*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 2 kwietnia 2011

Hiszpańskie opowieści – Cordoba.

Taki już chyba urok moich urlopów, że zazwyczaj po powrocie z nich muszę się zmierzyć z prawdziwą rewolucją w moim życiu :) Tym razem nie jest inaczej. Jestem właśnie w trakcie zmiany pracy i w związku z tym kompletnie nie mam na nic czasu, na blogowanie niestety też nie. Pewnie zresztą to zauważyłyście – dopiero dziś udało mi się odpowiedzieć na komentarze :( Czekają mnie zaległe notki i nie wiem kiedy będę mogła to wszystko nadrobić… Korzystam z okazji, że mam wolny wieczór i postanowiłam trochę powspominać…
Jak wiecie, obawiałam się, że urlop nie będzie do końca udany, bo nie będę potrafiła się zrelaksować. Nic z tych rzeczy! Okazało się, że bardzo szybko zapomniałam o moich dylematach. Już kiedy lądowaliśmy w Londynie całkowicie skupiłam się na przeżywaniu tego, że jesteśmy w podróży i chłonęłam atmosferę brytyjskiego lotniska :) To był świetny pomysł, żeby lecieć dwoma samolotami! Następnym razem poszukam połączenia z trzema :P (Franek by mnie chyba za to zabił, bo on aż tak się z tego nie cieszył:)) I wbrew moim obawom, nie mieliśmy żadnych niespodzianek ani problemów. W Sewilli wylądowaliśmy przed dziesiątą wieczorem i pojechaliśmy do moich koleżanek. Podróż nas jednak zmęczyła a dziewczyny następnego dnia szły do pracy, więc odłożyliśmy pogaduszki na następne dni i położyliśmy się, aby zregenerować siły :)
Od czwartku w pełni delektowaliśmy się Hiszpanią… Najwięcej czasu spędziliśmy rzecz jasna w Sewilli, ale zrobiliśmy sobie również wycieczkę do Cordoby, a wylot mieliśmy z Malagi. Każde z tych trzech miast już kiedyś odwiedziliśmy – w Sewilli byłam po raz czwarty, w Maladze trzeci. W Cordobie mieszkałam przez pół roku w czasie moich studiów… Ale mogłabym wracać ciągle do każdego z tych miejsc… Nie chodzi tylko o to, że tak mi się tam podoba (choć to oczywiście też), ale przede wszystkim zwyczajnie mam sentyment do Andaluzji a także do Ciudad Real, Toledo i (w szczególności) Madrytu. Kiedyś być może jeszcze wrócę do tego tematu i napiszę więcej o tym dlaczego Hiszpania jest dla mnie ważna i dlaczego mimo wszystko nie chciałabym tam mieszkać :) Ale dziś nie ma na to czasu.. Dziś chciałam tylko odświeżyć wspomnienia sprzed niecałego tygodnia i podzielić się z Wami tym, co widzieliśmy…
Ze względu na to, że chciałabym pokazać Wam jak najwięcej, postanowiłam podzielić notkę na trzy, aby osobno pokazać każde miasto. Zacznę od Cordoby. Nie mogłam sobie odpuścić, w końcu to „moje miasto”… Pojechaliśmy tam więc w piątek i starałam się odwiedzić wszystkie zakątki, które są dla mnie szczególnie ważne… Miło było wrócić na stare śmieci. Wysiedliśmy z pociągu i poszliśmy tą samą trasą, którą wracałam zawsze do hiszpańskiego domu…
Potem przeszliśmy przez park, w którym zawsze siedziałam, uczyłam się lub czytałam (było w nim zawsze cieplej niż w moim mieszkaniu :)) Tym razem zrobiliśmy sobie tu przystanek na zjedzenie drugiego śniadania.
 
Następnie ruszyliśmy dobrze znanymi mi uliczkami, kierując się w stronę Facultad de Filosofia y Letras na Uniwersytecie w Cordobie, na którym studiowałam.
 
Tędy przechodziłam codziennie nawet po kilka razy…
A potem przecinałam tę ulicę:
 
Paseo de la Victoria
Zawsze mi się podobała ta ulica. Stałam zawsze na czerwonym świetle i patrzyłam, patrzyłam, patrzyłam zastanawiając się, jak to się stało, że tu jestem…
Zdjęcia uniwersytetu akurat nie zrobiłam, bo był „en obras” (remontowany :)) Ale weszliśmy do środka i stwierdziłam, że trochę się tam jednak zmieniło. Kiedy odwiedziliśmy uniwerek trzy lata temu spotkałam się także z moimi wykładowcami. Tym razem weszliśmy tylko po to, by… skorzystać z toalety :P No siku nam się chciało, no…
Facultad de Filosofia y Letras znajduje się w zabytkowej części miasta, którą jest Juderia.  Dosłownie kawałek dalej znajduje się główny monument – Mezquita. Jest to ogromny meczet, który od XIII w. pełni rolę kościoła chrześcijańskiego.
 
Fasada Mezquity

 
A to jej wnętrze (zdjęcie akurat nie jest naszego autorstwa, bo nie wchodziliśmy do środka tym razem)

Otoczenie Mezquity.

Juderia to miejsce specjalnie dla turystów. Na każdym kroku znajdują się tam sklepiki z pamiątkami i knajpki. Było to pierwsze miejsce jakie odwiedziłam po przyjeździe do Cordoby pięć lat temu i oczywiście zabłądziłam snując się po wąskich uliczkach :) Chociaż później opracowałam sobie kilka stałych tras, zawsze znalazły się jakieś zakątki tej dzielnicy, której nie znałam. Tym razem też zapuściliśmy się tam, gdzie jeszcze nie byłam :)



Uliczki Juderii.


Wąsko co? :)

Widok na patio jednej z kamienic.

Juderia prowadzi na jeden z placów, który z drugiej strony wyprowadza nas do tej bardziej nowoczesnej części miasta.  Ten plac najbardziej podoba się Frankowi:

Plaza de la Corredera.

Mnie natomiast bardziej podoba się placyk w centrum miasta, który odkryłam kiedyś przez przypadek roznosząc CV po agencjach pracy tymczasowej:)

Plaza de Colon.
 
Czyżby lekko zaczęła odbijać mi palma? :)
Z Plaza de Colon już tylko kawałek do kolejnej z moich ulubionych ulic w Cordobie:
 
Avenida de America
 
Ta czarna plama to Franek ;)
  
 
Powyżej: fontanny i oczka wodne na Avenidzie (wybaczcie odmianę, ale tak sobie zawsze mówiłam ;))

Tym sposobem zrobiliśmy kółeczko i doszliśmy z powrotem na stację kolejową. Stwierdziliśmy, że to najwyższa pora na to, żeby coś przekąsić. Udaliśmy się na ulicę Felipe II, gdzie zawsze znajdował się mój ulubiony tapas bar Cana de Espana… Niestety moje przeczucia co do tego miejsca potwierdziły się i okazało się, że bar został przerobiony :( Wyglądał podobnie, ale nie dane nam było sprawdzić, czy dają tam nadal najpyszniejsze patatas bravas, bo otwierano go dopiero po 20tej… Poszliśmy więc do innego miejsca, które pamiętałam. To był strzał w dziesiątkę. Udało mi się tam trafić i siedzieliśmy dwie godzinki popijając piwko i zajadając się podawanymi do niego montaditos (takie małe kanapeczki). Nie wiem jak to się stało, ale się lekko upiłam :) Ale to było fajne uczucie :) Przez kolejną godzinkę, czy dwie wędrowaliśmy więc po Cordobie na lekkim rauszu :) Aż spoczęliśmy na ławeczce, żeby rozmasować obolałe nogi. Ja wyciągnęłam sobie książkę, Franek się trochę zdrzemnął.

 
Na tej ławeczce siedzimy – ja po lewej, Franek po prawej. Widzicie? :D
Powoli zaczęła się zbliżać godzina naszego wyjazdu. Został nam jeszcze ostatni punkt programu, znowu więc wylądowaliśmy na obrzeżach Juderii:

Murallas de la Puerta de Almodovar

Wędrowaliśmy tak po ulicach Cordoby przez ponad dziesięć godzin. Nie umiem opisać jak się czułam przy okazji takiego powrotu do przeszłości. Strasznie żal było mi wyjeżdżać… Dużo bardziej niż w lutym 2007 roku, kiedy opuszczałam Cordobę po kilkumiesięcznym pobycie w niej…
To był bardzo udany dzień…

Po powrocie czekało nas jeszcze kilka partyjek w pokera. (Margolka wygrała osiem euro :D) A potem już tylko podłogowy materac i sen we Frankowych ramionach…

***
Oj żal, że już mnie tam nie ma… Ale wyobraźcie sobie, że od powrotu codziennie jestem tam znowu w moich snach… Codziennie śni mi się to samo – Hiszpania oraz praca :) Widać co mi teraz w głowie siedzi…