*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 31 grudnia 2013

Wstęp do podsumowania

Chciałam zrobić dzisiaj porządne podsumowanie mijającego roku, ale okazało się, że w pracy w związku z zakończeniem roku miałam naprawdę sporo do zrobienia i ostatecznie zajęło mi to pół dnia. Teraz muszę się już powoli szykować do wyjścia wieczornego. Ale kiedy zobaczyłam, że dzisiaj opublikowałabym setną notkę w tym roku, nie mogłam sobie tego podarować :)

Postanowiłam więc zrobić mały wstęp do podsumowania, napisać ogólnie i symbolicznie coś na temat mijającego roku, a innego dnia oddać się głębszej refleksji, bo naprawdę to lubię. Tego mi właśnie w tej nocy sylwestrowej brakuje :) Kiedy byłam młodą nastolatką (młodą to znaczy 11-15 lat:)) ostatni wieczór roku spędzałam na pisaniu pamiętnika i opisywaniu wszystkiego, co się wydarzyło. Szkoda, że dzisiaj tak nie mogę :)
Ale dość dygresji.
Niniejszym chciałam napisać, że ten rok był do chrzanu! Właśnie tak. Ja wiem, że bywały też dobre chwile - wcale nie tak mało. Odniosłam też kilka sukcesów. Ale tak ogólnie rzecz biorąc to fajnie nie było i mam serdecznie dość całej tej atmosfery zawieszenia, którą spowity był rok 2013. 
W tym roku podjęłam najtrudniejszą decyzję w moim - naszym życiu. I jedną z najważniejszych. Nie żałuję jej. Uważam, że to najlepsze, co mogłam zrobić, ale nie zmienia to faktu, że o takiej rewolucji wcale nie marzyłam i chciałam po prostu wieść spokojne, stabilne życie. Wydawało się, że mam to w zasięgu ręki, a nagle okazało się, że tak naprawdę stabilizacja jest dalej niż kiedykolwiek. 
Trudny, bardzo trudny, nerwowy i niestety często smutny rok właśnie mija. Ale tak naprawdę najgorsze jest to, że wcale nie mam wielkich nadziei, że wraz z 2014tym wszystko zmieni się na lepsze. 

Ale to na razie tyle. Wrócę tu jeszcze z moimi przemyśleniami, bo jak zwykle potrzebuję tych podsumowań i oczekiwań, jako symbolicznego przejścia w nowe.

Tymczasem życzę Wam udanego wieczoru oraz tego, aby rok 2014 nas wszystkich pozytywnie zaskoczył.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Wieczór bez planów za to z fochem + dopisek

To się chyba stanie moją tradycją, ale jak zwykle im bliżej końca roku, tym mam gorszy nastrój :/ Nie lubię kurczę tego Sylwestra - już pisałam kilka razy dlaczego. W tym roku nie lubię go przede wszystkim, że jak nigdy nie chce mi się nigdzie wychodzić. Posiedziałabym w domu, obejrzała jakiś film, poczytała książkę, może zrobiła jakieś całoroczne podsumowanie - jak kiedyś, gdy jeszcze byłam dzieckiem. Wtedy to była naprawdę wspaniała noc :)
Ale Franek niestety chyba trochę poddaje się tej presji, która mimo wszystko jest moim zdaniem i nie wyobraża sobie siedzenia w tę noc w domu :/ Umówił się z kolegami. Oczywiście nie sam się umówił, tylko ze mną. Wiecie, że lubię tych kolegów i nie twierdzę, że będzie źle, bo jesteśmy umówieni na granie w gry, a przecież to też lubię. Ale po prostu mi się nie chce i już! Ech :/
Chętnie poszłabym do Doroty, która ma do tej nocy stosunek identyczny co ja i myślę, że razem bawiłybyśmy się naprawdę świetnie nie bawiąc się wcale :) Ale Franek by mi tego chyba nie wybaczył. Swoją drogą ostatnio stwierdziłyśmy z Dorotą, że to wstyd, że jeszcze nikt nie wymyślił (a przynajmniej o tym nie słyszałyśmy) czegoś w rodzaju maratonu fitness w Sylwestra :) Przeszłybyśmy się jak nic. 

Przy okazji tej końcówki roku nachodzą mnie ponure myśli, bo wspominam, jak dokładnie rok temu zajmowaliśmy się szukaniem mieszkania, które chcieliśmy kupić. Oglądaliśmy, porównywaliśmy, wyobrażaliśmy sobie to idealne... Już byliśmy tak blisko. A potem los nam spłatał figla. Niezależnie od wszystkiego dobrego, co mi życie przyniosło, tamtego nie mogę losowi darować :( Ale na podsumowania jeszcze przyjdzie czas - może jutro jakimś cudem mi się uda? :) Więc lepiej nie rozgrzebuję tego jeszcze bardziej.

Dzień miał być dzisiaj inny, bo mieliśmy plan na wieczór - wybieraliśmy się do kina - ja, Franek i jego mama oraz jej koleżanka. Mieliśmy zarezerwowane miejsca przez tę właśnie koleżankę, ale wczoraj dopadła ją migrena i nie wyrobiła się z przygotowaniami sylwestrowymi, więc stwierdziła, że dzisiaj z nami nie idzie. Musieliśmy więc bilety odebrać sami - poszedł Franek. Doszedł na miejsce o 16:20 (seans był o 17tej, a rezerwacja przepada pół godziny przed seansem), ale kolejki były tak długie, że kiedy przyszła jego kolej dokładnie o 16:33 rezerwacji już nie było, a w dodatku pozostały tylko miejsca w pierwszym rzędzie, w którym absolutnie nie chcieliśmy siedzieć. Franek zadzwonił do mnie, żebym w takim razie nie wychodziła (miałam przyjść na ostatnią chwilę, bo jeszcze kończyłam ostatnie rzeczy w pracy). Wkurzyłam się trochę, bo nastawiłam się na to wyjście. Ale wkurzyłam się na sytuację i trochę na kino - bo kiedyś było tak, ze po rezerwacje stało się w osobnej kolejce, a teraz stoi się ze wszystkimi (więc jaki jest sens tych rezerwacji?) a Franek zastosował się do zaleceń i był 10 minut przed wygaśnięciem rezerwacji - przecież nie mógł wiedzieć, że będą kolejki. Ale piszę o tym dlatego, że tak naprawdę nic by się nie stało, gdyby nie to, że mama Franka się na niego obraziła :/ Stwierdziła, że to jego wina i już. Kompletnie tego nie rozumiem :/ Równie dobrze to jest jej wina lub moja - bo nie kazałyśmy mu iść wcześniej albo nawet wczoraj! Albo wina tej koleżanki, bo to przecież ona miała pierwotnie się tym zająć. Ręce mi opadają :( Nie sądziłam, że naprawdę można się o coś takiego obrazić - przecież w gruncie rzeczy nic się nie stało!Do kina można iść jeszcze jutro, pojutrze i za tydzień! Rozumiem, że miała plany i się nastawiła - ale to tak samo jak ja i tak samo jak Franek, któremu zresztą najbardziej na tym filmie zależało.
Franek wrócił do domu sam (bo teściowa dać sobie święty spokój, a on jako drugi obrażalski się obrócił na pięcie i poszedł), teściowa pojechała sobie do swojej mamy i wróciła potem nadal obrażona. Na mnie też ledwo spojrzała, co sprawiło mi sporo przykrości, bo nic jej przecież nie zrobiłam. 
I taki miły wieczór właśnie mam.
Wiecie, że nie narzekam na swoich teściów, a już na teściową złego słowa nie powiem. Ale u mnie w domu nigdy nie było fochów i obrażania się, więc cała ta sytuacja źle na mnie wpływa.
Cóż przynajmniej wiem, po kim Franek jest taki obrażalski :/

*** (dwie godziny później)***
Uczciwie melduję, że teściowej foch przeszedł :) A przynajmniej na mnie, bo Franka nie ma wyszedł gdzieś trzy godziny temu (na chwilę :/:/) i przyszła sobie ze mną pogadać. Od razu lepiej. 
Chociaż teraz to chyba ja będę miała focha na Franka, bo mnie trochę wkurza już tym wyłażeniem ciągłym :)

niedziela, 29 grudnia 2013

Konsternujący kalendarz

Prezenty - fajna sprawa! Lubię je dawać i lubię je dostawać.Już kilka razy na ten temat pisałam, ale dzisiaj chciałam napisać jeszcze parę słów :)
Zawsze bardzo starannie szukam podarunku dla innej osoby - biorę pod uwagę jej zainteresowania, zastanawiam się nad tym, co lubi lub czego potrzebuje. Bardzo zależy mi, żeby prezent nie był przypadkowy - staram się zwracać uwagę na to, co mówi dana osoba lub co jej się podoba i zapamiętuję to - później przydaje mi się to, kiedy nadchodzi okazja do zakupu prezentu. Cieszę się, gdy udaje mi się prezentem zaskoczyć, ale nie silę się celowo na oryginalność. Wychodzę z założenia, że praktyczny prezent często jest dobrym rozwiązaniem, kiedy pomysłu brak - nawet jeśli miałby być mało oryginalny.
Jeśli chodzi o prezenty, które dostaję - cieszy mnie prawie wszystko. Chyba po prostu mam takie szczęście, że osoby, od których otrzymuję podarki dość dobrze mnie znają. A druga kwestia -  że naprawdę potrafię w każdej rzeczy odnaleźć coś fajnego. Lubię praktyczne prezenty, bo zawsze można zrobić z nich pożytek - niezależnie od tego, czy chodzi o zestaw codziennych kosmetyków, czy o mikser ;) (chyba, że to już trzeci, ale na taki prezent raczej nie zdobywa się nikt, kto nie jest pewny, czy już takiego sprzętu nie mam;)). Lubię drobiazgi, uwielbiam książki! Najbardziej lubię prezenty - niespodzianki. Te też nie muszą być oryginalne, ale przyznaję, że fajnie jest też dostać coś, czego się zupełnie nie spodziewam.
Właściwie oboje z Frankiem mamy w tej kwestii bardzo podobne podejście. Z każdego prezentu potrafimy się ucieszyć, ze wszystkiego umiemy zrobić pożytek - nawet jeśli wcześniej mogło się nam wydawać, że coś jest niepotrzebne. Doceniamy też bardzo chęci osoby, która nas obdarowuje. Nigdy nie zdarzyło się, żebyśmy byli z prezentu niezadowoleni. Nigdy nie zdarzyło się, abyśmy nie potrafili go jakoś wykorzystać. Nigdy żaden prezent nie był nietrafiony. Aż do teraz. Chyba... :)
Rzeczywiście po raz pierwszy dostaliśmy prezent, który wprawił nas w lekką konsternację, chociaż sama nie wiem, czy to dobre słowo, żeby opisać naszą reakcję. Spojrzeliśmy po prostu na siebie dyskretnie a następnego dnia dopiero prezent skomentowaliśmy - poczułam wtedy ulgę, że Franek również nie uważa, że właśnie dostaliśmy najlepszy prezent pod słońcem :P Otóż, brat i bratowa Franka dali nam w prezencie kalendarz ze zdjęciami swojej córki. Uważam, że to świetny prezent, ale na przykład dla dziadków (którzy zresztą takowy dostali w ubiegłym roku ;)) lub dla osób, którym dziecko jest szczególnie bliskie i które są z nim jakoś szczególnie emocjonalnie związane. Owszem, to jest Franka chrześniaczka, ale u nas w rodzinach "instytucja" chrzestnego nigdy nie była szczególnie istotna na co dzień i nie przywiązujemy wagi do tego, kto jest czyim chrzestnym lub jakie relacje ma się z nim relacje. Franek jest więc dla Magdy przede wszystkim wujkiem a nie chrzestnym. Z bratem i bratową widujemy się umiarkowanie często - wiadomo, że jest to utrudnione z racji tego, że nie mieszkamy w tym samym mieście, ale jeszcze przed naszą przeprowadzką wcale nie było to częściej. Widzimy się zawsze na większych uroczystościach rodzinnych lub spotykamy się na niedzielnym obiedzie u teściów - od czasu do czasu odwiedzimy się nawzajem. Relacje Franka z bratem są po prostu dobre - braterskie, ale nie kumpelskie, tak chyba najlepiej to określić. 
Chrześniaczkę lubimy widywać, zawsze wtedy się z nią bawimy i poświęcamy jej sporo uwagi, ale na co dzień nie tęsknimy za nią specjalnie. Choć to bratanica Franka, nie jest dla nas dzieckiem, z którym jesteśmy związani jakoś bardzo emocjonalnie - to po prostu dziecko naszych bliskich, więc się nią interesujemy i jest dla nas na tyle ważna, ale nie więcej - nie do tego stopnia, żebyśmy byli w niej zakochani tak, jak jej rodzice.
Tak naprawdę trudno wyjaśnić nasze odczucia w stosunku do tego prezentu, ale chyba właśnie trochę o to chodzi - nie chcemy, aby ktoś nas zmuszał, żebyśmy byli zauroczeni jego dzieckiem a taki właśnie odebraliśmy przekaz (oczywiście ma to związek z szeregiem innych sytuacji, których byliśmy świadkami oraz jak bardzo - w porównaniu do innych rodziców - brat i bratowa są zapatrzeni w swoje dziecko). Poza tym trochę brakuje nam zaangażowania i zastanowienia się nad tym, dla kogo jest to prezent, tego indywidualnego podejścia, o którym pisałam wcześniej. I jest to o tyle dziwne w przypadku tych właśnie osób, że zawsze trafiali w punkt ze swoimi prezentami dla nas. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl - zanim rozpakowaliśmy prezent do końca - że może są to zdjęcia Magdy z nami. Ale nie... 
Chyba największy problem polega na tym, że ni w ząb nie potrafimy odczytać intencji, jakie mieli brat i bratowa - my na pewno nie dalibyśmy takiego prezentu na święta nikomu, kto nie jest bezpośrednio zaangażowany emocjonalnie w relacje z naszym dzieckiem.
Nie chciałabym być źle zrozumiana - tak naprawdę nie musielibyśmy dostać nic i nie poczulibyśmy się ani trochę urażeni. Prawda jest taka, że brak jakiegokolwiek prezentu może trochę by nas zdziwił (bo to byłoby coś nowego) ale nie zasmucił ani nie zezłościł. A tymczasem taki prezent chyba trochę nas poirytował. Bo doskonale rozumiemy zauroczenie rodziców własnym dzieckiem, jest ono dla nas czymś naturalnym, ale nie podoba nam się przesada i nie lubimy podejścia, jakie niestety mają brat i bratowa - to znaczy, że wydaje im się, że ich dziecko jest pępkiem świata. Żeby było jasne - całego świata i dla wszystkich. Przyznam, że denerwują mnie rodzice, którzy niejako zmuszają otoczenie do zachwytów nad ich latoroślą (moim zdaniem fajne dziecko i tak obroni się samo :P) - Franek podziela moj pogląd w tej kwestii. Szczególnie, że przecież nie wszyscy dzieci lubią po prostu! My akurat należymy do grupy osób neutralno-pozytywnej :D To znaczy - nie nielubimy dzieci, ale raczej nie zwracamy na nie uwagi (chyba, że jest niegrzeczne lub głośne - wtedy nas wkurza) a już na pewno się nim nie zachwycamy. Wyjątkiem są dzieci "występujące" w rodzinie lub wśród bliskich znajomych - takimi dziećmi się interesujemy, naprawdę lubimy się nimi zajmować lub z nimi bawić, zależy nam na tym, żeby wiedziały kim jesteśmy i żebyśmy byli fajnym wujkiem i ciocią, ale w dalszym ciągu się nimi nie zachwycamy (wyjątkiem jest córeczka mojej koleżanki, którą zachwycam się ja, ale to naprawdę wyjątkowa sytuacja do opisania przy innej okazji - ale i tak nie chciałabym dostać kalendarza z jej zdjęciami w prezencie :)). No cóż - taki z nas typ, pewnie tylko nasze własne dziecko będzie w stanie nas jakoś specjalnie poruszyć...
Naprawdę lubimy Chrześniaczkę. To fajne dziecko jest. Chętnie bym się nią zajmowała częściej i z większym zaangażowaniem (gdyby tylko jej rodzice nas do niej bardziej dopuścili :)), ale mimo wszystkich ciepłych uczuć jakie mam w stosunku do niej zwyczajnie nie mam ochoty wieszać jej zdjęć na ścianie swojego mieszkania.

Cała ta sytuacja wywołała we mnie tak dziwne uczucia, że aż musiałam się tu wypisać :) 
Ale skoro już przy temacie dzieci jesteśmy, to się dzisiaj dowiedziałam, że mam do nich podejcie i że do mnie lgną - tak przynajmniej stwierdziła moja teściowa na kolejnym spotkaniu rodzinnym. Rzeczywiście ostatnio zamiast siedzieć z innymi przy stole, w drugim pokoju rysowałam z Magdą, a dzisiaj trzyletnia córeczka kuzyna Franka od razu pokazała mi wszystkie swoje zabawki i opowiedziała ich historię. Ale nie dajcie się zwieść, ja po prostu lubię się bawić, a moja infantylna natura sprawia, że dzieci widzą we mnie równego :D

piątek, 27 grudnia 2013

Łyse myśli

Kolejny przystanek - Poznań. Czyli, jak to określiła moja mama, wracamy do Warszawy na około. 
Przyjechaliśmy wczoraj na obiad. Fajnie, że akurat Dorota skorzystała z okazji i się z nami zabrała, to trochę pogadałyśmy. Jutro też jestem umówiona z nią i Juską na wieczór.
Ale dzisiaj mi trochę łyso. 
Żal mi, że już po świętach. Zawsze jest tak samo - tyle oczekiwania, a potem chwila i czar naprawdę pryska. Te święta były trochę inne niż zawsze. Choćby dlatego, że bez Rokiego :( Wspominaliśmy, jak się cieszył na prezenty pod choinką, jak nas wołał, żebyśmy już odeszli od stołu... Wiem o czym piszę! On naprawdę już w momencie, gdy zawiązywaliśmy mu jego "krawat" (czyli kokardkę) wiedział, że jest Wigilia i wiedział, że pod choinką znajdzie coś dla siebie. Kiedy za długo siedzieliśmy przy stole, zaczynał szczekać i biegł do pokoju. Nie przestawał, dopóki nie wstaliśmy i nie usiedliśmy przy choince. A potem wywęszył zawsze paczuszkę dla siebie i próbował ją otworzyć łapką...Czasami naprawdę bardzo go brak.
Ale mimo wszystko, święta były naprawdę miłe, szkoda, że krótkie.
Dzisiaj od rana byłam "w pracy". Mimo, że teoretycznie ten najgorętszy okres już minął, cały czas coś się dzieje i spokoju jeszcze nie mamy. Czekam z utęsknieniem na czas, kiedy będę mogła się trochę w pracy ponudzić :) Ale póki co, cieszę się, że nie muszę być w pracy fizycznie a jednocześnie mogę robić swoje. Czas minął mi jednak błyskawicznie. Nie wiem, czy mogłabym tak pracować zawsze - potrzebuję jednak mieć wyraźnie oddzieloną sferę prywatną od zawodowej - to jest fajne udogodnienie, ale dobrze to ktoś wymyślił, że do pracy się chodzi :D
Wracając do tego, że mi łyso. Lekki dołek mnie złapał. Sama nie wiem dlaczego. W dodatku wieczorem dowiedziałam się, że nie uda się w te święta spotkać z hiszpańską Anią :( Miałyśmy w planie się zobaczyć, ale okazało się, że nagle coś jej wypadło i już jutro rano wyjeżdża. Szkoda. Coś nam się ostatnio nie składa. Najlepiej byłoby, gdybyśmy się z Frankiem po prostu wybrali do Hiszpanii (wybieramy się już dwa lata), ale w naszej sytuacji nawet to teraz jest mało realne. Trudno :( Nie zobaczę się z dziewczynami jeszcze przez kolejne pół roku.
Ale cieszy mnie przynajmniej perspektywa jutrzejszego spotkania z Juską i Dorotą. Przyznam, że strasznie dziwna jest świadomość, że one są tuż obok - dokładnie dwa bloki dalej. Odwykłam od tego :)

wtorek, 24 grudnia 2013

Wigilijne przemyślenia

Ja się tu dopiero rozkręcam korzystając z tego, że mam więcej luzu, piszę notkę za notką (jakby nadrabiając ostatni miesiąc :))a Wam już tak spieszno z życzeniami :) Tymczasem notka świąteczna właściwa dopiero dziś.
Pisałam już o tym, że u mnie w pracy święta czuć już było z dużym wyprzedzeniem. Pod tym względem na brak świątecznej atmosfery narzekać nie mogłam. Ale przyznam, że ostatnimi czasy nastrój mało świąteczny miałam i nawet nad tym specjalnie nie ubolewałam. Po prostu chyba przywykłam już do życia niejako w zawieszeniu, a ponieważ nie bardzo mi to odpowiada, to w niewiele rzeczy angażuję się emocjonalnie, bo boję się, że górę wezmą nie te emocje, co potrzeba. Ale mimo wszystko starałam się. Świąteczne dekoracje w sklepach, świąteczne piosenki, świąteczny nastrój w radio i telewizji jednak zrobiły trochę swoje.
Ale w tym roku nie mamy nawet w domu (w Podwarszawie mam na myśli) choinki. Choinka jest u teściów w piwnicy. Początkowo plan był taki, że tydzień przed świętami pojedziemy do Poznania i ją weźmiemy. Ale później, kiedy okazało się, że spędzimy tam ładny kawałek świąt, stwierdziliśmy, że nie bardzo nam się opłaca tyle jeździć. Więc zrezygnowaliśmy z choinki. Własnej nie zamierzamy jeszcze kupować - po pierwsze i tak za dużo mamy rzeczy jak na taką ilość przeprowadzek, po drugie nie mamy jej gdzie trzymać, po trzecie to kwestia symbolu - dopóki nie mamy własnego kąta, własnej choinki też nie będzie! I już! Za to tradycji stało się zadość i jak co roku kupiliśmy jedną bombkę. Tym razem w kształcie... choinki :P To też jakiś symbol... :) No więc tyle mamy ze świątecznych dekoracji w domu. Były jeszcze cukierki i czekoladowe orzechy do powieszenia na choinkę, które dostałam w paczce od podwykonawcy, ale skoro choinki nie ma to je zjedliśmy :P
Przyznam, że nie cierpię jakoś szczególnie z powodu tego, że choinki w Podwarszawie nie ubieraliśmy. I tak nas tam nie będzie przez dwa tygodnie albo i dłużej. Zresztą póki co, traktuję to mieszkanie - mimo, że świetnie urządzone i wygodnie - jako bazę tymczasową. Tyle zmian w ostatnim czasie już było w naszym życiu, że chyba nic nie jest dla mnie stałe.

A nastrój się pojawił i bez choinki :) I bez śniegu! No właśnie, to kolejna istotna kwestia. Kocham tegoroczny grudzień! Kocham tegoroczną zimę (oby jak najdłużej taka :))! Zerkałam wczoraj kątem oka na jakiś program w TV i tam prowadząca zadała gościowi pytanie, czy wyobraża sobie święta bez śniegu a może nawet z palmami w tle, spodziewając się oczywiście odpowiedzi przeczącej. A gość zaskoczył mowiąc, że tak, wyobraża sobie :) No więc ja sobie też wyobrażam i powiem więcej - śnieg wcale nie tworzy według mnie świątecznej atmosfery. Atmosfera to ludzie, myśli, tradycja, uczucia i może jeszcze zapachy. A nie pogoda :) A ja zdecydowanie wolę taką aurę jak dziś. Tak pięknej Wigilii to nie pamiętam - słoneczko, błękitne niebo i siedem stopni na plusie :) Jestem tak konsekwentna w nieznoszeniu zimy, że naprawdę nikt mnie nie przekona nawet do tego, że odrobina śniegu na święta równa się magia. Dla mnie to się równa zimno, mokro i ślisko :P
Niemniej jednak tym, którzy są rozczarowani brakiem tego białego, życzę, aby mimo wszystko magię świąt poczuli :)

Wszystkim, którzy zajrzą tutaj w tym świątecznym czasie, życzę pięknych świąt. Spokoju, pogody ducha, radosnych spotkań, pozytywnego zamyślenia, smacznych pokarmów dla ciała, ale też bogatej strawy duchowej. 
Słowem - wesołych Świąt Bożego Narodzenia!

(źródło, internet)


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Idą święta

Jak już wspomniałam - jesteśmy w Miasteczku :) Wigilia w Poznaniu w dalszym ciągu jest dla mnie nie do pomyślenia i tylko naprawdę wyjatkowe okoliczności mogłyby mnie skłonić do kompromisu w tej kwestii. Jak na razie nie zaszły i tym samym póki co nie spełniają się proroctwa niektórych z Was, że po ślubie wszystko wygląda inaczej :):) Franek nie protestuje i nie było nawet zastanawiania się, co robimy ze świętami, jakoś dla nas obojga oczywistym było, że Wigilia będzie w Miasteczku. Zresztą to było wiadome już w październiku, kiedy to nazbieraliśmy w lesie wyjątkowo dorodnych prawdziwków, które miały być przeznaczone na wigilijną zupę grzybową. No jak to? Zbieraliśmy i nie zjemy? :))
A tak serio - Franek naprawdę lubi tu przyjeżdżać, a ponieważ mnie zależy bardziej na pierwszych dniach świąt w Miasteczku niż jemu na tym, aby spędzać je w Poznaniu, bez zbędnych dyskusji uznaliśmy to za plan. Ja wspaniałomyślnie :P zaproponowałam drugą połowę świąt spędzić w Poznaniu. A ostatecznie skończy się na tym, że będziemy tam do Nowego Roku albo i dłużej, więc suma summarum Poznań ilościowo i tak jest w przewadze :)

Jeśli o mnie chodzi mam wolne i go nie mam ;) Ale na własne życzenie. Prawie wszyscy u mnie w pracy idą na urlop do 7 stycznia. Ja też mogłam tak zrobić, ale że mimo wszystko sprzedaż ma miejsce, postanowiłam tego nie robić, bo nie chciałam zostawiać Asystenta ze wszystkim samego. Poza tym uczciwie przyznam, że chciałam po prostu nad wszystkim czuwać. To moja działka i czuję się komfortowo, gdy mam nad wszystkim kontrolę. Wygląda więc to tak, że po prostu pracuję z domu - od dziś do 31 grudnia, a chodzi mi po głowie przedłużenie sobie tego półurlopu jeszcze do 6go stycznia. Wszystko, co mi potrzebne to służbowy laptop i telefon. W biurze siedzieć nie muszę, żeby robić większość tego, co trzeba, więc to jest dla mnie rozwiązanie idealne. Siedzę sobie w domu jednocześnie robiąc to, co bardzo lubię, czyli pracuję, a w międzyczasie załatwiam prywatę ;) I jeszcze nie tracę dni urlopu ani nie robię sobie zaległości. 

Niemniej jednak jutro Wigilia i nie pracujemy wcale. Zamykam więc mój służbowy kramik do piątku.
Uszka polepiłam już wczoraj. 105. Ale trzy zjadłam - no wiecie, żeby sprawdzić, czy nie zatrute :) Jutro pierogi. To moje dwie działki, którymi nie lubię się dzielić. Wolę wziąć na siebie w całości uszka i pierogi niż jakieś tam asystowanie przy pieczeniu ciasta :) Prezenty popakowaliśmy z Frankiem już tydzień temu. Posprzątane jest. Choinka ubrana została wczoraj. Grzechów pozbyliśmy się dzisiaj. Święta przyszły, jak nic :)

niedziela, 22 grudnia 2013

Oddycham

Robię wdech i wydech. Wdech i wydech. Uczę się na nowo spokojnie oddychać. Głęboko. Pełną piersią. Bo nadeszły właśnie te dni na złapanie oddechu.

Pisałam już o tym, jak bardzo lubię swoją pracę. Nie będę więc teraz się powtarzać. Ale przyznam, że te ostatnie trzy tygodnie naprawdę mnie zmęczyły. Czułam się w pełni odpowiedzialna za wszystkie projekty logistyczne i osobiście wszystko nadzorowałam. Pracy było tak dużo, że rano siadałam za biurkiem i wstawałam od niego dopiero po kilku godzinach ze zdumieniem stwierdzając, że jest już późne popołudnie. Naprawdę nie wiem, co działo się z czasem. Mknął z prędkością światła, ciągle go brakowało. Wychodziłam z pracy z poczuciem niedosytu - bo chciałabym dokończyć jeszcze to i tamto.. Ale rozsądek podpowiadał, że trzeba iść do domu. Z niecierpliwością oczekiwałam następnego dnia, żeby zająć się kolejnymi sprawami i codziennie wydawało mi się, że już, już za moment będę miała wszystko pod kontrolą, wszystko na bieżąco. Ale wtedy wpadały kolejne zlecenia i znowu sprawy mniej pilne schodziły na dalszy plan. 
W piątek po piętnastej napisałam wreszcie do naszego biura obsługi klienta maila pod tytułem "last call" :) i poprosiłam o potwierdzenie, że wszystkie zamówienia z dostawą przed świętami są wprowadzone. I wysyłałam wszystko do realizacji. I wtedy poczułam, że to już. Czas na to, żeby emocje opadły. Na ten oddech. Na zajęcie się tym, co mogło być chwilowo odłożone.
Nie było łatwo. Napięcie tak łatwo nie puszcza. Cały piątkowy wieczór byłam jeszcze poddenerwowana i czułam się tak, jakbym cały czas miała jeszcze kolejne pilne sprawy do ogarnięcia, jakbym cały czas jeszcze napędzała ten kołowrotek swoim bieganiem. A to już było na odwrót - kołowrotek nadal się kręcił, a ja zmuszona byłam dalej biec. Na szczęście coraz wolniej i wolniej.
Dzisiaj jestem już w Miasteczku. Czas na relaks. Wdech i wydech. Oddycham głęboko. Jak się dotlenię, to wreszcie może uda mi się napisać coś sensownego :)

niedziela, 15 grudnia 2013

Ostatnia prosta

Mają rację te z Was, którym się wydaje, że i ten tydzień ktoś mi ukradł :) Tak właśnie było! I sądzę, że sprawca tych kradzieży już czai się na ten następny, który rozpoczyna się jutro.
Ale już niedługo. Byle do środy. W najgorszym wypadku do piątku. Przed nami w pracy ostatnia prosta. Poniedziałek i wtorek pewnie będą nadal tak samo pracowite, ale w środę już musimy się sprężyć, bo zamykamy wcześniej, jedziemy do Warszawy i mamy Wigilię w biurze. Potem jeszcze czwartek, w piątek jakieś niedobitki i wolne! Prawie dwa tygodnie! To znaczy nie tak całkiem wolne, bo nie brałam urlopu, tylko umówiłam się, że będę pracować zdalnie. Ale w tym okresie już pewnie nie będzie się dużo działo.
Więc robię swoje w tym tygodniu i czekam na większy luz! Muszę trochę odsapnąć. Fajnie jak coś się dzieje, jak człowiek naprawdę czuje, że pracuje, ale teraz musi przyjść czas na regenerację bo pewnie od lutego, gdy zaczniemy nową kampanię znowu będzie gorąco.

Dzisiaj zrobiłam ostatnie świąteczne zakupy. W tym roku wyjątkowo późno. W poprzednich latach zazwyczaj w ostatni weekend listopada już mieliśmy wszystkie prezenty - w najgorszym wypadku na początku grudnia. Ale teraz trochę się późno obudziliśmy, bo weekendy mieliśmy zajęte. A inna sprawa, że przemieszczanie się po tej Warszawie jest naprawdę czasochłonne. No i jeszcze nie do końca się orientujemy, które sklepy są w jakich galeriach, ale z tym jest już lepiej. Najgorsze, że wszystkie te miejsca wyglądają tak samo :) Arkadia, Blue City, Reduta... No, Złote Tarasy trochę się wyróżniają, ale generalnie człowiek w pewnym momencie już nie wie, czy jest w warszawskiej Galerii Mokotów, czy może poznańskiej Malcie :P Niemniej jednak myślę, że te centra handlowe to jest całkiem niezły wynalazek. Ok, gorąco w nich i tłoczno, ale przynajmniej większość sklepów jest w jednym miejscu. Nie wyobrażam sobie, gdybym miała jeździć po Warszawie w poszukiwaniu sklepów, w których dostałabym to, co mnie interesuje - zwłaszcza, że byłabym ograniczona czasowo.

Weekend z Dorotą tydzień temu był naturalnie udany! Obaliłyśmy dwa Grzańce Galicyjskie, potem jeszcze dwie butelki Chardonnay. Rzecz jasna dopiero rano dotarło do nas, ile to było. Biedna Dorota następnego dnia nie najlepiej się czuła - chyba podwójnie, bo ja się czułam tak, jakbym poprzedniego wieczoru wypiła co najwyżej trzy szklanki kompotu. Kompletnie nic - żadnego bólu głowy, żadnego przymulenia... Wszystko poszło na Dorotkę. Ale dzielnie snuła się z nami (z własnej, nieprzymuszonej woli) po sklepie, popołudniu została wynagrodzona miejscówką na naszej kanapie. I zaczęła się bardzo przyjemna część niedzieli, czyli błogie lenistwo. 
Jak miło było się obudzić w poniedziałek i mieć z kim porozmawiać przy herbatce. A potem przy suszeniu włosów i robieniu makijażu w łazience. Oj, dawne czasy, dobre czasy... Aż Franka obudziłyśmy :) Ale potem musiałam iść do pracy a Dorota na spotkania, które miała umówione przy okazji wizyty u nas. Wieczorem wróciła do Poznania. 
Stwierdziłam, że teraz syndrom przedszkolaka jest zawsze zdecydowanie silniejszy po wyjeździe Doroty niż kiedy na przykład wracam z Miasteczka :( Dorota ma to samo :(

piątek, 6 grudnia 2013

Kto mi ukradł ten tydzień?

Ja się pytam :) Naprawdę nie wiem co się stało z ostatnimi dniami, bo przecież dopiero co jechaliśmy do Miasteczka, a tu już kolejny piątek nadszedł! Nie mam pojęcia jak to się stało. Próbuję jakoś pozbierać do kupy te dni i jakoś mi się układają w całość, ale i tak trudno mi uwierzyć, że tak szybko to minęły.
I dobrze. Im bliżej świąt, tym lepiej. Im bliżej nowego roku - tym lepiej. Im bliżej przyszłości, tego nieznanego czasu- tym lepiej. Chyba lepiej - bo przecież kiedyś w końcu musi się poukładać, nie można w nieskończoność żyć w zawieszeniu. Ale na ten temat koniec.

Zaliczyłam dzisiaj pierwszy śnieg na tej nowej ziemi. Od jakiegoś czasu słuchałam już doniesienia o coraz bliższej zimie i codziennie rano z niepokojem podchodziłam do okna - będzie biało, czy nie będzie, zastanawiałam się. Nie było i bardzo się z tego cieszyłam :)
Tydzień temu po raz pierwszy założyłam zimowy płaszcz - stwierdziłam, że już grudzień, to właściwie mogę :) Ale nie oznaczało to wcale, że zrezygnowałam z dojeżdżania do pracy rowerem. Zrezygnowałam dopiero dzisiaj.
Kiedy wstałam, pomimo wiatru, na dworze było pięknie. Słońce świeciło, aura była przyjemna. W telewizji oglądaliśmy śnieg sypiący w Poznaniu i stwierdziliśmy, że wyprowadzka to był bardzo dobry pomysł :) Ale wiedzieliśmy, że to długo nie potrwa. No i nie pojechałam tym rowerem - dobrze zrobiłam, bo kilka godzin później zaczęło sypać. Zima przylazła.
Ale w zasadzie teraz to mogę jej już na to pozwolić :) Dotychczas i tak było całkiem znośnie, nie mogę narzekać. Przyznam nawet, że kiedy siedziałam w ciepłym biurze i słuchałam zimowo-świątecznych piosenek, którymi raczyło mnie radio, a za oknem ten śnieg tak sypał i sypał, to zrobiło się całkiem przytulnie. Oczywiście, jak tylko wyszłam na zewnątrz to przestało być :)W każdym razie zdania nie zmieniłam, nadal zimy nie znoszę, ale skoro muszę, to chwilowo będę ją tolerować - w miarę możliwości. Byle się za bardzo nie zadomowiła :) 
A na rower i tak wsiądę tej zimy, jak tylko to białe dziadostwo stopnieje :)

Nie wiem co ostatnio się dzieje z tym moim pisaniem - nie mam czasu na blogowanie, chociaż wiele chciałabym napisać. A jak już się za to pisanie biorę, to spod moich rąk wychodzi zupełnie inna notka od zamierzonej. Bo przecież nie o zimie miało być :D
Ewidentnie wychodzę z wprawy.

Dorota jutro do nas przyjeżdża. Nie możemy się już doczekać - ja i Dorota najbardziej, ale Franek też się cieszy. Wreszcie pogadamy na spokojnie. Dawno nie miałyśmy okazji. A musimy się koniecznie sobie nawzajem wyżalić. Dorota sobie specjalnie nawet zmieniła rozkład zajęć, żeby wcześniej skończyć i od razu ze Szczecina jedzie do Warszawy, bez przystanku w Poznaniu. Tam umówiła się tylko, żeby Juska podeszła na dworzec i odebrała od niej książki i laptopa :) Dzięki temu będziemy mieć dla siebie aż dwa wieczory. 
Jutro o tej porze będziemy już sobie piwkować i prowadzić rozmowy mniej lub bardziej poważne, o wszystkim i o niczym :)

sobota, 30 listopada 2013

Kierownica Margolka ;)



U mnie w pracy już święta.  A przynajmniej już się je czuje – rozpoczęliśmy właśnie sprzedaż z katalogu świątecznego, a to oznacza dla nas przynajmniej dwa razy większą ilość zamówień. Przekłada się to na wszystkie aspekty naszej pracy – w tym również na ten obsługiwany przeze mnie, czyli logistyczno-kontrolny, tak bym to nazwała ;)


Atmosfera świąteczna w mojej pracy objawia się przede wszystkim tym, że nie mam kompletnie na nic czasu. Wchodzę do biura i od razu zaczyna się młynek – tu trzeba wprowadzić zamówienie, tu zainterweniować w firmie kurierskiej, potem nie zgadza się saldo klienta, a następnie trzeba sprawdzić zgodność stanów magazynowych. W międzyczasie wpadnie jeszcze klient po butelkę (jak dobrze, ze jest Asystent, bo to on się zajmuje tą najmniej dla mnie przyjemną częścią mojej pracy, czyli obsługą klienta) i nagle robi się szesnasta, czyli pora wysłania pliku z zamówieniami na dzień kolejny do naszego magazynu. Ani się obejrzę, dzień pracy się zakończył...

Ale przyznam, że jestem w swoim żywiole! Zawsze lubię swoją pracę, ale tak na całego odczuwam to właśnie w tych „gorących okresach”. Owszem, jest to bardzo absorbujące i czasami poczucie, że naprawdę nie mam w co ręce włożyć jest przemożne, ale naprawdę nie męczące. Wracam z pracy raczej usatysfakcjonowana niż zmęczona.


Mój zakres obowiązków po zmianie stanowiska i miejsca pracy uległ znacznej zmianie i muszę przyznać, że teraz moją pracę uwielbiam jeszcze bardziej niż przedtem!  Komfort pracy nieporównywalnie się poprawił – choć akurat w tym wypadku widzę, jak bardzo prawdziwe jest powiedzenie, że jak się nie ma, co się lubi, to się lubi co się ma, bo przecież nie narzekałam wcale na to jak było (chociaż przykre sytuacje mnie nie omijały), ale dopiero teraz widzę, jak ogromną ulgą jest to, że pracuję z kimś innym (w sensie z innym podwykonawcą).  Ale  nawet abstrahując od tego aspektu – czasami wieczorem kładę się spać z myślą o tym, jak zabiorę się do swoich zadań następnego dnia – i ta myśl sprawia mi przyjemność. Po prostu bywają dni (bardzo często), kiedy nie mogę się doczekać kolejnego dnia pracy :) 

 Moja praca jest w dużej mierze zadaniowa – otrzymuję maila, na którego muszę natychmiast zareagować. W różny sposób: czasami coś sprawdzić, czasami coś komuś zlecić, innym razem coś przygotować, zaakceptować, potwierdzić. Takich maili w okresie dużych wysyłek otrzymuję kilkadziesiąt dziennie, blisko setki.  Ale oprócz tego mam jeszcze rutynowe czynności, które muszę wykonywać na bieżąco każdego dnia – przygotowanie zamówień do realizacji, akceptowanie płatności, analiza raportów sprzedaży i kontrola obrotu towarem. Już wcześniej byłam w dużej mierze łącznikiem pomiędzy magazynem a  biurem, ale teraz, jako kierownik (a właściwie kierownica :P) znalazłam się w centrum. Może nie dowodzenia ;), ale blisko – po prostu każde zamówienie przechodzi przez moje wirtualne ręce. Są oczywiście sprawy, którymi ja się nie zajmuję (i całe szczęście, bo to nie moja bajka! ;)), takie jak strategie rozwoju, czy marketing albo duża księgowość, ale jestem w ciągłym kontakcie ze wszystkimi  - i z marketingiem i z bazą danych i z księgowością i ze sprzedażą i z dystrybucją i z transportem.


Można powiedzieć, że moim głównym zadaniem jest dopilnowanie, żeby każda przesyłka  trafiła do klienta na czas i zgodnie z zamówieniem. A uwierzcie, mi, że to nie zawsze jest takie proste ;) Informacje o tym, że klient jest nieobecny albo że nie ma pieniędzy – to od kurierów. Od naszych kolsuntantów z kolei, że kurier dostarczył stłuczoną przesyłkę, albo, że klient otrzymał tylko w połowie to, co chciał i trzeba zorganizować wymianę. Między jedną a drugą odpowiedzią na maila, muszę jeszcze zadzwonić w kilka miejsc i omówić z magazynem technikę pakowania nowych zamówień, wyjaśnić błąd w pliku albo wstrzymać wysyłkę do klienta, który się rozmyślił.

Poza tym codziennie robię analizę sprzedaży pod kątem wydanego towaru – sprawdzam, co nam się kończy, czy nie trzeba zmienić składu zestawów, ewentualnie uzupełniam braki zwrotami, a przede wszystkim porównuję swoje obliczenia z dokumentem, który dostaję z magazynu. Ponadto prowadzę raport kasowy i wyjaśniam ewentualne niezgodności na saldach klientów.


Nie wiem, czy kiedykolwiek pisałam, czym się właściwie zajmuję. Może komuś taka notka nie wydaje się szczególnie interesująca, ale pisałam ją pod wpływem emocji, które miałam w sobie właśnie po szczególnie udanym dniu pracy. Cały dzień coś się działo, napotkałam trochę problemów, a jednak teraz czuję się bardzo usatysfakcjonowana. Moja praca naprawdę mnie pasjonuje, choć pewnie wiele osob nie wyobraża sobie, jak to możliwe :) W końcu to takie prozaiczne... Ale mnie właśnie coś takiego sprawia radość i powoduje, że nie ma dnia, żebym pomyślała, że mi się nie chce.

***

To wszystko napisałam wczoraj w samochodzie w drodze do Miasteczka. Franek przyjechał po mnie do biura, dokończyłam co było trzeba i wsiadłam do samochodu, a potem jeszcze przez jakieś pół godziny instruowałam Asystenta przez telefon jak ma sobie poradzić z jednym zamówieniem i załatwiałam telefonicznie parę innych kwestii. A potem mogłam uznać dzień pracy za zakończony i sięgnąć po obiad, który przygotował dla mnie Franek.

Szkoda mi było czasu, żeby wracać do domu, żeby coś zjeść, a po drodze nie chcieliśmy się zatrzymywać na obiad, więc Franek przygotował wszystko do pudełka, owinął folią, dorzucił talerz i sztućce. I tym sposobem w samochodzie zjadłam kulturalnie smaczny obiadek :)

Myślę, że zasłużyłam na ten weekend. Teraz czas na relaks przed kolejnym ciekawym tygodniem w pracy.

Ps. Głównie przez tą dużą ilość pracy moja aktywność blogowa spadła - choć przyznam, że nawet tego nie zauważyłam! Zaskoczyło mnie, gdy zobaczyłam, że w tym miesiącu opublikowałam raptem sześć notek.

piątek, 22 listopada 2013

Wielkie Odliczanie

Wracając jeszcze do tej energii... Akurat teraz jest mi ona wyjątkowo potrzebna. Zresztą pewnie nie tylko mi. Taka aura... Nawiązując przy okazji do mojej notki o patriotyzmie i Polsce - owszem, jest jedna rzecz, którą bez wahania zmieniłabym w naszym kraju - klimat! Nie żeby zaraz afrykańskie upały, ale bez tych szarości za oknem to bym się spokojnie obyła. Tego właśnie najbardziej nie lubię w naszym klimacie - pomijając już mroźne zimy oraz deszczowe i wietrzne dni jesienią, krótkie dni są wykańczające! W dodatku w większości ponure i ciemne.
Mamy już schyłek listopada, ale prawdę powiedziawszy i tak był nienajgorszy. Przede wszystkim było w miarę ciepło. Ale niestety słonecznych dni za wiele nie było. We wtorek rano było pięknie - mimo, że nieco chłodno, słońce spowodowało, że od razu świat inaczej wyglądał. Znowu chciało się żyć :)
Bo na co dzień jest z tym gorzej - popadłam w totalny marazm. Zaczęła się ta najgorsza część roku, kiedy nawet poranki mnie szczególnie nie cieszą. Budzę się bez większych problemów, ale w ogóle nie chce mi się wstawać - na zewnątrz jeszcze ciemno, w domu pozostaje mi tylko światło elektryczne, za którym nie przepadam. Nic mi się nie chce wtedy robić, a przecież jestem najbardziej efektywna właśnie rano. Później jadę w tej szarości do pracy, zazwyczaj towarzyszy mi mżawka - deszczyk tak drobny, że nawet go nie widać, tylko czuć. Brrr... 
No i skąd czerpać tą energię, skoro cały czas jest ciemno? Bo przecież nawet w ciągu dnia chmury są tak gęste, że słońce nie ma szans się przez nie przebić. A przed nami jeszcze przynajmniej trzy miesiące tych ponurości. Co roku dziwi mnie tak samo fakt, że musimy funkcjonować w takich podłych warunkach :) Ech... Ale cóż nam pozostało? Trzeba wytrzymać.Tylko właśnie trochę pokładów energii do tego przetrwania by się przydało, a na razie nie bardzo wiem skąd ją brać. Źródła mi się chyba wyczerpały, jadę już na rezerwie. Póki co w trybie awaryjnym codziennie zmuszam się do sprzątania - a konkretnie do porządkowania różnych papierów, dokumentów, rachunków, pamiątek. Czas najwyższy to zrobić. A to przynajmniej daje mi jakieś zajęcie. W przeciwnym wypadku już całkiem bym oklapła.
Właśnie to jest dziwne - nie chce mi się zabierać za nic, co zawsze sprawiało mi przyjemność. Tak po prostu - nie chce mi się i już. W ogóle to coś mi się całkiem poprzestawiało - to, że nie korzystam w pełni z "moich" poranków to jeszcze pół biedy w porównaniu z tym, że wieczorem w ogóle nie czuję senności! Tęsknię za tym uczuciem, kiedy to w okolicach 21 padałam na pyszczek, a o 22 oczy same mi się kleiły. Potem już tylko przykładałam głowę do poduszki i mnie nie było.
A teraz co? Piątek mamy! W piątki padałam ze zmęczenia już po ósmej, a dzisiaj nic! 
Mam nadzieję, że grudzień mnie wyleczy. Może się przyzwyczaję do tej brzydkiej pory i trochę znormalnieję. Ale zdumiewa mnie, jak bardzo inaczej świat wygląda wiosną i latem! Mam wrażenie, jakby to było zupełnie inne życie. 
Nie pozostaje mi nic innego jak zakończyć tę notkę słowami - byle do wiosny. Tak, wiem, że jeszcze szmat czasu, nie przypominajcie mi. Właściwie jak tak sobie pomyślę, to co roku jest to samo - w listopadzie zaczynam Wielkie Odliczanie.

wtorek, 19 listopada 2013

O energii i ładowaniu baterii

Właściwie moja ostatnia notka miała być trochę o czymś innym, ale tak popłynęłam sobie trochę nurtem moich myśli i wyszło o domach. A tymczasem o weekendach chciałam, a konkretnie o tym czekaniu na kolejny długi wolny czas.
Bo ten weekend, który skończył się wczoraj, minął mi po prostu błyskawicznie! Jednak dwa tygodnie i tydzień temu mogłam bardziej naładować swoje baterie. Tym razem będąc w Poznaniu odpuściłam spotkania towarzyskie. Z Dorotą mi nie wyszło, bo akurat musiała jechać do Miasteczka, a ze spotkania z kolegami Franka zrezygnowam dobrowolnie, bo stwierdziłam, że nie nadaję się do pokazywania się ludziom. Powodem były moje oczy, a konkretnie powieki i skóra pod oczami, które spuchły i zczerwieniały totalnie. Wylądowałam nawet na ostrym dyżurze w niedzielę, bo bym zwariowała, tak mnie wszystko dookoła piekło i swędziało. Dostałam jakiś antybiotyk i mi przeszło. Ale do dziś nie mam pojęcia co mi było! A właściwie - wszyscy lekarze twierdzą, że to alergia, ale na co to już nie wie nikt, bo kosmetyków ani zwyczajów nie zmieniałam. Dziwne. Od dzisiaj znowu się maluję po staremu i zobaczymy, czy coś mi będzie. Jeśli nie, to już kompletnie nie wiem co jest grane :) Ale oczywiście - wolałabym nie :)

W każdym razie, ludziom się nie pokazywałam, ale to nie znaczy, że siedziałam cały czas w domu, bo pisząc "ludzie" mam na myśli tych ludziów znajomych. Na obcych się nie oglądałam, a więc łaziłam z tymi czerwonymi tudzież mokrymi (bo ten antybiotyk był w żelu i jak się posmarowałam to wyglądałam jak bym była zapłakana) ślepiami - najpierw po sklepach, bo musiałam sobie kupić kozaki. A gdzie indziej kupować buty, jak nie w poznańskiej Panoramie (kto z Poznania, ten wie :))? Poza tym nie byliśmy na Wszystkich Świętych w Poznaniu, więc odwiedziliśmy groby krewnych Franka - byliśmy tylko na dwóch cmentarzach, ale odwiedzenie wszystkich grobów zajęło nam sporo czasu.
A w poniedziałek oczywiście nie mogliśmy sobie odpuścić imienin Marcina, (i znowu kto z Poznania, ten wie :)) a więc fajnej imprezy w centrum miasta. Rogale były i spacer pośród tłumów był - dobra, ja wiem, że tłum to zazwyczaj nic fajnego, ale tego dnia panuje tam zawsze taka fajna atmosfera (zwłaszcza w porównaniu z warszawską), że aż żal się w ten tłum nie wtopić - nawet jak chwilami ten ludzki potok denerwuje :) A wieczorem musowo biegliśmy na pokaz sztucznych ogni. Biegliśmy, bo graliśmy z teściami w planszówki i tak się zagraliśmy, że aż się zagapiliśmy. Ale zdążyliśmy w samą porę :) Usatysfakcjonowani mogliśmy we wtorkowy poranek (5:30) wyruszyć do Warszawy i już o 9tej otwierałam biuro :) Po takim weekendzie miałam w sobie naprawdę całe pokłady energii!

To naprawdę ważne, żeby raz na jakiś czas po prostu się zrelaksować. Oderwać od szarej rzeczywistości, od codziennych spraw, otoczenia - nawet na chwilę. Mnie to naprawdę bardzo dużo daje. Zdarza się, że w takich momentach naprawdę potrafię choć trochę zapomnieć o zmartwieniach. Co prawda im poważniejsze te zmartwienia, tym trudniejszy jest powrót, ale jakoś się tego musiałam nauczyć. Ważne, że baterie naładowałam. A ten ładunek musi mi wystarczyć na dłuższy czas, bo przecież do świąt jeszcze cały miesiąc. Do tego czasu muszę się zadowalać zwykłymi weekendami, które mijają w tempie zastraszającym, zwłaszcza, że kiedy nigdzie nie wyjeżdżamy to mamy sporo spraw do załatwiania.

Pracę swoją lubię tak bardzo, że właściwie wysysa ze mnie tę zgromadzoną energię w stopniu minimalnym. Gorzej jest "po godzinach". 
Znowu wyszło o czymś innym :) Powinnam się chyba cieszyć, że pisanie tak mi idzie, że pisze się samo :)