się wybieramy, jak co tydzień zresztą) i ogólnie ćwiczyć. Choć niezbyt intensywnie, bo to może być niebezpieczne - i ja się tylko zastanawiam, co to znaczy zbyt intensywnie? :) No bo na pewno coś innego dla osoby, która raczej rzadko się rusza, a co innego dla mnie, która praktycznie codziennie uprawia jakiś rodzaj aktywności fizycznej. A przecież poczuć też coś muszę, bo jak to tak ćwiczyć i nawet pół zakwasa nie mieć? :P W każdym razie cały czas trzymam się tego, żeby nie dłużej niż 30 minut i bez podnoszenia tętna. Ale o tym to może następnym razem, bo i tak miałam bardziej szczegółowo o ćwiczeniach pisać.

poniedziałek, 8 września 2014

Smutna refleksja

Nie sądziłam, że nadejdzie taki dzień, kiedy stwierdzę, że nie chce mi się chodzić do pracy :( A jednak :( Wiecie, jaki miałam zawsze stosunek do swojego zajęcia- uwielbiałam to, co robię, bardzo chętnie wracałam do biura każdego dnia oraz po każdym urlopie. A teraz, w tym ostatnim miesiącu mojego zatrudnienia jest inaczej :(
Nie ma to oczywiście nic wspólnego z moją ciążą, bo nic się nie zmieniło i nadal czuję się bardzo dobrze i sprawnie. Ale po prostu straciłam motywację - dotychczas motywacją był dla mnie każdy kolejny dzień w pracy, każde kolejne zadanie, każde wyzwanie. Bywały okresy spokoju, ale przeplatały się one z czasem intensywnej pracy, kiedy nie wiedziałam w co ręce włożyć i bardzo to lubiłam! Odczuwałam satysfakcję, kiedy widziałam, jak wszystko sprawnie działa pod moim okiem, gdy udawało mi się rozwiązać jakiś problem, kiedy dostawałam sygnał o zadowolonym kliencie, albo słyszałam miłe słowo od pracodawcy bądź współpracowników i podwykonawców. Wiele razy zastanawiałam się na tym, jak to jest, że moja praca mi się nie nudzi i chodzę do niej ze szczerą radością, ale właściwie nie wiedziałam, na czym to polega. Po prostu to lubiłam i już.

Teraz nie chce mi się już chodzić do pracy, bo nie ma wyzwań, nie ma nowości, nie ma nawet rutyny. Nic się nie dzieje :( Ostatni tydzień sierpnia był bardzo pracowity, ubiegły tydzień tak do połowy jeszcze znośny. Ale później już zaczęłam się totalnie nudzić :( Zakończyliśmy aktywną działalność, więc skończyły się też wszelkie działania logistyczne. W ubiegłym tygodniu nadrabiałam jeszcze jakieś swoje mniej pilne zaległości, ale potem nawet i tutaj skończyło się pole do manewru. Przychodzimy do pracy, bo na razie jeszcze w teorii funkcjonujemy. Ale w praktyce nic się nie dzieje - przynajmniej w naszej działce. Jadę więc do pracy z myślą o tym, że przesiedzę prawie bezczynnie kilka godzin i towarzyszy mi niechęć. Do tego dochodzi jeszcze świadomość, że to już praca w okresie wypowiedzenia i za moment wszystko się skończy... To też nie motywuje, bo przecież zupełnie inaczej byłoby, gdybym wiedziała, że to chwilowe.
Ech, bardzo to dla mnie przykre :( Naprawdę nie spodziewałam się, że kiedykolwiek dojdzie do tego, że będe miała takie odczucia.

Zostały jeszcze trzy tygodnie... Nie wiem ile z tego jeszcze będzie wyglądało tak, że będę przychodziła normalnie do biura i sklepu - na pewno do końca tego tygodnia. Ale możliwe, że za chwilę sklep zostanie wyrejestrowany i nie będziemy już go otwierać. Poza tym do końca września wszystko musi być zakończone, wywiezione i zamknięte. A więc pewnie jeszcze we wrześniu nie będzie w biurze już mebli i żadnych sprzętów. Mamy jeszcze odświeżyć lokal, a że nic mi nie wiadomo na temat tego, żebym to ja osobiście miała machać pędzlem, to przypuszczam, że nawet nie będę tu przychodzić. Powiem Wam, że beznadziejny jest ten okres, kiedy wszystko dobiega końca. I choć w dużej mierze zgadzam się z moją szefową, że to poniekąd ciekawe doświadczenie: najpierw coś stworzyć a później zlikwidować. I w zasadzie ważna umiejętność: możemy powiedzieć, że udało nam się interes rozkręcić, później nawet go przenieść, jeszcze bardziej rozwinąć aż w końcu sprawnie pozamykać wszystkie sprawy. Niemniej jednak po prostu przykro patrzeć na to, że kończymy działalność, która miała duży potencjał. Szliśmy do przodu, odnosiliśmy sukcesy... Ale cóż, są pewne decyzje, których my tutaj, cały nasz zespół, zapewne nie pojmie.

niedziela, 7 września 2014

Niedziela

No i pojechała :( Jak zwykle żal, tak bardzo oboje z Frankiem lubimy te wizyty, bo wtedy jest tak codziennie i inaczej jednocześnie. Nie musimy przeorganizowywać naszych dni, możemy wszystko robić jak zawsze i zachowywać się jak zawsze, a jednocześnie obecność Doroty dodaje tej zwyczajności trochę kolorów. Fajnie tak, kiedy niczego nie trzeba udawać przy gościu :) Ona też żałuje, zwłaszcza, że właśnie skończyły się jej wakacje. Jak to podsumowała - zaczęła wakacje u nas i kończy je też u nas, spięłyśmy to klamrą...
Wczoraj byliśmy na tej imprezie urodzinowej u Kasi i było świetnie. Przyszliśmy jako pierwsi - co było raczej do przewidzenia, nawet Kasia powiedziała, że spodziewała się nas już za dziesięć :P Nie znoszę się spóźniać! Nie twierdzę, że nigdy mi się to nie zdarza, bo i owszem niestety i to częściej niż bym chciała, ale generalnie staram się bardzo tego unikać. Wolę być za wcześnie - choć wiadomo, że w przypadku takich spotkań to nawet nie wypada, dlatego kiedy przyjechaliśmy to najpierw zadzwoniłam upewnić się, jaki jest nr mieszkania, powiedziałam, że jeszcze idziemy do sklepu i zapytałam, czy na pewno jest już gotowa na gości :)) Była! Potem przyjechał Asystent ze swoją od-piętnastu-dni-żoną :P Po jakimś czasie zaczęli się też schodzić znajomi Kasi - tak jak przewidywała, niektórzy mocno pospóźniani :) Towarzystwo było bardzo różnorodne, ale przyznam, że było bardzo ciekawie! Obawiałam się trochę, jak to wypadnie, ale okazało się, ze było sympatycznie i chociaż utworzyły się dwie podgrupki, to nie odczuwało się jakiejś obcości i nienaturalności w tym podziale. Ogólnie to było ciekawe doświadczenie, bo zazwyczaj chodzę na imprezy gdzie znam większość towarzystwa i z częścią jestem mocno zżyta, a tu było zupełnie inaczej, ale i ja i Franek i nawet Dorota (która sama przyznaje, że generalnie ludzi nie lubi :P i nie jest skora do zawierania znajomości) czuliśmy się i bawiliśmy się dobrze, a Dorota stwierdziła, że wszyscy byli " naprawdę spoko" a to jest ogromny komplement z jej ust, wierzcie mi ;) Zresztą widziałam, że jej się podobało. Ale wyszliśmy wcześnie, bo już o 23 ze względu na dzisiejszą pracę Franka. Ciekawa jestem, czy towarzystwo poszło w końcu na miasto, bo chyba im się spodobało w domu i już zaczynali się nad tym zastanawiać :) Choć Dorota obstawia, że jednak tak...
W związku z wyjazdem Doroty, przygarniam Franka z powrotem do sypialnianego łoża ;) O ile nie lubiłam za bardzo z nikim spać, bo nie lubię za bardzo się przytulać (chociaż przy Franku się tego nauczyłam)- mama zawsze mówiła, że ona się do mnie przysuwała, a ja się odsuwałam :P, teraz już tak nie robię, ale i tak nie lubię kontaktu cielesnego z osobą, która śpi obok. O dziwo jednak, śpiąc z Dorotą, naprawdę się wysypiałam.

Niedziela u nas jest piękna. Jest dopiero trzynasta godzina, a ja już mam za sobą długą rozmowę na bardzo poważne rozmowy z Dorotą, odprowadzenie jej na pociąg, ogarnięcie całego mieszkania (no bo trochę się jednak zapuściło przez te parę dni) a także zrobienie Frankowi kanapek i dostarczenie mu ich na pętlę :P Frankowi dzisiaj nie zadzwonił budzik, ale jakimś cudem w porę się obudził i zdążył, ale nie naszykował sobie śniadania do pracy. Ponieważ jeździ niedaleko, postanowiłam, że przejadę się do niego na rowerze z kanapkami. Pogoda na rowerową przejażdżkę dzisiaj wymarzona! Do tego jest spokojnie, na ulicach mały ruch, a trasa jego linii przebiega dzisiaj w okolicy domków jednorodzinnych, więc jechało się bardzo przyjemnie. Tylko można tam zabłądzić, a ja zapomniałam mapy, ale miałam akurat takie szczęście, że wyjechałam tuż za autobusem linii 194, czyli tej Frankowej - i hejże za tym autobusem pedałuję! :P Przejechałam tak siedząc mu prawie na ogonie (gubił mnie, ale nadrabiałam kiedy musiał się zatrzymać) jakieś cztery przystanki aż dojechaliśmy do pętli. I okazało się, ze to właśnie za Frankiem jechałam :) A on się nawet nie zorientował! Dotrzymałam mu towarzystwa na pętli a potem wróciłam do domu. Czułam się świetnie po tej godzinnej wycieczce rowerowej! Mięśnie trochę popracowały, poczułam wiatr we włosach :) Ale odpuszczę sobie już zaplanowane na dzisiaj ćwiczenia w domu, bo co za dużo, to niezdrowo :) Myślę, że dzisiejszy trening fizyczny już zaliczyłam. Nie zmęczyłam się specjalnie - jeśli ćwiczę regularnie i jestem cały czas aktywna, to nie był to dla mnie duży wysiłek, ale jednak oczywiście cały czas kontroluję tę moją aktywność fizyczną i staram się robić mniej niż zrobiłabym normalnie. Ale moje samopoczucie teraz - bezcenne :) Do tego jeszcze bardzo cieszy mnie fakt, że przede mną jeszcze cała reszta dnia, a ja już praktycznie nic nie muszę, tylko się relaksować :) Fajnie jednak wstawać wcześnie (dziś 7:30)- nawet w niedzielę i nawet po imprezie ;)
Przyjemnej niedzieli życzę!

piątek, 5 września 2014

Znowu trójkąt :)

Po dwóch miesiącach znowu zawitała do nas Dorota :) Korzysta z ostatnich dni wakacji, bo za chwilę będzie musiała gnębić studentów na sesji poprawkowej, ale na razie jeszcze się relaksuje u nas. Przyjechała przedwczoraj i zostaje do niedzieli. I jak zwykle jest fajnie! :)
Nie widziałyśmy się od lipca, więc od razu mogłyśmy skomentować zmiany w swoim wyglądzie- ja zauważyłam jej rozjaśnione gruzińskim słońcem włosy i opaleniznę (była z Juską i jeszcze jedną koleżanką na wakacjach w Gruzji), ona to, że schudłam (!) a przynajmniej w niektórych partiach ciała, no bo w brzuchu to może nie :)
Franek zadowolony, bo miał się z kim w środę piwa (niejednego) napić. I tak sobie siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Potem Franek został oddelegowany do spania w drugim pokoju. A właściwie sam się oddelegował - ponieważ miał wolny czwartek, to chciał sobie jeszcze w środę wieczorem posiedzieć przy komputerze i telewizorze. Normalnie tego nie lubię, bo nie lubię się sama kłaść (ale też rozumiem, że jak musi wstawać o 3 do pracy albo gdy kończy o 23, to nie bardzo ma okazję obejrzeć jakiś film na przykład, więc jakoś to przełykam), ale tym razem ta odprawa była dla mnie zupełnie bezbolesna, bo nie spałam sama, tylko oczywiście z Dorotą:) I tak już zostało. A niech się Franuś trochę stęskni za żonką w łóżku! :)
Ja sobie lubię przed snem pogadać i oczywiście rozmawiamy z Frankiem, ale nie tak często jakbym chciała, bo:
a) przez część dni w miesiącu chodzi na popołudniówki, więc kładę się sama
b) przez pozostałą część kładzie się bardzo wcześnie - około 21, a ja wtedy jeszcze zazwyczaj albo czytam albo siedzę przy komputerze,
c) kiedy kładzie się o 22, to już nie ma siły gadać, zwłaszcza, że w perspektywie ma pobudkę za pięć godzin
d) kiedy jest w domu, to zazwyczaj chce sobie coś obejrzeć - patrz wyżej :)
Bardzo sobie cenię te wieczory, kiedy możemy porozmawiać przed snem, ale szkoda, że nie są codziennie :)

W każdym razie teraz przypomniały mi się stare dobre czasy, kiedy to z Dorotą gadałyśmy tuż przed snem (oczywiście, kiedy żadna z nas nie musiała się niczego uczyć albo nie była na jakiejś imprezie). Kładziemy się, gasimy światło i niby idziemy spać, ale przypomina nam się jeszcze sto tematów do obgadania :) A potem rano budzimy się obie bardzo wczesne - ale o tym już kiedyś Wam pisałam :) I dalej gadamy przy śniadaniu - to znaczy ja jem, a Dorota tylko siedzi, bo ma ten brzydki zwyczaj niejadania śniadań.
Wczoraj pojechałyśmy na basen, a dzisiaj Dorota spotkała się ze swoim znajomym profesorem z Warszawy i jak zwykle spotkanie skończyło się tym, że wróciła chwiejnym krokiem do domu :P Teraz padła. Nie wiem, czy dzisiaj sobie przed snem pogadamy :D Ale może jeszcze ożyje.
Jutro Franek idzie do pracy a my pojedziemy na miasto. Połazimy trochę - zapowiadają ładną pogodę... Musimy też kupić jakiś drobiazg na urodziny mojej koleżanki z pracy - tej Kasi, o której już tu pisałam parę razy, bo zaprosiła nas na jutro na imprezę. Pojedziemy we trójkę. Kasia już się cieszy, że wreszcie będzie miała okazję poznać "tę legendarną Dorotę" :P, tyle już o niej naopowiadałam :)
Ale idziemy tylko na część domowo-biesiadną, która skończy się w okolicach 22:30. Później towarzystwo jedzie do centrum na imprezę. My nie, bo Franek w niedzielę pracuje, Dorota też musi być w formie, bo w niedzielny wieczór musi już być w Poznaniu na innej imprezie urodzinowej, a ja to wiadomo :P Czy ktoś widział kiedyś ciężarną na imprezie w klubie? :D

czwartek, 4 września 2014

Półmetkowe podsumowanie

W każdym tygodniu ciąży zapisuję sobie moje spostrzeżenia i uwagi na ten temat. Czasami jest to raptem kilka zdań, czasami trochę dłuższe refleksje. Porównuję moje samopoczucie z tym, co napisane jest w książkach lub w internecie. Wszystko mam na blogu, choć tylko naszkicowane, ale kto wie, być może opublikuję te moje zapiski jakoś hurtowo :)
Tym razem piszę "na żywo", bo oto właśnie znajduję się na półmetku. W tym tygodniu skończyliśmy z Tasiemcem 20. tydzień ciąży. 

Cóż mogę napisać w tym temacie? Przede wszystkim to, że wcale się nie czuję, jakbym była w ciąży :P (chociaż niby porównania nie mam ;)) I tak było od samego początku. Wszelkie dolegliwości właściwie całkowicie mnie ominęły, a jeśli nawet nie, to zrzuciłam je na karb stresu, zepsutego jedzenia, gorszego dnia, pełni księżyca itd... :) Po prostu nie potrafię przypisać żadnej przypadłości do mojego odmiennego stanu. No, może poza tym, że często sikam i gorzej śpię (co zazwyczaj idzie ze sobą w parze :)) Generalnie w moim wypadku po prostu nastawienie psychiczne naprawdę zdziałało cuda.

Generalnie, gdyby nie to, że nie można pić alkoholu, to mogłabym być w ciąży zawsze, bo to całkiem fajny stan. Zwłaszcza dla moich włosów! Pamiętacie, że zawsze pisałam, że nie lubię myć głowy? A musiałam to robić regularnie co trzeci a czasami nawet co drugi dzień, bo włosy szybko mi się przetłuszczały. Teraz jest bosko! W ogóle się nie przetłuszczają i cały czas wyglądają świeżo! Czasami po pięciu dniach dopiero przypominam sobie, że dawno włosów nie myłam :)

Jak widziałyście przy okazji zdjęć sprzed dwóch tygodni, brzucha za bardzo mi nie widać. Od tamtej pory niewiele się zmieniło i nadal ludzie nie wiedzą, że jestem w ciąży. Chwilami mnie to nawet irytuje - na przykład kiedy czekam na pobranie krwi przed drzwiami z napisem "kobiety ciężarne bez kolejki" pośród babek z widocznym brzuchem - mimo, że są w ciąży o 4-5 tygodni mniej zaawansowanej ode mnie (zapuściłam żurawia w kartę ciąży). No bo niby z jakiej racji mam je przepuszczać? :) Albo kiedy lekarka, u której byłam przedwczoraj dowiedziawszy się o półmetku mojej ciąży krzyczy "Jezu nic nie widać!". No więc dziwnie jest.
Niemniej jednak centymetr pokazuje, że trochę ten brzuszek jednak mi wyrósł, bo mam około 6 cm więcej w obwodzie niż miałam w maju (tak mniej więcej 6, bo nigdy nie jestem pewna, czy mierzę w dobrym miejscu :P). No ale okazuje się, że to jeszcze za mało, żeby ludzie posądzali mnie o ciążę oraz na to, żeby wymieniać garderobę - bo cały czas chodzę w tych samych spodniach i spódnicach a bluzki i kamizelki dopinają mi się do ostatniego guziczka, czego nie omieszkała skomentować ostatnio moja szefowa (która jak twierdzi, w szóstym miesiącu ciąży wyglądała, jak by była w piętnastym:)) Ale to mnie akurat cieszy, lubię swoje ubrania :P
Jednak gdy się w lustrze przyglądam to widzę, że ten brzuch jest większy - tylko jak się ubiorę to zazwyczaj znika :) No i nie jest taki typowo ciążowy. Cóż, muszę się pogodzić z tym, że nie będę "dziewczyną z piłką" :) Ale zamelduję Wam, kiedy wreszcie zacznie się dziać coś konkretnego - no bo chyba wreszcie musi prawda? W przeciwnym wypadku ludzie będą się w styczniu dziwili, skąd ja wzięłam tego noworodka ;)
A tak jako ciekawostkę dodam, że wyczytałam (a moja lekarka na wizycie mi to potwierdziła), że mały brzuch w ciąży może oznaczać, że kobieta ma po prostu bardzo silne mięśnie brzucha i stawiają one opór powiększającej się macicy, a poza tym dziecko układa się wtedy prawie na płasko i nawet w szóstym lub siódmym miesiącu da się ciążę zamaskować. I to by się zgadzało, bo ja przecież od dawna regularnie ćwiczę a tak się złożyło, że przed samą ciążą przez ponad miesiąc codziennie ćwiczyłam a6W.

Dzisiaj ważę dokładnie 0,5 kg więcej niż ważyłam przed ciążą, choć waga dość mocno mi się waha - jeszcze tydzień temu było 0,5 kg mniej za to przedwczoraj więcej o 1 kilogram. No ale w najbliższych tygodniach powinnam chyba przytyć trochę więcej, bo jak wyczytałam, Dzieciak zaczyna obrastać tłuszczem :P Może więc na wadze coś mi przybędzie. Byle tylko to był tłuszcz Tasiemca a nie mój :D  Zazwyczaj jadam normalnie a czasami nawet trochę mniej niż zwykle, bo po prostu nie mam apetytu - co stoi całkowicie w opozycji z tym, co piszą różne mądre artykuły :) Na początku było inaczej - zresztą wspominałam Wam o tym, że miałam ataki okropnego głodu, który natychmiast musiałam zaspokoić (choćby suchym chlebem w środku nocy), bo nie pozwalał mi on normalnie funkcjonować. Ale to się skończyło już dość dawno temu i teraz wcale nie jestem głodna częściej niż bywałam przed ciążą a czasami nawet mam wrażenie, że wcale nie chce mi się jeść. W dodatku mam uczucie, jakbym cały czas była najedzona! Moim zdaniem jest to efekt tego, że mój brzuch zamiast na zewnątrz rośnie do wewnątrz i tym samym Tasiemiec miażdży mi pęcherz moczowy i żołądek, do którego mieści się dużo mniej niż wcześniej :P

W każdym razie Tasiemiec ma się raczej dobrze, bo ostatnio słyszałam bicie jego serca, no i rośnie - bo urósł już na tyle, żeby wierzgać. Ruchy Dzieciora czuję mniej więcej od trzech tygodni, choć oczywiście na początku nie byłam pewna, czy to to. I na pewno nie porównałabym tego ani do bulgotania ani do łaskotek :) Raczej mam wrażenie, jakby na brzuchu chwytał mnie taki krótki, bezbolesny skurcz. Macie czasami tak, że mimowolnie drga Wam powieka? No to ja właśnie mam identyczne odczucie, tyle, że w brzuchu, kiedy Tasiemiec się rusza. Podobno w tym tygodniu cykl snu i czuwania dziecka staje się coraz bardziej regularny. No i coś w tym chyba jest, bo zaobserwowałam, że nasze budzi się najczęściej po godzinie 10 i po 18 a najbardziej aktywne jest po 21 - na tyle, że nawet Franek już te ruchy wyczuł i oficjalnie został skopany. Nie wiem jak to jest w nocy, bo wtedy śpię. Ale budzę się czasami po czwartej i wtedy nieraz czuję, że się Tasiemiec rusza. A jak się nie rusza, a ja nie mogę zasnąć z powrotem i zaczynam się nudzić to go budzę stukając w brzuch i wkrótce odpowiada mi puknięciem :)

Nie mam żadnych zachcianek - a przynajmniej nie bardziej niż zwykle :) Bo zachcianki to ja miewałam od zawsze! Nie czuję się w ogóle senna ani zmęczona - wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że potrzebuję mniej snu niż zwykle, co mnie irytuje, bo przecież wszędzie trąbią, że mam się wyspać na zapas! Nie mam problemów z trawieniem ani z żołądkiem. Zaliczyłam co prawda trzy poranne wizyty w toalecie nad kibelkiem, ale nie były poprzedzone nudnościami. Ot po prostu już wiem, że Tasiemcowi nie posmakowały: arbuz (chyba mógł być już lekko nadpsuty), lekko czerstwy chleb (jak on śmierdział! to znaczy moim zdaniem, bo Franek czuł zapach zwykłego chleba) i śledzie w sosie śmietanowym (ale widzę, że Franek znowu je kupił, jutro przetestuję:P)
Nadal ćwiczę i mam się po tych ćwiczeniach bardzo dobrze. Wyniki badań moczu i krwi mam tylko lekko poniżej normy (limfocyty) a ciśnienie nieco bardziej (65/100, 60/110 a nawet 60/90) ale to akurat jest moja norma, choć pielęgniarki patrzą na mnie, jakbym się zaraz miała przewrócić :P

Podsumowując - mamy się w tej ciąży całkiem dobrze. Myślę, że duża tego zasługa jest też w tym, że po prostu nie traktuję siebie w tym stanie jako okazu pod ochroną* i funkcjonuję normalnie (oczywiście zachowując wszelkie granice zdrowego rozsądku - nie pcham się tam, gdzie coś może ciężarnej zaszkodzić), a to powoduje, że moja psychika jest w dobrej kondycji (pomijam tu obecne problemy) a więc wysyła też pozytywne sygnały do mojego ciała. Tak to sobie właśnie wyobrażam - jako sprzężenie zwrotne, wszak wiadomo, że w zdrowym ciele zdrowy duch - i na odwrót :)


*rzecz jasna piszę o normalnej, zdrowej ciąży; wiem, że są różne przypadki i czasami po prostu zdarzają się poważne problemy zdrowotne, absolutnie nie o tym tutaj piszę; jak trzeba leżeć to trzeba! ale jak nie trzeba, to się nie kładźmy, nie? :)

wtorek, 2 września 2014

Wysyp ciężarówek

Tak się akurat złożyło, że na początku lipca napisałam smsa do mojej kuzynki z życzeniami z okazji pierwszej rocznicy ślubu. Przy okazji zapytałam jej, co u nich słychać. Po kilku dniach odpisała, przysyłając zdjęcie swojej trzytygodniowej córeczki. Byliśmy zaskoczeni, bo kiedy widzieliśmy się w listopadzie jeszcze nic nie było wiadomo :) Przypuszczam, że sami mogli jeszcze nie wiedzieć. Pogratulowałam im nowego członka rodziny i podzieliłam się nowiną, że i nam wkrótce rodzina się powiększy. Kuzynka zaczęła dopytywać o różne szczegóły, czym mnie trochę zaskoczyła, ale pomyślałam, że może jako świeżo upieczona mama bardziej się tym interesuje niż inni. Ale okazało się, że kuzynka po prostu była ciekawa, czy przypadkiem nie szykują się podwójne narodziny w rodzinie. 
Prawie :) Bo po wymianie kilku smsów napisała mi, że mój kuzyn, a jej brat (który brał ślub trzy miesiące przed nami) również spodziewa się dziecka. A termin mają na 2 lutego, czyli raptem 12 dni po mnie. To była już druga niespodzianka tego dnia. Kolejna miała miejsce parę dni później, kiedy pojechaliśmy do Miasteczka.

Składaliśmy mojej siostrze spóźnione życzenia urodzinowe, dostała od nas prezent a potem Franek powiedział, że w ramach drugiego prezentu ma dla niej informację - będzie ciocią. Siostra się ucieszyła i powiedziała, że parę dni wcześniej dowiedziała się, że siostra jej narzeczonego też jest w ciąży. Termin ma jakoś na początek lutego. Wygląda na to, że w ciągu jakichś dwóch/trzech tygodni zostaną podwójnym wujostwem :)

Ale największa niespodzianka była dopiero przed nami. W dniu moich urodzin zadzwoniła do mnie Karola - wspominałam o niej parę razy, koleżanka Franka, którą mu rzekomo ukradłam :P, organizowała mi wieczór panieński... Jakiś rok temu zerwała zaręczyny ze swoim narzeczonym i stosunkowo szybko znalazła kogoś nowego. Jeszcze na początku kwietnia spotkaliśmy się w czwórkę a ja z Frankiem "zaaprobowaliśmy" jej nowego faceta :) (prawdę  powiedziawszy do tamtego jakoś nie byłam przekonana, chociaż akceptowałam go i starałam się szczerze polubić). W każdym razie, zadzwoniła do mnie z życzeniami a potem zapytała co nowego słychać.Ponieważ od kwietnia trochę się wydarzyło, opowiedziałam jej o wszystkim a na koniec powiedziałam, że jestem w ciąży. Na co ona: "słucham? Powtórz!" Powtórzyłam więc, nieco zbita z tropu.. Zapytała, który tydzień, odpowiedziałam, że koniec czternastego. Na co ona: "no to słuchaj, jestem w ciąży, jedenasty tydzień...To dopiero była nowina :)
Byliśmy teraz w Poznaniu i spotkaliśmy się z Karolą i Pawłem. Śmialiśmy się, że przy ostatnim spotkaniu umawialiśmy się na popijawę a skończyliśmy w kawiarni sącząc drinki bezalkoholowe (to znaczy my, ciężarne, bo chłopaki sobie popiwkowali) i że kto by pomyślał, że będziemy rozmawiać o imionach i kopniakach :P Karola ma termin na 14 lutego. Przyznam, że chyba ta ciąża bardzo mnie cieszy, bo to jedyna moja koleżanka, z którą na świeżo będę mogła się dzielić doświadczeniami i z którą będę potem mogła chodzić na spacer wózkowy :P

Bocian musiał przelatywać jakoś bardzo nisko nad głowami naszymi oraz naszych krewnych i znajomych, bo obrodziło ciężarówkami. Do nas zawitał najwcześniej. Ale cieszy mnie to, bo tak sobie myślę, że raczej będę miała już za sobą poród, podczas gdy dziewczyny będą dopiero na niego czekać. Zdecydowanie wolę tak niż w drugą stronę, bo pewnie bym się niepotrzebnie stresowała dodatkowo :)
Ale mimo, że moja ciąża jest teoretycznie najbardziej zaawansowana, to kiedy stoję przy dziewczynach nikt nawet na mnie nie spojrzy jak na ciężarną. Przyznam, że w takich sytuacjach czuję się dziwnie, gdy ktoś wypytuje je o ciążę i dziecko, podczas gdy ja też mogłabym coś na ten temat powiedzieć :) No, chyba, że jest to ktoś zorientowany w sytuacji, wtedy zazwyczaj patrzy na mnie i na delikwentkę obok i prosi mnie o dowód w postaci zdjęcia USG :)

poniedziałek, 1 września 2014

Piątek

W piątek wszyscy - z szefową na czele - dostaliśmy wypowiedzenia :( A więc stało się. Od dzisiaj pracuję już w trybie wypowiedzenia trzymiesięcznego, który został skrócony do jednego miesiąca. Za pozostałe dwa miesiące dostanę odprawę, a poza tym odszkodowanie i ekwiwalent za niewykorzystane 38 dni urlopu.
Wszyscy jesteśmy rozżaleni, bo gdyby to jeszcze było tak, że interes szedł kiepsko albo, że coś było nie tak. A tymczasem było bardzo dobrze - zwłaszcza, że od ponad roku pracowaliśmy w trybie awaryjnym, bez możliwości pozyskiwania nowych klientów i nadal mieliśmy duże zyski. Inwestorzy byli pod wrażeniem i jeszcze miesiąc temu wydawało się, że jesteśmy na dobrej drodze. A potem właściciel wycofał się ze sprzedaży i postanowił oddział w Polsce zlikwidować. Nie wiemy o co chodzi, wiemy tylko, że na pewno nie o pieniądze, bo w tej sprawie wszyscy się dogadali. 
Żal nam wszystkim, bo nasz zespół był naprawdę wyjątkowo zgrany. Wszystko chodziło jak w zegarku, dzięki temu, że każdy miał swoje obowiązki, z których się świetnie wywiązywał. Wyprowadziliśmy firmę na prostą po gorszym okresie, kiedy to "źli ludzie" (jak w żartach nazywamy sobie czasami poprzedniego podwykonawcę) się w niej rozpanoszyli.
To już koniec. 
Wiedziałam, po co jadę do biura, więc jakoś to przeżyłam. Chyba przez tydzień zdążyłam w sobie wykształcić coś w rodzaju pancerzyka, który spowodował, że jakoś to przełknęłam. Ale to wcale nie znaczy, że nadal tego nie przeżywam :(
W ten piątek wspominałam piątek 13 czerwca, kiedy to nawet napisałam notkę o tym, jak mi wreszcie ulżyło. To był dzień, w którym powiedziałam mojej szefowej o ciąży, a ona przyjęła to jeszcze lepiej niż się spodziewałam (bo wiedziałam, że jest prorodzinna, więc wiedziałam, że będzie dobrze, ale taki entuzjazm mnie zaskoczył). Bardzo się ucieszyła, powiedziała, że według niej nie ma lepiej zorganizowanych pracowników niż matki, a ponieważ mnie zna, to wie, że wszystko będzie w najlepszym porządku i ze wszystkim sobie świetnie poradzę. Dodała jeszcze kilka anegdotek z życia swojej rodziny i nastawiła mnie pozytywnie na kolejne tygodnie.
Tak, tamtego dnia naprawdę po raz pierwszy od dłuższego czasu pozbyłam się lęków, które ciągle mi towarzyszyły od kilku miesięcy. Nie tyle przestałam się obawiać tego, co się stanie z firmą, co poczułam się spokojniejsza, że "w razie czego" będę pod ochroną. 
Ale jak wiadomo, teoria nie zawsze idzie w parze z praktyką i kiedy to "w razie czego" stało się czymś rzeczywistym, to mnie wcale nie urządza :( Mimo wszystko miałam nadzieję wtedy w czerwcu, że do tego po prostu nie dojdzie. Cóż, przynajmniej zyskałam parę tygodni spokoju, bo niepokój powrócił w sierpniu dopiero... Ale nie sposób było nie porównywać tych dwóch piątków ze sobą i tych różnych emocji, które mi towarzyszyły.
Może o tym nie piszę, może nawet zachowuję się, jakby nigdy nic. Może wypłakałam już wszystkie łzy "w tej sprawie" po prostu. Ale cały czas nie mogę się pogodzić z tym, że tak wyszło. 
Na razie może nie mam czasu się nawet za bardzo na tym skupiać. W pracy paradoksalnie teraz jest bardzo intensywnie. A kiedy nie pracuję, wiszę na telefonach (w końcu trzeba wygadać te tysiące minut na służbowym telefonie, żeby się nie zmarnowały) dzwoniąc do różnych instytucji i dowiadując się ze szczegółami o wszystkim, co może być mi potrzebne. Tak, żeby nic mi nie umknęło i żebym przez jakieś głupie niedopatrzenie nie straciła. Jeszcze trochę i stanę się ekspertem w dziedzinie prawa pracy i ustawy zasiłkowej :P Podobnie jak w sprawie ubezpieczeń na życie oraz OC :) Tak się złożyło, że musieliśmy się ostatnio w kilku zagadnieniach dość dobrze zorientować, więc dzwoniłam gdzie się dało i szukałam informacji wszędzie, porównując je później. I jeszcze mamy do uregulowania sprawy spadkowe po babci Franka, więc po notariuszach i prawnikach też wydzwaniam :) Ale będę mądra :)