*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 18 kwietnia 2015

Spotkanie (nie po latach)

We wtorek po południu przygotowałam kilka porcji mleka dla Wikinga, pomalowałam paznokcie na czerwono i wyszłam z domu. Po raz pierwszy w celach towarzyskich zupełnie sama, bez wózka i bez Wikinga w wózku. Aż mi trochę dziwnie było przez chwilę. Trudno było mi pozbyć się odruchu rozglądania się za windą na peronie metra. Ale na szczęście dość szybko pozbyłam się wyrzutów sumienia, że zostawiłam Franka z dzieckiem. Poszło mi tak dobrze, że w okolicach dziewiątej zadzwoniłam, że będę trochę później, tak około jedenastej.

Pojechałam do jednej restauracji na Ursynowie, gdzie dość szybko udało nam się zorganizować spotkanie pracowników z mojej poprzedniej firmy. Początkowo miało to być w poniedziałek, ale wtedy nie mogłabym pojechać, bo nie mogłabym zostawić Wikusia Frankowi, skoro ten wstawałby do pracy o 3 nad ranem. Ale środę miał wolną, więc się wszyscy do mnie dostosowali (a dokładniej po prostu nie mieli nic przeciwko zmianie dnia:)) i umówiliśmy się na wtorek..
Kiedy przyszłam, Dyrektor Finansowy (bo tak go tu zawsze nazywałam) już czekał - czyli było od początku tak, jak zawsze :) Bo zawsze oboje przychodziliśmy przed czasem - on zazwyczaj był pierwszy, a ja przychodziłam zaraz po nim :) Potem odrobinę spóźniona przyjechała Pani Prezes i jeszcze dwie osoby. Ależ było cudnie spotkać się z tymi ludźmi! Pracowało nam się razem wspaniale a i na gruncie prywatnym bardzo dobrze się dogadujemy, mimo, że każdy z nas jest zupełnie inny - jesteśmy z różnych roczników (różnica między najstarszą i najmłodszą osobą to 19 lat), mamy różne doświadczenia zawodowe, inne sytuacje rodzinne, nawet pochodzimy z różnych miejsc, ale naprawdę szczerze się lubimy. Nasze relacje nie są może jakieś bardzo zażyłe, ale jednak bardzo życzliwe i serdeczne i to jest chyba właśnie klucz do sukcesu.

To było nasze pierwsze spotkanie po imprezie pożegnalnej 3 października, więc każdy z nas miał swoje pięć minut, żeby opowiedzieć o tym, co porabiał w ciągu tego półrocza. Było więc o podróży dookoła świata, o księgowej z zaćmą, o przebiegniętych maratonach, planowanym ślubie, kursie coachingu, podróży poślubnej, współpracy z jednym ze słynnych restauratorów, zdobywaniu kontaktów i pobitym rekordzie w nowej pracy. Jeśli chodzi o sprawy zawodowe, wszyscy sobie poradzili i już od kilku miesięcy pracują. Sama nie wiem, czy bardziej mnie to podnosi na duchu (bo może i ja znajdę pracę dość szybko), czy wręcz przeciwnie - dołuje, że wszyscy gdzieś pracują, a ja nie :(
Ze swojej strony oczywiście opowiadałam o Wikingu i mojej codzienności z nim (na przykład o tym, że skończyłam wreszcie sweter na szydełku, którego nie mogłam dokończyć przez parę lat :P - to tak w ramach "sukcesów" :P), o którego wszyscy mnie pytali. Bo oczywiście, że się urodził wiedzieli. Jako ciekawostkę powiem Wam, że Dyrektor Finansowy to się o narodzinach Wikinga dowiedział chyba nawet przed moimi rodzicami, bo akurat tak się wstrzelił, że dzwonił do mnie 7 stycznia, żeby zapytać co słychać i czy już urodziłam. Kiedy zobaczyłam, że mam od niego nieodebrane połączenie, byłam tak ciekawa, w jakiej sprawie dzwonił, że oddzwoniłam, leżąc jeszcze na łóżku porodowym :D
Posiedzieliśmy tak do 22 i zaczęliśmy się zbierać, umawiając się wstępnie na kolejny taki spęd. Pani Prezes chciałaby zrobić u siebie ognisko... No, zobaczymy. Na pewno wszyscy są chętni na takie spotkanie, ale wiadomo, jak to trudno się zawsze zmobilizować, żeby coś zorganizować. Chociaż teraz udało nam się to dość sprawnie :) To był bardzo pozytywny wieczór. Potrzebowałam takiego wyjścia.
I Franek też sobie poradził. Oczywiście nie wątpiłam w to. Ale rzecz w tym, że na początku Franek bardzo intensywnie zajmował się Wikusiem (o czym tutaj pisałam), miałam wrażenie, że radzi sobie dużo lepiej ode mnie. Poświęcał mu bardzo dużo czasu i uwagi. To się niestety trochę zmieniło w momencie, kiedy Franek wrócił do pracy (co było i jest dla mnie zrozumiałe - wstaje bardzo wcześnie, jest zmęczony itp.), a już najbardziej, kiedy się rozchorował i byłam zmuszona opiekować się Wikingiem sama, co pokazało, że jednak świetnie mi to idzie. Od tamtej pory Franek jakby się trochę wycofał. Nadal zajmuje się wszelkimi domowymi sprawami, ale jeśli chodzi o opiekę nad dzieckiem, to jakby przestał wierzyć we własne siły i raczej zostawia to mnie (chodzi oczywiście o sytuacje, kiedy oboje mamy  "wolne ręce", bo bez problemu przejmuje małego, gdy ja robię coś innego). Dlatego myślę, że to też był dobry pretekst do tego, żeby Franek miał okazję przypomnieć sobie, że też sobie świetnie radzi. Ogólnie, kiedy wróciłam (a nie było mnie siedem godzin, w dodatku późnym popołudniem, kiedy Wiking zwykle najbardziej marudzi, bo jest już zmęczony), to stwierdził, że wcale nie było źle. Po prostu nie miał zbyt wiele czasu dla siebie - ale cóż - skąd ja to znam? :) 
Jedyny minus, to fakt, że następnego dnia byłam lekko skacowana. Oczywiście nie piłam alkoholu, ale zauważyłam, że zawsze, kiedy się nie wyśpię to czuję się właśnie tak, jak po zakrapianej imprezie. Teraz chodzę spać bardzo wcześnie, głównie dlatego, że rano Wiking dość wcześnie zarządza pobudkę. Tamtego dnia oczywiście nie było inaczej - już w okolicach piątej zaczął nas powoli budzić, a zasnęłam dopiero przed pierwszą - niby się położyłam o północy, ale byłam zbyt podekscytowana emocjami, które wywołało spotkanie, żeby od razu zasnąć.