*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 31 marca 2014

W pułapce czasu.

Przestawienie zegarka z czasu zimowego na letni okazuje się nie lada wyzwaniem w momencie, kiedy trzeba wstać o 3:40 w dobie urządzeń, które ten czas ustawiają sobie już same :) Franek szedł do pracy właśnie w niedzielę nad ranem i nie byliśmy pewni, jak właściwie powinien ustawić sobie budzik. Ostatecznie nie przestawiał zegarka w komórce, a budzenie ustawił na 2:40. Ale na wszelki wypadek upewnił się, która godzina jest na naszych dwóch zegarach "tradycyjnych", czyli stojących, wskazówkowych :)
I jak się okazało, dobrze zrobił. Bo budzik mu zadzwonił o 2:40. Tyle, że nowego czasu (czyli na stary 1:40) a więc godzinę za wcześnie. - Franek miał głowę na karku i poszedł sprawdzić zegary wskazówkowe, a potem jeszcze włączył telewizję, żeby mieć pewność :P
Teraz już wiemy, że Franka zegarek w komórce reguluje się sam. W moim telefonie służbowym również wszystko ustawia się samo, ale w tym prywatnym już nie :) Za to laptop Frankowy przesunął się aż o dwie godziny do przodu i tym sposobem o jednej porze miałam trzy czasy: na telefonie 8:40, na dekoderze 9:40 a na laptopie 10:40. I bądź tu człowieku mądry :P

A w niedzielę poczułam się jak za starych dobrych czasów... Franek był w pracy a ja podjechałam na jeden z przystanków, na których się zatrzymywał i przejechałam się z nim kawałek kursu - tak jak to bywało jeszcze w Poznaniu :) Pogoda dopisywała, humory również. Zrobiło się całkiem miło :)) Szkoda tylko, że nic nie trwa wiecznie, bo dzisiejszy wieczór jest już taki sobie, chociaż chciałoby się, żeby było inaczej. Ale gdy przyczyna nieznana, to i zapobieganie lub zwalczanie utrudnione...

Ps. Właśnie sobie uświadomiłam, że to moja jedenasta notka w tym miesiącu. Czyżby jednak powrót?

piątek, 28 marca 2014

Głośne naleśniki

Franek ostatnio zakochał się w moich naleśnikach. Twierdzi, że bardzo mu ostatnio posmakowały i nigdy takich nie jadł. Prawdę mówiąc nie do końca wiem, co ma na myśli, bo jak dla mnie - naleśniki, jak naleśniki. Nic nadzwyczajnego, mąka, mleko, jajka... To co zawsze :) No, ale rzeczywiście ostatnio jak tylko nie mamy pomysłu na obiad, słyszę: naleśniki!

Dzisiaj też nie mieliśmy drugiego dania zaplanowanego, więc Franek przymilnym tonem poprosił o naleśniki - tak chociaż po dwa! Ostatecznie naleśniki robi się szybko, więc się zgodziłam i wzięłam się za smażenie. Ponieważ bardzo nie lubię, kiedy w całym mieszkaniu unosi się zapach smażonego jedzenia - a zwłaszcza oleju, otworzyłam okno w kuchni, zamknęłam drzwi do sypialni i do dużego pokoju, w którym siedział Franek. Nagle słyszę: "dlaczego zamykasz?? nie zamykaj! ja chcę słyszeć jak robisz, jak słyszę to mi bardziej smakuje!" 
No proszę i już wiemy, dlaczego takie smaczne - bo głośne! :D

***
A tymczasem dzisiaj wieczorem się relaksujemy w towarzystwie. Koleżanka, z którą ostatnio świętowałam Dzień Kobiet oraz jej chłopak zaprosili mnie i Franka na wieczór. Jak to Kasia określiła - wyczaruje z dwóch butelek 0,7 wódki i 2 kg cytryn przepyszną ambrozję.
Będzie się działo...

środa, 26 marca 2014

Tak to było...

Dokładnie rok temu przyjechaliśmy tu z Frankiem po raz pierwszy. Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. Miałam przyjechać do biura, żeby omówić pewne sprawy zawodowe, ale także z zamiarem obejrzenia mieszkań. Żebyśmy mieli trochę więcej czasu, firma zaproponowała mi, żebyśmy przyjechali dzień wcześniej. Zgodziliśmy się.
Przyjechaliśmy w poniedziałkowe popołudnie. Hotel mieliśmy zarezerwowany w centrum Warszawy, więc po przyjeździe wyskoczyliśmy sobie na Starówkę. Było przeraźliwie zimno! Ale nie zraziliśmy się i przechadzaliśmy się po Starym Mieście. Niezbyt długo jednak, bo następnego dnia od rana mieliśmy napięty grafik.
Wcześniejszy weekend spędziłam w internecie - przeglądając ogłoszenia, dzwoniąc, pytając a później obliczając i analizując - czas przejazdu oraz koszty. Ostatecznie na wtorek miałam ułożony precyzyjny plan gdzie jedziemy, w jakim celu i o której.
Wstaliśmy wcześnie, wsunęliśmy hotelowe śniadanie i pojechaliśmy najpierw do siedziby Nie-Zielonej Firmy, w celu zorientowania się, co Franek musiałby ewentualnie złożyć, gdyby chciał się ubiegać o pracę. A potem już do Podwarszawia. Na 10:30 mieliśmy umówione pierwsze mieszkanie do obejrzenia. W fajnym miejscu - samo centrum, bardzo blisko parku. Ale kawalerka. I jak na kawalerkę dość droga. Ostatecznie stwierdziliśmy, że to nie jest dobry pomysł, żebyśmy się gnieździli (tzn. na początku tylko ja) tylko w jednym pomieszczeniu, które w dodatku mialo służyć zarówno za kuchnię jak i salon. Kolejnym mieszkaniem również była kawalerka, ale trochę większa. Niestety tym razem dość mocno - że tak to określę - sfatygowana :) Przyzwyczajona jestem jednak może nie do luksusu, ale do ładnego, schludnego i raczej nowoczesnego wnętrza na pewno. Okolica też była przyjemna, ale zrezygnowaliśmy.

Mieliśmy do zobaczenia jeszcze dwa miejsca. Była już 11:40, a na 12 mieliśmy umówione jakieś mieszkanko przy domku jednorodzinnym. Obawialiśmy się, czy zdążymy. Na mapie nie wyglądało to aż tak daleko, ale wiedziałam, że to prawie 3 km, więc musieliśmy mocno podkręcić tempo. Przeszliśmy więc na "drugą stronę torów" i z tą naszą walizką - na szczęście niedużą - i moim służbowym laptopem pomykaliśmy wzdłuż muru. Gdzieniegdzie leżał jeszcze zmrożony śnieg (porównajcie to z pogodą w tym roku :)). Pogoda była ładna i choć temperatura nie była za wysoka, to słoneczko nam przyświecało, od tego marszu zrobiło nam się już zupełnie gorąco. A tu idziemy i idziemy a dystans zdaje się nie maleć! To już nie było centrum, to już były opłotki Podwarszawia Dalszego i początki Podwarszawia Bliższego, krajobraz inny, bo budownictwo zdecydowanie starsze, poza tym dzielnica mocno robotnicza - dużo zakładów, magazynów itd. Ale idziemy. Źle się szło, na tym etapie stwierdziliśmy, że skoro moja praca jest w Podwarszawie Bliższym po tej stronie torów, to jednak i tutaj musimy szukać mieszkania, bo odległości są za duże...
Dotarliśmy wreszcie do domków jednorodzinnych, obszczekały nas wszystkie okoliczne psy (Franek ma traumę z tym związaną, więc średnio dobrze to przyjął) ale spóźniliśmy się tylko 10 minut! Właścicielka i tak była pod wrażeniem, że mamy takie tempo, jak się dowiedziała, że szliśmy na piechotę. Domek, choć tani, nie przypadł nam do gustu... Był przy samej ziemi, więc w środku było ciemno, mało przytulnie a w dodatku grzać trzeba by było piecykiem...
Do obejrzenia mieliśmy jeszcze jedno mieszkanie na nowym osiedlu wybudowanym na całym tym odludziu :) Odludzie było lekko przerażające, ale mieszkanie okazało się strzałem w dziesiątkę! Spodobało nam się, a jak się później okazało (bo przecież to właśnie tam mieszkałam przez pół roku) i odludzie miało swoje dobre strony... Tamto mieszkanie miało jednak w sobie jakąś pozytywną energię. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale naprawdę dobrze się tam czułam. Szkoda, że tak się to potoczyło, choć z drugiej strony nasze obecne mieszkanie ma zdecydowanie lepszą lokalizację. 
Ale o tym innym razem... Teraz wracam znowu do ubiegłego roku. Musieliśmy już jechać do Warszawy, gdzie w biurze czekała na nas moja szefowa, z którą musiałam ustalić jeszcze trochę spraw. Posiedzieliśmy tam ze dwie godziny, a potem pojechaliśmy na dworzec i wróciliśmy do Poznania...

Aż mi trudno uwierzyć, że minął już rok. Tak dokładnie to wszystko pamiętam. Byliśmy wtedy tu po raz pierwszy. Znałam okolicę tylko dzięki temu, że przez kilkanaście dni przed przyjazdem studiowałam internetowe mapy... A dziś wszystko jest już znane. Wracam czasami myślami do tamtych dni. Mimo całego niepokoju, który towarzyszył nam wtedy ( i który przecież pozostał, choć jego źródło jest już inne), mam do nich sentyment. Próbuję też spojrzeć na wszystko, co mnie otacza oczami tamtej Margolki sprzed roku... Wiecie o czym mówię? Gdy gdzieś przyjeżdża się po raz pierwszy, a po czasie, gdy wszystko jest już znane, próbuje się odtworzyć te pierwsze wrażenia i myśli... Dziś wszystko wygląda zupełnie inaczej a jednocześnie przecież wcale się nie zmieniło. Tylko moja perspektywa jest inna. Czasami próbuję to odwrócić i staram się tą dzisiejszą Margolkę wraz z jej doświadczeniami i odniesieniem przenieść do przeszłości.

Tak to było rok temu... To był trudny czas. Ale też w pewien sposób przyjemny. Choćby dlatego, że byliśmy z Frankiem razem, doświadczaliśmy tego wszystkiego razem. Zawsze mówiłam Frankowi, że chciałabym, żebyśmy kiedyś zorganizowali sobie nocleg w hotelu - a tu proszę, firma nam go zafundowała :) (później jeszcze raz mieliśmy taką okazję, kiedy przyjechaliśmy podpisać umowę). Bałam się, czułam się obco, ale jednocześnie zaczynałam już chyba proces aklimatyzacji. Wiedziałam, że to prawdopodobnie będzie moje miejsce i muszę zacząć się z tym oswajać. W tamtych dniach miałam w sobie jednak wiele nadziei...

Pocieszam się więc, że może i za rok na to wszystko co jest dzisiaj będę patrzeć z sentymentem i mimo wszystko stwierdzę, że to było dobre...

poniedziałek, 24 marca 2014

Dużo lepiej i zapach wiosny

No, muszę w końcu coś napisać, bo w końcu nie jest mi już tak źle :)
Najbardziej pomogła mi rozmowa z Frankiem. Czasami bardzo trudno jest mi do niego dotrzeć - ewidentnie widać, że pochodzimy z dwóch różnych planet. I nie chodzi o to, że się nie dogadujemy albo kłócimy. Raczej rzecz w tym, że Franek nie do końca czasami rozumie o co mi chodzi -głównie właśnie wtedy, gdy dopadają mnie gorsze dni bez konkretnego powodu. Albo inaczej - z jakiegoś powodu, tylko, że ten powód jest cały czas i Frankowi trudno pojąć, że jednego dnia się tym martwię a drugiego już nie (a ja się dalej martwię, tyle, że jest to uśpione) Mnie z kolei trudno przychodzi wytłumaczenie dokładnie co czuję i co mam na myśli. No i jest klasycznie: Franek się niecierpliwi, bo nie rozumie właściwie czego ja od niego oczekuję (że chodzi o wysłuchanie i kilka słów pocieszenia rozumie, ale nie wie, dlaczego skoro pocieszył mnie we wtorek, to tego samego chciałabym w środę; a ja czasami muszę męczyć temat dopóki on nie zmęczy mnie), a mnie jest przykro, że on się niecierpliwi.
Trudne są czasami te rozmowy, na szczęście zazwyczaj ostatecznie coś z nich wychodzi. Może nie od razu, ale często po kilku godzinach wszystko zdecydowanie się poprawia - atmosfera między nami też i reszta również jakoś się układa. Najdziwniejsza sprawa jest właśnie z tą atmosferą- po prostu czasami mam wrażenie, jakbyśmy byli od siebie oddaleni, jakby coś było nie tak, mimo, że wcale się nie pokłóciliśmy, ani nie mamy "cichych dni". Franek za to w ogóle nie widzi, żeby coś się zmieniło i właśnie wtedy najtrudniej się rozmawia.I ja sama też nie wiem już o co chodzi- bo na pierwszy rzut oka rzeczywiście nic się nie zmieniło, więc skąd moje odczucia? Kiedy dołączą do nich jeszcze moje inne zmartwienia, to właśnie wtedy robi mi się źle.
Nie wiem, czy wiecie co mam na myśli, bo trudno mi to wszystko wytłumaczyć i opisać - ale próbowałam.
W każdym razie ostatecznie często jest tak, że kiedy znika poczucie (choćby nawet było irracjonalne), że coś jest między nami nie tak i gdy czuję się "dopieszczona", to często i reszta zmartwień staje się znośna - przynajmniej do kolejnego razu...

Piątek więc był bardzo słoneczny - zrówno w pogodzie, jak i w moim życiu. Rano musiałam pojechać na pewne badania, Franek i towarzyszył i jeszcze trochę rozmawialiśmy. I wszystko było zupełnie inaczej - choć Franek twierdzi, że nic się nie zmieniło. I może ma rację, może chodzi tylko o moje postrzeganie - tylko jak mam na to wpłynąć, tego nie wiem. A wieczorem oczekiwaliśmy na moich rodziców. Wyjeżdżali z Miasteczka dopiero po pracy, więc dojechali do nas o 22. Chwilę pogadaliśmy a potem poszliśmy spać, żeby nie marnować soboty :)
Tę spędziliśmy bardzo aktywnie - spacerując i zwiedzając (na przykład Muzeum Powstania Warszawskiego) a także dogadzając sobie :P - w mojej ulubionej restauracji Vapiano (jestem makaroniarą - podobnie jak moi rodzice, a tam makarony są pyszne, ale i Franek znalazł coś dla siebie, bo on z kolei bardzo lubi pizzę) oraz u Wedla :) To była dłuuuga, ale bardzo przyjemna sobota, zwłaszcza, że pogoda dopisała. Wróciliśmy pod wieczór mocno zmęczeni. 
Niedziela już była stacjonarna, posiedzieliśmy trochę w domu rozmawiając i grając. Na obiad podaliśmy pomidorówkę z prażonymi płatkami migdalowymi oraz kurze udka pieczone w rękawie :) Tak nam się dobrze siedziało, że straciliśmy poczucie czasu i rodzice wyjechali dopiero o 17, mimo, że planowali godzinę wcześniej.
A my zostaliśmy sami, ale jakoś z pomocą Franka poradziłam sobie z czającym się syndromem przedszkolaka :) Trochę sobie posiedzieliśmy przytuleni i to zdecydowanie dobrze na mnie podziałało. Poćwiczyłam nawet trochę, chociaż prawdę mówiąc cały wczorajszy dzień czułam się dość słabo. Pewnie po części zawiniła aura, ale to może być głównie wina tabletek na alergię, które mogą wywoływać senność. Wiosna przyszła szybciej to i mój coroczny kwietniowy katar-niekatar dopadł mnie wcześniej :) Więc ostatecznie oparłam się przeziębieniu, którym chciał mnie poczęstować Franek, ale daleko nie uciekłam, bo dopadło mnie kichanie oraz swędzący nos i oczy z powodu wiosny :) Na szczęście tabletki przynoszą ulgę.

A tak a propos wiosny jeszcze - w piątek, gdy wyszłam z pracy po raz pierwszy tego roku poczułam jej zapach :) Wiecie o co mi chodzi? Każda pora roku ma swój zapach, ale zazwyczaj zwraca się na niego uwagę tylko na ich przełomie. I tak czasami we wrześniu pachnie już jesienią, a pod koniec października potrafię wywąchać zbliżającą się zimę. A teraz czułam wiosnę - to zdecydowanie jeden z moich ulubionych zapachów :)

czwartek, 20 marca 2014

Czasami jest mi źle.

Właśnie tak, czasami naprawdę mi źle. Właściwie powinnam się już przyzwyczaić do tej niepewności, która towarzyszy mi cały czas,a le nie potrafię. Zazwyczaj sobie jakoś z tym radzę. Nie myślę za wiele. Skupiam się na "tu i teraz". Cieszę się codziennością.
Ale raz na jakiś czas, choćbym nie wiem jak przed nim uciekała i jak się przed nim kryła, dopada mnie dołek. Po prostu trudno jest się cieszyć życiem, jeśli się człowiek nim martwi. Ja oczywiście wiem, że większość rzeczy, którymi się martwię, nigdy się nie wydarzy, a pozostałe zdarzą się niezależnie od tego, czy się martwię, czy nie. Tylko co z tego, że racjonalna Margolka to wie, podczas gdy ta emocjonalna niewiele sobie z tego robi i się przejmuje. 
Martwię się po prostu tym co będzie i to powoduje, że jest mi źle i smutno. Przez większość czasu w ogóle się nad tym nie zastanawiam, cieszę się z tego, co mam i myślę, o tym, że przecież zawsze wszystko jakoś się układa. I wiem, że pewnie tak będzie. Ale po prostu ten brak jakiegoś punktu zaczepienia powoduje, że czasami mam wrażenie, jakbym traciła grunt pod nogami. Zaczynam wtedy odczuwać ogromny niepokój i nie potrafię się uspokoić. 
Tak mam właśnie ostatnio. Kiedyś było mi łatwiej, bo chociaż przykre niespodzianki mogą dopaść każdego (i przecież przekonałam się o tym na własnej skórze), to nie zastanawiałam się nad wszelkim złem tego świata, które może mnie spotkać, lecz skupiałam się na tym co było obok - dobre i w miarę pewne. Teraz problem polega na tym, że właśnie tego pewnego nie ma za wiele i nie bardzo mam się na czym oprzeć. Balansuję więc sobie na tej lince, czekając na jakiś punkt podparcia i czasami po prostu nagle czuję się już zmęczona i zrezygnowana.
Nie użalam się nad sobą, bo uważam, że nie mam powodów. Nie uważam, że mam najgorzej na świecie. Wręcz przeciwnie,  że w gruncie rzeczy wiele rzeczy daje mi szczęście i gdybym mogła żyć tak jak teraz - choć z pewnymi modyfikacjami - to bym nie narzekała. Ale musiałabym pozbyć się tego lęku, który jest we mnie, a ten zniknie dopiero wtedy, gdy zniknie niepewność. Tak, jak już wspomniałam, w niepewności żyję już ponad rok i to właśnie ona mnie ogranicza i nie pozwala spojrzeć tak naprawdę optymistycznie w przyszłość. Boję się po prostu rozczarowania.
Nie użalam się nad sobą - po prostu mam gorszy dzień (dni). Jest mi smutno. I wtedy mam ochotę się gdzieś zakopać.Echhh...

Poza tym Franek spotkał się w weekend z przeziębionym kolegą i się od niego zaraził. Co gorsza, zaraził też mnie i od dwóch dni nie czuję się dobrze również fizycznie. Dobrze, że przynajmniej nie leje mi się z nosa i wygląda na to, że katar mnie ominął, ale cały czas czuję ból lub przynajmniej drapanie w gardle. A popołudniami całe moje ciało jest obolałe i czuję się jak tuż przed chorobą. Na szczęście za każdym razem okazuje się, że to fałszywy alarm i mam nadzieję, że z dnia na dzień jednak będzie lepiej. Nie chce mi się chorować.

To posmuciłam trochę :(

poniedziałek, 17 marca 2014

Teściowa, kulinaria i pogoda, czyli poniedziałkowy misz-masz


Już jakiś czas temu kombinowałam sobie, że jak pojedziemy w marcu do Poznania (bo statystycznie wychodzi nam, że raz w miesiącu jesteśmy w Poznaniu i raz w Miasteczku), to zaproszę Panią Mamę na jakiś babski wieczór do kawiarni z okazji Dnia Teściowej. Ale  w pierwszy weekend marcowy się nie złożyło i jechaliśmy dopiero teraz - a teraz babski wieczór nie wchodził w grę, bo na sobotę zaplanowana była inna impreza :)
Już wspominałam kiedyś, że w rodzinie Franka - i w ogóle w Poznaniu, imieniny to jest poważna sprawa :) Mają zdecydowanie większe znaczenie niż urodziny. A imieniny mojej teściowej to obowiązkowy punkt marca każdego roku. Więc nasz wspólny wypad przełożyłyśmy a teraz skupiliśmy się z Frankiem na pomocy w przygotowaniach. Początkowo miał pomagać tylko Franek i zrobić "zimną płytę", bo to jego specjalność. Można powiedzieć, że jest zawodowcem, bo sporo takich płyt przygotowywał swego czasu w restauracjach ;) Ale ja się też zaoferowałam. Trochę dlatego, że na piątek i tak nie miałam żadnych konkretnych planów, ale przyznaję, że nie zawsze poznańska kuchnia trafia w mój gust, więc chciałam sobie zagwarantować coś dobrego do jedzenia :P A że teściowa mówiła, że nie ma pomysłu, co jeszcze mogłaby zrobić oprócz tego, co już sobie zaplanowała, zaproponowałam, że zrobię sałatkę z tortellini z żółtym serem i koreczki z tortilli kukurydzianej :) To było dla wszystkich (oprócz Franka rzecz jasna) coś zupełnie nowego, więc można powiedzieć, że odniosłam sukces kulinarny - bo najpierw wszyscy z ciekawości próbowali, a potem chwalili - nie tylko z grzeczności :P Coś mi się wydaje, że sprzedałam swój pomysł - byłam to winna za kilka innych, na przykład na sałatkę z kuskusem, która stała się jedną z moich ulubionych po tym, jak jej raz spróbowałam - właśnie na imieninach teściowej kilka lat temu.
Jak wspomniałam, nie zawsze to, co jest u teściów na stole mi smakuje, ale wynika to bardziej z tego, że jestem dość wybredna oraz mocno przyzwyczajona do konkretnego stylu gotowania, niż z tego, że jest to niesmaczne :) Niemniej jednak nigdy jeszcze nie było tak, żebym nie znalazła dla siebie nic - a jak już trafię na coś, co mi smakuje, staram się o tym głośno mówić, żeby zatrzeć brak ewentualnego entuzjazmu przy próbowaniu czegoś innego :P

W każdym razie, pomimo tego całego mojego przywiązania do kuchni mojego domu rodzinnego, podoba mi się to łączenie smaków wynikające z połączenia dwóch rodzin. W końcu wiele potraw, które znam od dziecka i które są dla mnie tak znajome i tak naturalne, kiedyś były nowością dla mojego taty albo mamy :) Któreś z nich wprowadziło je do naszego menu i pewnie tak samo będzie u nas. Zresztą już jest. Sporo jest dań, których Franek wcześniej nie jadał (choć zazwyczaj znał), bo nie było u niego takiego zwyczaju, a które w moim wykonaniu bardzo mu smakują. Ale i ja nauczyłam się nowych smaków i wiele z nich przypadło mi do gustu. Potem przynajmniej i ja mogę czymś zaskoczyć moją mamę :)

Wracając do sedna - kulinarnie impreza się zdecydowanie udała. Towarzysko również. W tym roku było zdecydowanie mniej dzieci, a przede wszystkim rodziców tychże, więc były one tematem numer jeden tylko na początku. W każdym razie nie zdominowały całego popołudnia i wieczoru - w przeciwieństwie do ubiegłego roku. Być może pamiętacie, że miałam mieszane uczucia po zeszłorocznej imprezie :) Nie nudziłam się więc, bo najpierw zajmowałam się wymyślaniem fryzur dla chrześniaczki Franka a później przeniosłam się do kącika dla dorosłych i trochę z nimi pogawędziłam.

Weekend, mimo, że przedłużony minął nam bardzo szybko. Żal mi trochę było wyjeżdżać - to znaczy z jednej strony cieszyłam się, że wracamy, ale z drugiej, ponieważ ostatnio jest mi trochę smutno, szkoda mi było rozstawać się z teściową. Bardzo ją lubię i ona też jest jedną z tych osób, które potrafią mnie podnieść na duchu. Zresztą kiedy wczoraj już wychodziliśmy, znalazła chwilę, żeby ze mną na osobności porozmawiać: gdy teść (który nas odwoził na dworzec) i Franek już wyszli, a ja właśnie podchodziłam do drzwi, to zatrzymała mnie na moment, żeby mnie pocieszyć. Wyczuła po prostu, że nie najlepiej się czuję, bo nie wspominałam o tym ani słowem. Uściskała mnie, powiedziała, że się ułoży, coś podpowiedziała. Miło mi się zrobiło.

Teraz nie zobaczymy się przez dość długi czas, bo do Poznania wybieramy się dopiero na ostatni weekend kwietnia, na urodziny Chrześniaczki i chrzciny jej siostry. No chyba, że teściowie wpadną do nas w międzyczasie. Moi rodzice planują przyjazd w najbliższy weekend :) My z kolei do Miasteczka jedziemy dopiero na święta, można więc powiedzieć, że szykuje nam się dłuższy, bo prawie pięciotygodniowy przysiad w Podwarszawie :) Dotychczas naszym rekordem nieruszania się z miejsca był chyba miesiąc ;) Teraz byle tylko weekendy były ładne, to będziemy sobie urządzać spacery. I już szperam w sieci w poszukiwaniu jakichś ciekawych wydarzeń kulturalnych, a nuż kolejny "Błękitny zamek" się trafi? :)

Z drugiej strony, tak sobie właśnie uświadomiłam: wielkimi krokami zbliża się kwiecień - ten nieszczęsny miesiąc, który jakoś zawsze jest dla mnie płaczliwym i smutnym. Jeśli mnie to dopadnie właśnie wtedy, gdy nie planujemy wyjazdów, to trochę kiepsko :) Muszę więc chyba ten płaczliwy miesiąc przełożyć na kiedy indziej :P
No a dzisiaj wracałam z pracy nareszcie po jasnemu, mimo, że jest poniedziałek i kończyłam o 18 :) Gdybym jechała rowerem to wreszcie nie musiałabym ubierać tej kamizelki w której wyglądam jak roboty drogowe. No ale nie jechałam, bo rano padało. Może będę się tym cieszyć w środę ;)




piątek, 14 marca 2014

Skurczona Polska, czyli rzut beretem :)

Za każdym razem, gdy przyjeżdżamy do Poznania, zaskakuje nas, jakie to małe miasto :P Wiem, to brzmi absurdalnie, ale naprawdę mamy takie odczucia.
Pamiętam, kiedy tu przyjechałam. Nie byłam co prawda całkowicie przytłoczona ogromem tego miasta, bo byłam już dość oswojona z Wrocławiem, do którego jeździłam dość regularnie - ale jednak mieszkanie na tak dużej powierzchni to była dla mnie nowość :)
Wszędzie było daleko! Nigdzie nie chciało mi się chodzić, a nawet jeśli próbowałam, to zajmowało to bardzo dużo czasu i energii. Ale oczywiście później się do tego przyzwyczaiłam.

Perspektywa jednak zmieniła się dopiero, gdy przeprowadziliśmy się do Warszawy. Już wcześniej, kiedy jeździłam na delegację, od razu wiedziałam, że Warszawa jest miastem dużo większym. Oczywiście wiem, że Ameryki nie odkryłam :) Ale chodzi mi o to, że widać to było na pierwszy rzut oka - nie kiedy trzeba było gdzieś pójść albo podjechać, ale od razu, gdy wychodziło się z Dworca Centralnego wprost na budynki Warsaw Trade Towers i Pałac Kultury i Nauki człowiek uświadamiał sobie, że Poznań to Pikuś ;) Takie samo wrażenie miała zawsze Dorota i Franek, który wręcz stwierdził, że pochodzi z wioski :P
Odległości w Warszawie są naprawdę wkurzające, wspominałam Wam o tym już wiele razy. Ale dzisiaj chciałam się raczej skupić na tym magicznym skurczeniu się Poznania :)
Zauważyliśmy z Frankiem, że od kilku miesięcy wolimy po Poznaniu chodzić niż na przykład czekać na tramwaj albo pojechać samochodem (kiedyś to było nie do pomyślenia) Na początku to była kwestia tego, że nie mieliśmy już bezpłatnych biletów, a szkoda było je kupować żeby przejechać dwa przystanki. (No właśnie, w stolicy dwa przystanki to zwykle minimum 30 minut piechotą, w Poznaniu jakieś 10-15) Ale potem stwierdziliśmy, że lepiej się przejść, bo to po prostu niedaleko :) Spacer nad Maltą polegał kiedyś na tym, że wsiadaliśmy w tramwaj, wysiadaliśmy przy Baraniaka i chodziliśmy dookoła jeziora. Teraz idziemy tam na piechotę. A potem nie mamy żadnego problemu z tym, żeby przejść się do Starego Browaru. Kiedyś to naprawdę były hektary do pokonania, a teraz wszystko się jakby do siebie zbliżyło.
 Wczoraj przyjechaliśmy do Poznania o 22. Znowu jechaliśmy Polskim Busem, wysiedliśmy więc na (nowym wypasionym - ale co najważniejsze KOLOROWYM :P) zintegrowanym centrum komunikacyjnym, czyli po prostu na dworcu PKS :) Nie mieliśmy biletów, więc stwierdziliśmy, że najlepiej będzie pójść na piechotę. Zajęło nam to pół godziny, ale tylko dziesięć minut mniej zajmuje mi dotarcie piechotą do pracy ("zimą" chodziłam tak przez dwa tygodnie), więc cóż to dla nas teraz? :P W dodatku okazało się, że tramwaj przyjechał tylko pięć minut szybciej (minął nas po drodze) - to też fakt, że w Warszawie jednak komunikacja wieczorno-nocna pozytywnie zaskakuje swoją częstotliwością.

To nie ma być notka o wyższości większych miast nad mniejszymi lub na odwrót. Chodzi mi tylko o to, że mimo wszystko, gdy się nad tym zastanawiam, to zaskakuje mnie, jak bardzo i jak szybko może się zmienić perspektywa :) W ogóle ze mną to jest dość zabawnie, bo najpierw mieszkałam w Miasteczku (do 10 tys mieszkańców), potem mieszkałam z dziadkiem w większym mieście (40tys) a pod koniec liceum kilka razy w tygodniu bywałam w Opolu, które znałam już prawie jak własną kieszeń. Potem zamieszkałam w Poznaniu a teraz w Warszawie. Strach pomyśleć co będzie dalej :P ale wolę się o tym nie przekonywać ;)) Można więc powiedzieć, że wraz z tym, jak rosłam ja, rosło także moje otoczenie :)

Ale paradoksalnie - świat, a w szczególności Polska się skurczyły :) Kiedyś podróż do mojej babci to była prawdziwa wyprawa! 120 kilometrów, 1,5 godziny samochodem (podróży dwoma autobusami, pociągiem, a potem jeszcze 2 km na piechotę w czasach, gdy nie mieliśmy jeszcze samochodu już nawet nie wspomnę, chociaż pomimo tego, że miałam wtedy 6 lat, do dzisiaj pamiętam prawie wszystkie stacje kolejowe pomiędzy Opolem a Nysą:P)! Cóż to teraz dla mnie :)
Teraz normą są cztery godziny w samochodzie na trasie Warszawa-Miasteczko :) Wcale nie wydaje mi się to dużo. W ciągu jednego nieco tylko wydłużonego weekendu potrafimy z Frankiem pokonać prawie 1000 km (Warszawa-Miasteczko-Poznań-Warszawa) i wydaje nam się to zupełnie naturalne. Ani nas to nie męczy ani nie nudzi.
Niedawno przyjechał do nas w odwiedziny mój wujek, który jest nauczycielem, więc miał ferie. Któregoś wieczoru spacerowaliśmy sobie po stolicy, a wujek mówi: "i pomyśleć, że ledwo przedwczoraj stałem na Gubałówce". Bo wujek najpierw z Miasteczka pojechał do mojej siostry do Krakowa. Stamtąd wyskoczyli sobie do Zakopanego. Później przyjechał jeszcze do nas. Różne strony Polski - cóż to za problem dzisiaj wyskoczyć jednego dnia do Krakowa, a następnego do Warszawy? :P
Można też o to pytać Doroty, która ostatnio miała w pociągu do wypełnienia ankietę na temat podróży PKP. Kiedy na nią później spojrzała z dystansem, zdziwiła się, że miała miesiąc kiedy jeździła pociągiem do Poznania, Szczecina, Miasteczka, Warszawy, Opola, Wrocławia i Katowic :)
Co tu dużo mówić, kurczy nam się ta nasza ojczyzna, ale bardzo mnie to cieszy, bo dzięki temu, to naprawdę żaden problem wyskoczyć sobie w weekend na zachodni lub południowy koniec Polski :)

środa, 12 marca 2014

Jeszcze pan tu nie stał i przedwiośnie

Wasze komentarze pod przedostatnią notką, przypomniały mi jeszcze jedną sytuację "kościelną", w której uczestniczyliśmy razem z Frankiem już ponad rok temu. W ramach "zwiedzania" poznańskich kościołów, wybraliśmy się na msze do małego kościoła przy Rondzie Śródka. Do początku mszy było jeszcze piętnaście minut, ale kościół był naprawdę nieduży, więc miejsc siedzących też już wiele nie zostało. A ściślej - było ich sporo, ale pojedynczych.
Weszliśmy więc do najbliższej ławki, w której miejsca było trochę więcej i usiedliśmy koło starszej (znowu niestety:)) pani. Zmieściliśmy się bez problemu. Nie było ciasno. Ale widocznie pani siedząca obok była innego zdania - mimo, że po swej lewej stronie miała jeszcze miejsce jeśli nie na całą, to na pewno na pół osoby :) Kiedy klęczeliśmy modląc się (jeszcze przed rozpoczęciem mszy), pani cały czas złowrogo na nas spoglądała mrucząc coś pod nosem. Gdy skończyliśmy i usiedliśmy, powiedziała, że tam są wolne miejsca i jedno z nas ma się przesiąść. Tam oznaczało pojedyncze miejsce dwa rzędy przed nami i po przeciwnej stronie :) Spojrzeliśmy na siebie z Frankiem ze zdumieniem, ale i uśmiechem i odpowiedzieliśmy, że przyszliśmy razem i chcemy siedzieć razem. Pani na to tylko prychnęła i dalej coś tam złorzeczyła.

Po jakichś dwóch minutach wstała i absolutnie nie kryjąc swojego oburzenia wyszła z ławki. Dokąd poszła nie wiem - może znalazła sobie jakieś miejsca z tyłu. W każdym razie dość mocno nas to rozśmieszyło :) Ostatecznie chwilę później usiadła koło nas inna starsza pani, która widocznie nie miała aż tak wielkich wymagań co do ilości wolnego miejsca obok siebie :)

***

A tymczasem, ponieważ mamy już marzec myślę, że mogę z czystym sumieniem napisać, że uwielbiam tegoroczną zimę! :D Cudna była i jeśli tak będzie wyglądała już zawsze, to myślę, że byłabym nawet skłonna polubić tę porę roku :P Tak, ja wiem, że zapowiadają jeszcze ochłodzenie i może nawet śnieg z deszczem, ale myślę, że jakoś to przeżyję, bo marcowy śnieg z deszczem nie dołuje tak, jak ten listopadowy. Poza tym wiadomo, że w marcu jak w garncu a i kwiecień przeplata, więc pewnie jeszcze trochę nas pogoda potrzyma w niepewności. Ale i tak - przez większość czasu było po prostu ciepło! Na początku grudnia trochę przymroziło i potem chyba w początkach stycznia też, bo nie jeździłam rowerem do pracy, tylko musiałam piechotą chodzić. Ale to była naprawdę łagodna zima ze znośnymi temperaturami, a przede wszystkim znośną aurą :) Słonecznych dni było bardzo dużo, a ostatnio to już w ogóle było pięknie. No właśnie - dlatego też jest mi lepiej znosić ewentualne ochłodzenie, bo przynajmniej kiedy wstaję jest już jasno, a gdy wracam do domu z pracy, to mieszkanie jest jeszcze pełne słońca :) W poniedziałki i środy pracuję w godzinach 10-18 i dzisiaj wracałam już niemal "po jasnemu" :) Byłam zdumiona, jak szybko to poszło, bo w poniedziałek o tej samej porze jednak było ciemniej - serio! I to nie złudzenie, bo zwracam na to uwagę i czekam z niecierpliwością na przyszły poniedziałek, bo wtedy już nie będę musiała zakładać  o trzy rozmiary za dużej kamizelki na rower, w której wyglądam jak robotnik drogowy :P
Ale byłoby fajnie, jakby nam się ten klimat tak zmienił na dobre :)

poniedziałek, 10 marca 2014

Poszalały baby

W piątek po pracy byłam zaproszona na służbową-niesłużbową degustację :) Muszę przyznać, że średnio miałam ochotę się tam wybrać. A właściwie inaczej - miałam ochotę, tylko mi się nie chciało. Rozumiecie, co mam na myśli? Miewacie tak czasami? :) Bo ja nadzwyczaj często - ochota jest, tylko chęci nieco brak - a pomyślałby kto, że to jedno i to samo :P
W każdym razie postanowiłam się jednak zmobilizować, wiedząc, że jeśli nie pójdę, będę czuła lekki niedosyt i być może nawet wyrzuty sumienia, bo nie lubię się nie wywiązywać z tego typu zobowiązań towarzyskich. 
Miałam jednak postanowienie - tym razem nie zostanę na części nieoficjalnej :) Chciałam na drugi dzień być w pełni sił fizycznych i umysłowych i miałam pewne plany, a poza tym nie chciałam, żeby Franek siedział sam. Cóż, moje postanowienie udało mi się co prawda zrealizować, bo zaraz po części oficjalnej zaczęliśmy się zbierać. Ale nie wpadłam na to, że część nieoficjalna przeniesie się do mieszkania koleżanki z pracy :) To było zupełnie spontaniczne i jeszcze o 22 nie miałam pojęcia, jak to się skończy, mimo, że widziałam, że robi się niebezpiecznie sympatycznie :)
W naszej branży tak to już jest, że każde z nas ma w domu przynajmniej kilka butelek firmowego trunku. Siłą rzeczy więc degustacja przeniosła się do domu koleżanki, jej chłopaka i psinki :) Cały czas mi się wydawało, że już za chwilę będę wychodzić, ale jakoś ta chwila ciągle nie nadchodziła :) Później chłopaki się ewakuowali - Asystent do domu, Pan Domu do łóżka :) A my... Cóż, my sobie urządziłyśmy Dzień Kobiet, choć ledwo się zaczynał ;) To było takie prawdziwe gadu-gadu nocą. Przy winie. Zapewniłyśmy sobie nawet bardziej intymny nastrój przenosząc się z kanapy na podłogę (nie pamiętam, jak to się stało, ale zapewniam Was, że to nie grawitacja nas przyciągnęła :P)
Noo, muszę przyznać, że dawno nie zdarzyło mi się tak zabalować i zagadać z kimś innym niż z Dorotą :P  Wyszłam nad ranem i zdziwiłam się, że po piątej robi się już jasno. Kiedy wreszcie dojechałam do domu (czy wspominałam już o koszmarnych odległościach w Warszawie? :/) zbliżała się pora, kiedy to normalnie wstaję, a nie dopiero się kładę. Stąd mój dylemat, gdy stanęłam przed lustrem w łazience: użyć kremu na dzień, czy na noc? :D Ale Franuś był bardzo wyrozumiały i nie miał do mnie nawet pół pretensji :P
Jak zwykle nie udało mi się odespać i w sobotę nie byłam pełna energii, ale nie żałowałam. To był naprawdę udany wieczór. Bardzo dobrze się bawiłam, a później naprawdę dłuugo rozmawiałyśmy o wszystkim. To był taki kolaż tematów, bo zaczynałyśmy o jednym, a kończyłyśmy o czymś innym, pozornie bez żadnego związku. Swoją drogą człowieczy babski sposób rozumowania bywa bardzo pokrętny ;) Czuję nawet lekki niedosyt, bo mam wrażenie, że mogłybyśmy tak jeszcze długo i że jeszcze wiele mogłybyśmy powiedzieć :P 
Ale chyba lepiej kończyć spotkania z poczuciem niedosytu, niż przesytu? :)

czwartek, 6 marca 2014

Pan tu nie stał :)

Myślę, że większość z Was, blogujących już od kilku lat, zgodzi się ze mną, że wraz z upływem czasu blogowanie się zmienia. Nie chodzi o to, czy są to zmiany na lepsze, czy gorsze. Po prostu pisze się inaczej. Zmianie ulega forma, tematyka a najczęściej emocje, jakie we wpisach przekazujemy - z prostej przyczyny - zmieniamy się my, więc nasze pisanie również.
Jeśli o mnie chodzi, myślę też, że moje pisanie zmieniło się także dlatego, że wyszłam z wprawy :P Czasami chciałabym o czymś napisać, ale rezygnuję ze względu na złożoność tematu. Innym razem pisanie o mojej codzienności wydaje mi się mało interesujące dla Was. A jeszcze kiedy indziej chcę napisać o jakiejś błahostce, o jakimś wydarzeniu - i tego nie robię, bo wydaje mi się to po prostu bez sensu. 
A przecież kiedyś takich notek bez sensu produkowałam całkiem sporo :P Opisywałam jakieś mało znaczące wydarzenia i sytuacje, które wywołały we mnie jakieś emocje albo przemyślenia. Albo nawet niczego nie wywołały, ale miałam ochotę o nich napisać :)

Więc dziś, w ramach próby powrotu na dawne tory blogowania opis sytuacji, której byłam uczestniczką :)
Z racji tego, że wczoraj popołudniu miałam korepetycje, wybrałam się do kościoła na posypanie popiołem o siódmej rano. Zgodnie z moimi przewidywaniami kościół był wypełniony ledwo w połowie, a zdecydowaną większość uczestników mszy stanowiły osoby starsze - tak na oko powiedziałabym, że już grubo po siedemdziesiątce. Ale nie zastanawiałam się nad tym specjalnie, wszak szłam na mszę dla modlitwy a nie dla obserwowania otoczenia.
Ławki w pobliskim kościele są bardzo długie. Normalnie wejdzie tam około 10 osób. Tym razem była w połowie pusta. Ja siedziałam na środku. Po mojej lewej stronie (w pewnej odległości) siedziała jedna pani, a po prawej trzy starsze kobiety, które (jak zauważyłam po wyjściu z kościoła) przyszły razem. Kiedy nadszedł moment komunii, wyszłam z ławki prawą stroną - za tymi trzema paniami, ale rozdzieliło nas jeszcze kilka osób. Kiedy wróciłam do ławki, panie już klęczały. Stanęłam więc obok i mówię grzecznie i z uśmiechem do kobiety z brzegu: "przepraszam, mogę wejść?". A ona spojrzała na mnie i mówi: "to nie tu!" W pierwszym momencie zgłupiałam, ale po chwili zrozumiałam, co pani miała na myśli i nadal uśmiechając się, odpowiadam, że owszem, tu! A ona nadal swoje - klęcząc zagradza mi drogę i mówi, że nie tu, że się pomyliłam! Już mi uśmiech trochę zrzedł, ale chyba z tego zdumienia nie zszedł mi z twarzy zupełnie; odpowiadam stanowczo, że nie pomyliłam się i przez całą mszę siedziałam tam - wskazałam miejsce na środku tejże ławki. Jeszcze przez chwilę staruszka blokowała mi przejście, po czym westchnęła i mnie przepuściła.
A ja zamiast skupić się na modlitwie, przez chwilę nie mogłam otrząsnąć się ze zdumienia: kobieta nie chciała mnie wpuścić do ławki! Jeszcze nigdy czegoś takiego w kościele nie widziałam :) Być może w innych okolicznościach sama bym w tej sytuacji zwątpiła, czy to moje miejsce, ale po pierwsze: ławki w tym kościele są ponumerowane - mają z boku malutkie numerki :) A po drugie dokładnie zapamiętałam, kto siedział przede mną a także właśnie te trzy panie z mojej prawej strony. Wiedziałam, więc dokładnie, że siedziałam NA PEWNO tam, ale pani wiedziała lepiej :))
Ale wiecie, co jeszcze mnie zastanowiło? Nawet gdybym się faktycznie pomyliła: to co?? Przecież miejsca było dużo, co jej szkodziło mnie wpuścić? A jeśli było jej niewygodnie, przecież mogła po prostu się przesunąć... 
Ogólnie rzecz biorąc cała sytuacja była dość zabawna, choć lekko zirytowały mnie pewność i zawziętość tej kobiety. Ale jednak przede wszystkim, to było dla mnie po prostu dziwne! :)

"To nie tu"... chyba długo nie zapomnę spojrzenia tej pani. Takiej mieszkanki politowania z... hmm to chyba jednak była szczypta pogardy, dla tej, co to nawet nie potrafi zapamiętać, gdzie siedziała :D




wtorek, 4 marca 2014

Nowinki

W związku z nową pracą Franka kupiliśmy sobie zabawkę. Oto i ona:


Nie planowaliśmy tego początkowo, ale Franek już od dawna mówił, że najbardziej boi się tego, że nie zna Warszawy. Miał wykupiony bilet miesięczny i od listopada kilka razy w tygodniu jeździł po Warszawie różnymi liniami autobusowymi. Czasami - w weekendy - zabierałam się z nim :) On siedział z mapą na kolanach i wyglądał przez okno, ja siedziałam obok i czytałam książkę :) Spędzaliśmy tak nawet kilka godzin i bardzo mi się to podobało. Kiedy spadł śnieg było gorzej, bo autobusy były bardzo brudne i przez okno nic nie było widać, więc Franek na chwilę odpuścił. Czasami jechał gdzieś samochodem, innym razem po prostu się przeszedł. Ale i tak było to dla niego stresujące, bo przecież Poznaniakiem był od urodzenia, a i tak wszystkich rejonów Poznania nie znał, bo na przykład na Piątkowo nigdy nie miał potrzeby się zapuszczać. Jednak kiedy przyszło mu jeździć po nieznanych terenach, przyszło mu to dość łatwo.
Nie potrafił sobie wyobrazić podobnej sytuacji w Warszawie. To było zresztą głównym powodem tego, dlaczego tak długo zwlekał ze złożeniem podania do "Zielonych" Firm. Ale w końcu się udało, został przyjęty i nie miał wyboru, musiał się z tym zmierzyć. Podczas praktyk jeździł z patronem, więc nie było problemu, bo w razie czego ten mu podpowiadał. Niektóre linie były łatwe, inne trudniejsze. Przyznaję, że wcale się nie dziwię, że się Franek denerwował, bo jednego dnia wybraliśmy się samochodem na przejażdżkę po trasie linii, która jeździła po ursynowskich osiedlach i miałam mapę przed sobą a i tak były momenty, kiedy nie byłam pewna, czy dobrze jedziemy! Linia była mocno pokręcona (dosłownie, bo wiła się małymi uliczkami) a budynki dookoła wyglądały tak samo.
Franek już od dawna wspominał o zakupie nawigacji, ale ja nie byłam przekonana do tego pomysłu. Potem okazało się, że w autobusach i tak nie można jej mieć, więc nie było o czym mówić. Ale wtedy Franek napomknął o jakimś smarfonie a ostatecznie stwierdziliśmy, że tablet będzie najlepszym zakupem! Nie dość, że dzięki niemu i aplikacji "jak dojadę", którą sobie ściągnął, a która oprócz tego, że pokazuje trasę i przystanki, to zaznacza również aktualną lokalizację Franek czuje się zdecydowanie spokojniejszy, to jeszcze tablet przyda się nam na co dzień. Zwłaszcza, że nasze laptopy lekko niedomagają - w moim są problemy z baterią, wystarczy, że lekko poruszę kabelek i już mi się komputer wyłącza. Frankowa Toshiba szybko się przegrzewa. Mam co prawda bardzo zgrabny komputer firmowy, ale codziennie go do domu nie zabieram.

Jesteśmy więc teraz w posiadaniu tego cacka i można powiedzieć, że jesteśmy teraz bardzo nowocześni :P Swoją drogą zawsze zdumiewa mnie, jak ta technologia zasuwa. Kto by pomyślał, że będzie można sobie w torebce nosić coś, co wygląda jak notes, a w rzeczywistości będzie nam umożliwiało połączenie się z internetem w każdej chwili i z każdego miejsca. To niby takie naturalne w naszych czasach, a jednak jak się nad tym bardziej zastanawiam, to i tak się dziwię :)

A tymczasem Franek ma za sobą dwa dni pracy. Wczoraj jeździł przez samo centrum Warszawy i bardzo się stresował - nawet pomimo "jak dojadę". Przynajmniej na początku, bo mówi, że jak już dwa razy przejechał, to wiedział, że się nie pomyli. Dzisiaj było lepiej, bo miał krótką trasę, w dodatku w kształcie kółeczka. W czwartek i piątek czekają go linie bardziej skompliwkowane, ale myślę, że będzie coraz lepiej. Wiadomo, że jak jedzie pierwszy raz, to się stresuje, ale ja tam w niego wierzę. Ma tableta, ma swoje rozpiski i mapki, więc na pewno da radę.
A ja mam poczucie, że wszystko wróciło do normy :P Znowu o trzeciej nad ranem słyszę jak przez mgłę budzik Franka, a potem czuję, że całuje mnie w czoło, albo w policzek i wychodzi i z pokoju. Kiedy wychodzi z domu, zazwyczaj już nie odnotowuję :) Później mam cały ranek dla siebie i nie denerwuję się, że on śpi :) Znowu odbieram telefony w ciągu dnia, bo kiedy Franek ma przerwę, to zawsze dzwoni. 
Jeszcze tylko muszę Franka przekonać, żeby od czasu do czasu też na popołudniówkę poszedł :P Ale na wszystko przyjdzie czas.
Na razie bardzo podoba mi się ta nasza nowa-stara rzeczywistość i mam nadzieję, że to będzie trwalo!