*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 31 maja 2015

Przyjemny weekend

Wygląda na to, że jednak mam na co czekać :) Franek będzie miał wolny czwartek i piątek, więc te dwa dni spędzimy w całości we trójkę, a z kolei w weekend też nie będę sama, bo moi rodzice stwierdzili, że przyjadą, żeby zobaczyć Wikinga i osobiście wręczyć mu prezent na Dzień Dziecka. Ostatnio Wikuś rozwija się w takim tempie, że mimo, iż widzieli go raptem dwa tygodnie temu, tak go zareklamowałam, że chcą zobaczyć tę różnicę :) Podobnie Dorota nabiera coraz większego smaka na wizytę u nas - wiadomo było, że pewnie wpadnie, ale teraz już rozmawiałyśmy tak bardziej konkretnie. Tylko musi tych wszystkich swoich studentów przez sesję przeciągnąć i wtedy się u nas zjawi. Może nawet dwa razy.
Później na pewno przyjedzie wujek, a potem prawdopodobnie Wiking i ja zrobimy sobie dwutygodniowe wakacje i wyjedziemy do Miasteczka. Co będzie dalej - zobaczymy. Pewnie znowu będę mówić, że nie mam na co czekać, ale może coś się nowego pojawi do tej pory :)

Zgodnie z umową pojechałam wczoraj rano na zakupy, podczas gdy Franek zajmował się Wikingiem. Poradzili sobie chłopaki na medal - szczególnie Franek, który w tym czasie nawet obiad zdążył ugotować. Z tego co wiem, Wikuś mu asystował :P Tymczasem ja połaziłam po sklepach i udało mi się kupić prezenty. Nie miałam za bardzo akurat do tego natchnienia, ale najważniejsze, że rezultat ostateczny jest zadowalający - mam nadzieję, że obdarowane będą tego samego zdania :)

Rozmawialiśmy sobie ostatnio z Frankiem, że trudno będzie w tym roku zrobić prezenty świąteczne (tak, tak, wiem, że mamy dopiero koniec maja :P, ale ja lubię tak się martwić z półrocznym wyprzedzeniem :)), bo przecież nie będziemy Wikusia ciągać po zatłoczonych galeriach handlowych. Na co Franek powiedział, że dobrze, że już teraz się nad tym zastanawiam, bo może wpadną mi do głowy jakieś pomysły i później nie trzeba będzie się głowić. W końcu zazwyczaj kupujemy prezenty, które obmyśliliśmy wcześniej. I wygląda na to, że miał rację, bo chyba wymyśliłam już, co możemy kupić niektórym osobom:D Może jeszcze nie będziemy tych zakupów uskuteczniać, ale muszę sobie to gdzieś zanotować :) Wyprawę można więc uznać za bardzo udaną.

Kiedy wracałam, Franek zadzwonił, żeby powiedzieć, że miał dzisiaj niespodziankę w postaci kupy - jakoś tak się trafia, że zwykle te niespodzianki muszę utylizować ja (a od dwóch miesięcy są już trudniejsze do utylizacji i zdecydowanie dają więcej wrażeń zapachowych) i zawsze się skarżyłam, że Franek nie wie co to znaczy. Wiking widocznie posłuchał i się postarał  - grzeczny synuś :D:D

A popołudniu zawiązałam małego w chustę. Jeszcze niedawno myślałam, że chusta przestała zdawać egzamin, a tymczasem wszystko się odmieniło i teraz Wiking nawet przy zawiązywaniu nie lamentuje! Co prawda robi się coraz ciekawszy i pewnie wkrótce będzie trzeba pomyśleć nad zmianą wiązania, ale póki co takie rozwiązanie sprawdza się na tyle, że zapuszczam się nawet do Warszawy i to bez wózka. Ale wczoraj aż tak daleko się nie wybieraliśmy, tylko we trójkę poszliśmy na gofry :) Niestety póki co Wikuś musiał obejść się smakiem, ale chyba zadowoliła go sama możliwość obserwowania tego, co się wokół niego dzieje :)

Cóż, kolejny Dzień Idealny za nami ;) Oczywiście mam apetyt na kolejny taki, zobaczymy jak się dzisiaj ułoży. Byliśmy już w kościele - Wiking całkiem spokojnie leżał w wózku i dopiero po ogłoszeniach zaczął się niecierpliwić, bo ksiądz trochę przedłużał :) Teraz mały sobie drzemie na balkonie a później mamy w planie wyjazd na basen do Podwarszawia Większego - tzn, ja pójdę popływać, a chłopaki przejdą się na dłuższy spacer!
Miłej niedzieli życzę :)

piątek, 29 maja 2015

...tak szybko odchodzą...

W tym tygodniu po raz pierwszy zostałam z Wikingiem w Podwarszawie tak zupełnie sama - z nikim bliskim w promieniu 300 kilometrów. Franek musiał pojechać do Poznania. Na pogrzeb swojej cioci :( Tej, której rok temu pomagał sprzątać przed pogrzebem babci...

Żal mi Franka, bo znowu bardzo to przeżył. Nie pisałam o tym wcześniej, ale ciocia zmarła już prawie dwa tygodnie temu. Byliśmy jeszcze w Miasteczku, kiedy zadzwonił Franka tato z tą wiadomością. W dodatku wszystko było takie niejasne... O śmierci siostry teść dowiedział się od policji, ale policjanci też nie znali żadnych szczegółów, powiedzieli tylko, żeby teść nie wchodził do mieszkania (ciocia mieszkała sama) i że następnego dnia ma się skontaktować w prokuratorem.
Kiedy to usłyszeliśmy, najgorsze myśli przychodziły nam do głowy. Przede wszystkim oboje myśleliśmy, że ciocia sobie coś zrobiła. Od śmierci babci była w bardzo złej kondycji psychicznej. Franek mówi, że to była kiedyś bardzo wesoła i towarzyska osoba, ale ja jej takiej nie znałam, bo niedługo po tym, jak się z Frankiem poznałam, jego babcia miała udar. Od tamtej pory właśnie ciocia się zmieniła - była bardzo zestresowana i smutna nawet wtedy, kiedy pozornie było wesoło. Przez siedem lat opiekowała się swoją mamą, poświęcała jej każdy dzień i każdą noc. Kiedy babcia zmarła, ciocia jakby straciła sens życia. To było widać i stąd te nasze myśli... Których teraz żałujemy i za które przepraszamy ciocię, bo okazało się, że po prostu zasłabła i po tym zasłabnięciu chyba od razu zmarła. Sekcja zwłok wykazała niewydolność dróg oddechowych. Ze względu na to, że śmierć była nagła i w miejscu publicznym (ciocia zmarła na przystanku, czekając na tramwaj :( jechała do pracy, bo od kilku miesięcy opiekowała się jakąś chorą osobą), wezwano prokuratora i stąd to całe zamieszanie.
Wyobraźcie sobie, że dokładnie w tym czasie teść był w pracy. Siedział na zajezdni - dwa przystanki od miejsca zdarzenia!, kiedy przyjechał inny kierowca i powiedział, że ruch jest wstrzymany, bo kogoś reanimują. Teściowi nawet jakoś dziwnie przemknęła przez myśl siostra, ale pomyślał sobie, że gdzie ona by o tej porze jechała (była niedziela rano)... Kiedy skończył pracę od razu próbował zadzwonić do niej do domu (nie miała komórki)..., a dwadzieścia minut później przyszła do niego policja.. Straszne, prawda? :(

Franek też to wszystko przeżywał, w dodatku miał do siebie pretensje, że źle ocenił ciocię. Jedyną pociechą było mu to, że zdążyła zobaczyć Wikinga... Kiedy byliśmy w Poznaniu, odwiedziła nas - wpadła tylko na chwilkę po pracy. Przyniosła bukiet kwiatów... Gdy Wikuś się rozpłakał i uspokoił u mnie na rękach, powiedziała "tak tak, najlepiej u mamuni, ja ciebie doskonale rozumiem Wiktorku..." Wychodziła, kiedy akurat karmiłam małego, pożegnałam się dość pośpiesznie. Jak zawsze w takich wypadkach, nie wiedziałam, że widzimy się po raz ostatni... Dowiedziałam się o tym dokładnie 11 dni później.
Ja myślę, że dla niej akurat to lepiej. Jest wreszcie ze swoją mamą, za którą tak tęskniła przez rok i półtora miesiąca. W końcu u mamuni najlepiej...

***
Wiadomo było, że nie ma sensu, żebyśmy Wikinga wieźli łącznie 600 kilometrów na sam pogrzeb, dlatego ja zostałam a Franek pojechał. Trochę się tego bałam - choć przecież bez sensu, bo byłam tylko trochę dłużej sama, niż normalnie, kiedy Franek pracuje. Ale odkąd się mały urodził, jeszcze nie spędziłam sama ani jednego wieczoru i nocy, i tego się obawiałam najbardziej. Ale daliśmy radę :) Różnica była tylko taka, że jak się kładłam, to wyciągnęłam Wikusia z łóżeczka i położyłam obok siebie. No i w nocy nie spałam najlepiej, budziłam się częściej niż Wiking. A kolejnego wieczoru Franek już przyjechał, choć w bardzo nieciekawym nastroju :( Nawet mnie się oberwało, ale na szczęście już następnego dnia było lepiej. A dzisiaj nawet dostałam "wychodne". Chciałam iść na majówkę do kościoła, więc Franek został z Wikingiem. Wróciłam po pół godzinie a tu cisza... Nie ma Franka, nie ma dziecka... Wrócili dopiero 10 minut temu - Franek zabrał małego na dwór, żeby mi trochę tę chwilę dla siebie przedłużyć. A że weekend ma wolny, to jutro rano jadę na zakupy - muszę znaleźć jakiś drobiazg dla mamy i siostry (która urodziła się dwadzieścia osiem lat temu w Dzień Matki :))

wtorek, 26 maja 2015

Mama i ja

Za każdym razem, kiedy słyszę "Dzień Matki", muszę sobie przypominać, że teraz mnie też to dotyczy - to znaczy, że teraz również jestem matką. Przyznam, że chyba mimo wszystko kompletnie tego nie czuję :) Przynajmniej właśnie nie w tym kontekście. Bo w kontekście Dnia Matki, nadal czuję się przede wszystkim córką. Dlatego też o margolce-matce będzie przy innej okazji, dziś o tej mojej życiowej roli, którą pełnię od początku mojego istnienia.

O relacji matka-córka krążą legendy. Od czasu do czasu trafiam gdzieś na hasła: "skomplikowana, złożona, pełna napięć, rozczarowująca, pełna konfliktów, oparta na żalu i pretensjach" - to tylko wyrywkowe słowa, na które gdzieś kiedyś w takim kontekście trafiałam. I przyznać muszę, że gdy pierwszy raz usłyszałam, że relacja matki z córką to jedna z najtrudniejszych istniejących relacji międzyludzkich, pomyślałam, że zaszła jakaś pomyłka. Ale temat trochę mnie zainteresował i okazało się, że ona naprawdę za taką uchodzi i że wiele kobiet ma problem ze swoimi mamami (raczej nie mam styczności z kobietami, które mają już dorosłe córki, dlatego skupiam się raczej na tej stronie tego "konfliktu") bądź nie do końca wie, jak sobie radzić w kontaktach z nimi.
Można więc powiedzieć, że nadszedł czas, kiedy odkryłam smutną prawdę - mianowicie, że nie każdy ma z mamą takie stosunki, jak ja. A wierzcie mi, że było to dla mnie tak naturalne, iż przekonana byłam, że tak właśnie jest. 

Jeśli chodzi o mnie, to uważam, że moja relacja z mamą jest - i w tym wypadku nie zawaham się użyć tego słowa - idealna. Nie mam jej po prostu nic do zarzucenia, niczego bym nie zmieniła.
Mama jest dla mnie jedną z najważniejszych osób w życiu (wraz z pozostałymi członkami mojej najbliższej rodziny) - zawsze tak było i jest. Poza tym mama to jedna z trzech, bądź czterech osób (w zależności od tego, czego dotyczy dana sytuacja), które jako pierwsze dowiadują się o jakichś istotnych sprawach. Bo zazwyczaj, gdy coś się dzieje dzwonię do: Franka, mamy, Doroty i wujka (kolejność trochę przypadkowa:)). Ale to mama jest moim guru.

Nie chodzi o to, że nie odcięłam pępowiny. Od ponad dziesięciu lat jestem osobą zupełnie samodzielną i niezależną, która ma własne życie. Ale nie ukrywam, że mama stanowi bardzo ważną jego część. Rozmawiam z nią codziennie lub prawie codziennie. Zwykle są to rozmowy przynajmniej dziesięciominutowe. Rozmawiamy o wszystkim - o błahostkach dnia codziennego i sprawach, które w danym momencie są istotne. Kiedy jest mi źle, zawsze dzwonię do mamy. Kiedy wydarzy się coś dobrego - również. Dzwonię do niej, kiedy mi się nudzi, kiedy mam ochotę pogadać i w każdej innej możliwej sytuacji.
Dzwonię również po radę. Ale, co ciekawe, bardzo rzadko ją otrzymuję w takiej typowej dla rad postaci. Mama nigdy nie mówi mi co mam zrobić, zwłaszcza jeśli chodzi o ważne, życiowe wybory. Nigdy nawet nie sugeruje. Owszem, pomaga mi w analizie sytuacji, podpowiada, jakie są opcje i konsekwencje każdej z nich, ale zawsze powtarza, że to ja muszę zdecydować. A jeśli już to zrobię, nigdy nie ocenia. Naprawdę nie spotkałam się z tym, żeby potępiała jakikolwiek z moich życiowych wyborów., zawsze w całości je akceptuje. 
W ogóle moja mama ma to do siebie, że jeśli coś nie dotyczy jej bezpośrednio, a idzie nie do końca po jej myśli, to nie da w ogóle tego po sobie poznać. A z czasem zaakceptuje również i to, i dana osoba nigdy się nie dowie, że mama miała jakieś obiekcje. Znam kilka takich przypadków dotyczących mojej mamy i jakiejś osoby. Jeśli chodzi o mnie, wydaje mi się, że nie było sytuacji, kiedy nie podobałoby się jej moje postępowanie, ale - jak już wspomniałam - mogę o tym po prostu nie wiedzieć :)

Moja mama nie poucza. Owszem, słyszałam od niej zdanie "przecież mama ma zawsze rację". Ale ostatni raz to było zdaje się w podstawówce... :) Później nie musiała tego nigdy powtarzać, bo sama się o tym wielokrotnie przekonywałam.
Jestem do mamy bardzo podobna, ale nigdy nie odczuwałam, że jestem jakąś projekcją jej niespełnionych ambicji, marzeń czy też planów. Wręcz przeciwnie - mama nigdy nie namawiała mnie, żebym robiła coś, na co nie miałam ochoty. Wszelkie zajęcia dodatkowe wybierałam sama, szłam własną ścieżką - sama wybrałam szkołę średnią, kierunek studiów, a nawet miasto, w którym studiowałam.
Mama nigdy na siłę nie porządkuje mojego życia - w przenośni i dosłownie :) Podobno wizyty rodziców bywają stresujące, bo mama potrafi się do wszystkiego przyczepić. Oj tak, moja mama przyczepić się potrafi - do krzywo położonej serwety, do łazienki umytej "po łebkach", czy do tego, że ketchup położony jest na stół w słoiczku zamiast ładnie na spodeczku :) (mama bywa czasami pedantyczna, ale to kwestia genów, ja również bywam, choć w innych sprawach :)) Ale ten rodzaj czepialstwa zdarza się tylko u niej w domu. Kiedy przyjeżdża do nas, nigdy nie komentuje (chyba, że wie, że ja tego komentarza oczekuję i że przyjechała z misją ;)). Przykład?
Mama była u nas w poznańskim mieszkaniu. Kilka miesięcy później rozmawiałam z nią Miasteczku i skarżyła się na to, że woda w wannie nie spływa do końca i jak się kąpiemy to nie pilnujemy, żeby spłynęła i później się robi zaciek. Ja jej na to:
- U nas w wannie też jest taki zaciek
- Wiem, widziałam. 
- I nic nie powiedziałaś?? 
- A co miałam mówić? To Wasze mieszkanie. A nie prosiłaś mnie o opinię...
Ta rozmowa bardzo dobrze obrazuje to, jaka jest moja mama w kwestiach ewentualnego doradzania, czy wtrącania się.
Teraz, kiedy sama mam dziecko, często słyszę, że mamy- czyli babcie, lubują się w dawaniu dobrych rad jeśli chodzi o wychowywanie dzieci. Czegoś takiego również nie doświadczyłam. Moja mama zawsze mówi, że za jej czasów było inaczej. Albo, że nie pamięta. A jeśli pamięta, to tylko mówi, że ona w danej sytuacji robiła to i to, ale nigdy nie jest to podszyte ukrytym "powinnaś też tak zrobić".

I wyobraźcie sobie, że pomimo tego wszystkiego (a może właśnie dlatego?) prawie się nie zdarza, żebym nie kierowała się tym, co powiedziała mama, żeby nie dźwięczały mi w głowie jej słowa, żebym nie sugerowała się jej opinią. To jest zaawansowane do tego stopnia, że jeśli mam na jakiś temat, na który z mamą nie rozmawiałam, swoje zdanie i później przez przypadek dowiem się, że mama sądzi inaczej, to okazuje się, że zaczynam wątpić w to, co myślałam. Bo skoro mama uważa inaczej, to chyba jest coś na rzeczy... Nie potrafię teraz przytoczyć przykładu, bo zdarza się to zazwyczaj w błahych sprawach, ale zmieniam czasami zdanie na takie bardziej zbliżone do tego, co mówi mama :) I naprawdę nie chodzi o to, że ona mną manipuluje (często nawet nie ma pojęcia, że jej słowa miały taki efekt), ani że nie umiem myśleć samodzielnie. Prawdę mówiąc nie wiem z czego to wynika, ale tylko jedno przychodzi mi do głowy - mama jest po prostu dla mnie absolutnym wzorem do naśladowania.

Ostatnio, przy okazji opisywaniu dnia, gdy dowiedziałam się o ciąży, wspomniałam trochę o tym, jaka jest moja mama, czułam, że to konieczne, bo w przeciwnym wypadku jej zachowanie mogłoby być błędnie zinterpretowane jako nieczułe, a to byłaby nieprawda. Rzeczywiście, moja mama nie jest wylewna. Ale nigdy nie zabrakło mi ciepła, czułości i wsparcia z jej strony. Pamiętam przytulanki i całuski, kiedy byłam dzieckiem. Później te czułości po prostu zostały zastąpione przez inną formę interakcji. Ale chociaż nie ściskamy się i nie całujemy na powitanie, jestem pewna, że jesteśmy sobie bliższe niż niejedna matka z córką, które to robią.
Mogłabym (i chciałabym) opowiedzieć, jeszcze o tym, że mama się nie obraża, nie miewa fochów i że nigdy nie musiałam jej przepraszać dla zasady, mimo, że nie czułam się winna. O tym, że jest tylko człowiekiem i ma również słabe strony oraz że zdarzają nam się sprzeczki. A także o tym, jak przy okazji naszej ostatniej sprzeczki (grudzień 2013) się zachowała. I że świetnie gotuje i czego mnie w związku z gotowaniem i jedzeniem nauczyła. Wreszcie o tym, że nigdy nie była ani nie jest moją przyjaciółką. Bo jest po prostu mamą. Musiałabym stworzyć cały cykl opowieści o mamie :)
I kto wie? Może jeszcze przy jakiejś okazji napiszę znowu o tym, jaka jest, bo mówić na ten temat mogłabym naprawdę dużo. Ale teraz najwyższa pora zakończyć ten post, więc napiszę tylko, że dla mnie relacja z moją mamą była i jest tą najbardziej oczywistą, najbardziej szczerą i najmniej skomplikowaną. Jest mi potrzebna.
I jeszcze: chciałabym być taką mamą, jak moja.

niedziela, 24 maja 2015

Dzień Idealny. I inne.

Wikuś zrobił nam pobudkę o piątej - wierzgał wesoło nóżkami, gadał po swojemu, widać było, że nie chce mu się już spać. Na szczęście udało się go jeszcze około szóstej na jakąś godzinkę ululać. Wstaliśmy o siódmej. Ubrałam siebie, potem jego. Następnie Wiking wylądował w łóżeczku gdzie oglądał sobie karuzelę, a ja usadowiłam się obok z książką i jadłam śniadanie. Po mniej więcej godzinie Wikuś zasygnalizował zmęczenie, więc szybko, łapiąc ten moment wpakowałam go do wózka i bujając go, czytałam książkę (wykorzystuję każdy moment na czytanie :)). Długo to nie trwało - po pięciu minutach spał i obudził się za  1,5 godziny. Nakarmiłam go i przez jakiś czas siedział na bujaczku albo leżał na macie. Miałam parę rzeczy do zrobienia, więc kiedy zaczął marudzić, zawiązałam go w chustę i na przykład wieszałam pranie. Po krótkim czasie znowu usnął, nie rozwiązywałam go, żeby się nie obudził, więc nosiłam go tak przez dwie godziny. To znaczy nie tylko nosiłam, bo również siedziałam przy komputerze, a on sobie spał przywiązany do mnie :)
Później przyszedł czas na "gry i zabawy". Wikuś leżał na macie edukacyjnej i na puzzlach piankowych i przez naprawdę długi czas zajmował się sam sobą - godzinę, może trochę dłużej. Ja w tym czasie siedziałam obok i szydełkowałam oglądając seriale w internecie. Franek robił drugie danie (zupę przygotowałam wcześniej). Jeszcze trochę pozabawialiśmy synka i we trójkę wyszliśmy na spacer. Podczas gdy Wiking spał, my poszliśmy na lody. Spacerowaliśmy około godziny i wróciliśmy, a wtedy dziecko nam się obudziło.  Ale Wikuś był w całkiem dobrym humorze, siedział na bujaczku i oglądał z tatą jakiś film animowany :P A potem bawili się razem na macie piankowej, Franek poczytał mu bajeczki, powygłupiał się z nim i tak zleciał czas do kąpieli. Przed kąpielą, jak zwykle masażyk od mamusi i całuski od tatusia :P a potem jedzenie i do łóżeczka! Jeszcze chwila usypiania - pozytywka, jakaś krótka bajeczka, buzi w czółko i spać. Posiedziałam jeszcze chwilę przy Wikusiu aż zasnął i od 20:00 mieliśmy z Frankiem chwilę dla siebie.

Albo:
Obudziłam się krótko przed siódmą, ze zdziwieniem stwierdziwszy, że Wiking dopiero się budzi. Poleżeliśmy sobie razem jeszcze do ósmej, "rozmawiając" trochę i wygłupiając się. Później, jak zwykle mycie, ubieranie i śniadanie. A potem "czas wolny" - Wikuś bawił się przez godzinę najpierw w łóżeczku, potem kolejną godzinę w wózku. Nie chciało mu się wcale spać, ale nie zmuszałam go, bo leżał sobie spokojnie, chwytał swoje zabawki, gadał i śmiał się sam do siebie. Ja tylko od czasu do czasu pomachałam mu jakąś zabawką, porozmawiałam z nim lub się pouśmiechałam, ale ogólnie mogłam zająć się swoimi sprawami. Dopiero niedługo przed południem zmęczył się na tyle, żeby udać się na krótką drzemkę. Po niej znowu był czas na zabawę - tym razem na macie. Później wyszliśmy na spacer, po którym Wiking spał jeszcze około godziny. Popołudnie spędziliśmy już we trójkę, na zmianę z Frankiem zabawialiśmy małego, żeby nie zasnął przed kąpielą. Ponieważ tego dnia w ogóle spał niewiele, to oczka zamykały mu się już przy jedzeniu, a kiedy skończył odłożyłam go do łóżeczka i na chwilę wyszłam z pokoju po pieluszkę. Kiedy wróciłam Wiking już spał - nawet smoczek nie był mu potrzebny :))

To są właśnie dwa przykładowe Dni Idealne, które się nam od czasu do czasu przydarzają. Oczywiście są jeszcze inne warianty. Generalnie te dni wcale nie różnią się jakoś bardzo od innych, ale po prostu wszystko ładnie układa nam się czasowo i idzie bardzo sprawnie, niemal jak w zegarku :) Mały nie jest szczególnie marudny, zasypia, kiedy jest zmęczony, a kiedy nie jest, bawi się sam lub z nami, poza tym daje się zagadać i gdy z jakiegoś powodu zaczyna stękać, to łatwo udaje nam się jego uwagę od  tego powodu odciągnąć :) Nie dzieje się wtedy nic nadzwyczajnego i nawet trudno mi powiedzieć, dlaczego określam je mianem idealnych. Chodzi naprawdę o niuanse. Bo nie oznacza to, że na przykład Wiking przez cały dzień ani razu nie zapłacze albo, że nie zaliczamy żadnej wpadki jakiegokolwiek rodzaju. Dzień Idealny charakteryzuje się przede wszystkim tym,  że pod jego koniec oboje z Frankiem stwierdzamy, że jakby zawsze było tak jak dzisiaj, jakby Wikuś był zawsze taki jak dzisiaj, jakby zawsze się tak wszystko układało, to byłoby idealnie :)
Oprócz Dnia Idealnego występują jeszcze:
Dzień Dobry - to Dzień Idealny, podczas którego niestety jakąś wpadkę zaliczamy my (na przykład przegapimy moment, kiedy Wiking się czegoś domaga - nie położymy go w porę spać albo spóźnimy się z karmieniem i synek uderza w dziki wrzask), kiedy Wikinga dopada jakiś zły humor i nagle zaczyna bardzo marudzić, nie daje się w żaden sposób uspokoić i nic go nie bawi albo kiedy ma jakiś atak bólu. Ogólnie te dni są bardzo dobre, ale wolelibyśmy, żeby dany incydent się nie powtórzył :)
Dzień-Za-Dniem - tych dni jest najwięcej. To taki dzień, jak co dzień. Raczej dobry. Wszystko idzie nam mniej więcej zgodnie z planem, trzymamy się jako takiej rutyny. Od czasu do czasu zdarza się jakieś marudzenie albo nawet histeria, ale dość sprawnie jesteśmy w stanie to opanować. Jestem w stanie zazwyczaj zająć się swoimi sprawami, ale sporo czasu muszę też poświęcić dziecku - co jest jednak raczej zrozumiałe i naturalne :) Taki dzień mija zazwyczaj niezauważony i nie poświęcamy mu większej uwagi :) Czasami dopada mnie w takim dniu poczucie bezcelowości i znudzenia. Jeśli to uczucie jest szczególnie intensywne i przechodzi we frustrację, mamy już do czynienia innym dniem. Jest to mianowicie:
Dzień Słaby - może być słaby, bo dopadły mnie wspomniane przed momentem uczucia albo dlatego, że Wiking ma jakiś zły humor, albo po prostu się jakoś nie zgrywamy. W takie dni niektóre zwyczajne rzeczy mnie denerwują. Albo denerwują Wikinga. Bywa, że kiepsko nam się wszystko układa - np. Wiking nie może długo zasnąć albo jedzenie mu nie idzie, albo jest nieodkładalny, nie chce się bawić, nic go nie interesuje itp, itd. A czasami sporo histeryzuje, nawet w sytuacjach, które nie są histeriogenne.
Dzień-Skończ-Się - no taki dzień już chyba komentarza za bardzo nie wymaga :) Od czasu do czasu nam się zdarza, ale na całe szczęście niezbyt często  Nic wtedy nie idzie, wszystko jest do góry nogami, dużo ryczę, Wiking też. Ogólnie wszyscy jesteśmy nerwowi i marzymy o tym, żeby ten dzień się już nie powtórzył.

Życzyłabym sobie jak najwięcej Dni Idealnych, ale nie pogardzę sporą ilością Dni Dobrych, bo zbyt dużo tych Idealnych groziłoby ich spowszednieniem i stałyby się tymi Dniami-Za-Dniem :) Ale jeśli już o nich mowa, to i tak nie narzekam, że jest ich najwięcej, bo jak już wspomniałam, są raczej dobre :)

Nie no, zwariowałam, żeby na taki głupiutki temat taką notkę wysmarować :P

piątek, 22 maja 2015

Dzień po Dniu Idealnym

Dziś jest jeden z tych dni. Tych trudniejszych. Tych dni po Dniu Idealnym. Ale nie jest to gorszy dzień Wikinga, tylko mój. Coś się takiego dzieje w mojej głowie, że budzę się rano i stwierdzam, że jest mi jakoś źle, że nie mam na nic ochoty, że jestem wyjątkowo zmęczona i chciałabym świętego spokoju. Problem w tym, że matka raczej sobie nie może pozwolić na ten święty spokój, ani na to, żeby powiedzieć do synka - nie chce mi się, ululaj się/nakarm się/zajmij się sobą sam.
Takie dni objawiają się tym, że mam w sobie nieco mniej cierpliwości. I nie chodzi o to, że się wściekam na tego małego Stworka i że irytuje mnie jego zachowanie, tylko czynności, które normalnie nie sprawiałyby mi żadnego problemu, dziś są dla mnie bardziej uciążliwe. No bo na przykład - kiedy wstaliśmy, ubrałam siebie i Wikinga, potem położyłam go do łóżeczka, gdzie sobie przez jakiś czas dokazywał. Później trochę zaczął marudzić, co zazwyczaj oznacza, że jest już zmęczony i trzeba pomóc mu zasnąć (np. siedząc obok, podając smoczka albo pieluszkę do rączek, bujając wózkiem itp), a czasami, że chce, żeby poświęcić mu trochę uwagi (pogadać do niego, pomachać grzechotką...) - normalnie robię po prostu to, co do mnie należy, nie zastanawiając się nad tym szczególnie. A dzisiaj, kiedy nie zasnął po pięciu minutach, poczułam się tak zwyczajnie zmęczona, jakbym opadła z sił. Chciałam po prostu zjeść w spokoju śniadanie (nigdy nie jem z doskoku, nie znoszę tego, więc dopóki nie wiem, że będę miała te 5-10 minut dla siebie, bo np. Wikuś ogląda swoje zabawki, to się za jedzenie nie zabieram), usiąść na tyłku i przeczytać do końca rozdział w książce. Czasami tak po prostu mam. I kiedy dociera do mnie, że nie mam w tej chwili możliwości spełnienia swojej zachcianki, narasta we mnie lekka frustracja.
Na szczęście dziś nie zdążyła, bo tak się fajnie złożyło, że dzisiejszy dzień Franek ma wolny. Poszedł rano po pieczywo, zrobił mi śniadanie i kazał je zjeść, a sam przejął wózek z Wikingiem. Podczas gdy jadłam, piłam herbatę i czytałam, on jadł, przemawiając do Wikinga i zabierając się za odkurzanie (Franek nie potrzebuje świętego spokoju, żeby zjeść, potrafi jeść na stojąco, "idąco" i w warunkach polowych). Później, kiedy ja poszłam do łazienki, gdzie spędziłam dokładnie 35 minut nakładając maseczkę błotną, robiąc sobie peeling, pozbywając się zbędnego owłosienia i nadal podczytując między jednym a drugim zabiegiem (czytam teraz Przyjaciółki Dorothy Koomson i się wkręciłam), Franek uczył Wikinga jak się odkurza, zmywa i sprząta. Kiedy wyszłam, mały akurat miał dość i postanowił się zdrzemnąć. Zasnął w ciągu pięciu minut i dzięki temu mogłam w spokoju wysuszyć włosy, odciągnąć pokarm, poczytać i jeszcze napisać tę notkę (choć na ten moment oczywiście jeszcze nie wiem, czy będzie mi dane ją skończyć za pierwszym podejściem :)).
Franek mnie na razie uratował. Chociaż oczywiście to jeszcze wczesna godzina, więc nie wiem, jak się sytuacja rozwinie, ale już nie jest najgorzej :)

Dlaczego napisałam, że to dzień po Dniu Idealnym? Raz na jakiś czas zdarza się, że cały dzień układa się świetnie, Wikuś jest w dobrym humorze, wszystko idzie nam sprawnie i bez wpadek. Nie to, że ten dzień jest dobry, on jest po prostu idealny. Mimo, że doskonale wiem, że każdy z dni jest inny, łudzę się, że ten kolejny będzie tak samo idealny (chociaż wiem, że nie będzie, ale nadal się po cichu łudzę). Nie jest, ale stwierdzam, że przecież zawsze może się zdarzyć dzień gorszy i nie psuje mi to w żaden sposób nastroju. A potem następuje pojutrze po Dniu Idealnym albo dopiero popojutrze i wtedy właśnie bywa, że czuję się jak dętka, z której uszło powietrze, bo wiem, że Dzień Idealny się nie powtórzy ani dziś ani pewnie jutro. 
Cały figiel polega na tym, że Wiking niekoniecznie jest wtedy bardziej absorbujący, marudny, czy wymagający. Bywa, że jest w całkiem dobrym humorze  - na przykład dzisiaj, kiedy razem z Frankiem odkurzał i zmywał, to się cały czas śmiał w tym wózku. Do mnie zresztą też, kiedy wyszłam na chwilę z łazienki. (Chociaż po prawdzie to nie wiem, czy śmiał się do matki, czy z matki i jej sino-zielonej gęby, bo trochę mi na to drugie wyglądało :P). Nie histeryzuje, nie jęczy, jest dość układny. Stąd właśnie wiem, że to nie jest jego gorszy dzień tylko mój. Cóż, bywa i tak.
Dziś jest właśnie jeden z tych dni. Ale mam nadzieję, że nie muszę jeszcze spisywać go na straty. Fakt, że właśnie piszę ostatnie zdanie tej notki, a Wikuś nadal śpi, wezmę za dobrą monetę :)

środa, 20 maja 2015

Wspomnienie...

 Mniej więcej rok temu napisałam notkę, której nie opublikowałam. Najpierw było za wcześnie, potem się nie złożyło, potem o niej zapomniałam. Ale stwierdziłam, że przyszedł na nią czas. Dzisiaj tamte emocje już nie straszą :)
***
Pisząc pierwsze zdanie tej notki, wiem doskonale, że jej nie opublikuję. To znaczy – nie opublikuję jej na razie, ale na pewno zrobię to za jakiś czas.
A napisać muszę, bo jakoś muszę poradzić sobie z tymi dziwnymi emocjami, których jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłam. Cóż, ale to chyba zrozumiałe, w końcu jeszcze nigdy nie byłam w ciąży. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, choć po prawdzie, cały czas płaczę. Jestem zaskoczona, podekscytowana i przerażona. Czy się cieszę? Na pewno się nie martwię. Łzy nie są łzami smutku, ale to też nie jest jakaś ogromna radość – to są łzy zdenerwowania.
Dopiero od dwóch godzin o tym wiem. To spadło na mnie tak nagle... Ot tak, krótki spacer, który skończył się zakupem testu ciążowego. Zakupem trochę dla jaj, bo przecież nie brałam na serio takiej ewentualności pod uwagę. A jednak. Przecież gdybym wierzyła, że coś ten test może wykazać, to nie proponowałabym, że zrobię go jutro rano, bo nie chciałabym tego robić sama. Ale Franek powiedział, że mam go zrobić teraz, bo przecież on też chce wiedzieć.. Całe szczęście, że to powiedział! Nie wyobrażam sobie siedzieć z tą wiedzą samej w domu! I jeszcze iść do pracy!
Nie wierzę w te dwie kreski. Cały czas chodzę sprawdzić, czy to tak na serio?? Szok, po prostu szok.

Usiadłam obok Franka, zapłakana, cała się trzęsłam. Franek mnie pocieszał - to znaczy, może to nie jest dobre słowo, bo przecież nie stało się nic złego. Ale mówił, że będzie dobrze i że się poukłada. Zapytałam, czy mam zadzwonić do mamy. Przecież zawsze ze wszystkim dzwonię najpierw do mamy. Ale nie miałam odwagi. Nie minęło pięć minut, kiedy to mama zadzwoniła do mnie. Nie odebrałam. 
Zadzwoniłam do Doroty. Chyba musiałam zrobić próbę generalną... Powiedziałam jej, że nie pójdę już z nią na imprezę :( Nie wiedziała o co mi chodzi, dopóki znowu z płaczem nie oznajmiłam jej, że jestem w ciąży i nie będę mogła pić. Ucieszyła się! Bardzo. A jeszcze wczoraj wysłała mi smsa, że nie może się doczekać, aż będę miała dzieci, bo do kina wchodzi "Pat i Kot" i "Czarnoksiężnik z krainy Oz: Powrót Dorotki" i nie ma z kim iść.
Odetchnęłam i zadzwoniłam do mamy. Pogadałyśmy chwilę o innych sprawach, a potem powiedziałam, że muszę jej coś powiedzieć.. I że chyba jestem w ciąży.. 
A mama na to: "no to co?"* I wtedy zrobiło mi się lepiej. Potem powiedziała jeszcze, że to już najwyższy czas. I że pewnie, ze się cieszy.
Uff, trochę mi ulżyło, że ktoś już wie. Ktoś oprócz mnie i Franka. Ale jestem totalnie skołowana. Oszołomiona. Rozwalona od środka. Przerażona. Podekscytowana. Nie wiem co czuję. Jest w tym coś pozytywnego, ale nie umiem tego określić. Na pewno nie jest to zła wiadomość, ale nie jestem pewna, czy jestem na to wszystko gotowa... Z drugiej strony nie wiem, czy kiedykolwiek bym była.
Pewnie jeszcze przyjdzie czas na takie refleksje, na razie jestem zbyt przepełniona tym emocjonalnym miksem, żeby trzeźwo myśleć. Taki zwykły dzień, a taki niezwykły. Na pewno zapamiętam go już do końca życia.
***  

*:)) Pewnie sobie myślicie, że to straszne, że to beznadziejna reakcja, że co to za mama, czy też przyszła babcia... A ja Wam powiem - najlepsza :) Bo właśnie takiej reakcji potrzebowałam. Oczywiście wiedziałam, że nie będzie zła, ale bałam się, że może podzieli wszystkie moje obawy, że będzie mówiła, że to niedobry czas. Wiedziałam też, że nie wpadnie w dziką radość z tego powodu, ale miałam myśli, ze może jednak, a ja nie byłam na taką radość gotowa, bo mój stan ducha by jej nie podzielił. Ale mama była po prostu sobą i jak zwykle swoim stoickim spokojem spowodowała, że i mnie się on udzielił. A tym zwyczajnym "no to co" sprawiła, że faktycznie uwierzyłam, że no to co? Że przecież to nic takiego, że to normalne, że niezależnie od tego, jak się życie potoczy, niezależnie od wszystkich niepokojów, jakoś się ułoży.Większość z Was zna mnie na tyle dobrze, że wiecie, że bardzo sobie cenię stoicyzm i powściągliwość w pewnych sytuacjach. Dlatego też ta reakcja była dla mnie idealna. W przeciwieństwie do reakcji mojej teściowej, która się popłakała ze wzruszenia, czym mnie nieco zirytowała, bo nie czułam się komfortowo, a potem jeszcze zrobiła z tego wielkie halo i tym mnie zirytowała jeszcze bardziej do społu ze szwagrem :) Po prostu nie lubię takiej wylewności i chociaż wiecie, że wszelkie niedopowiedzenia i niejasności pragnę wyjaśniać do znudzenia, to w sferze emocjonalnej uważam, że lepiej coś zostawić właśnie niedopowiedziane. Bo lepiej po prostu wiedzieć, niż o tym mówić. Są rzeczy, które dla mnie są prawdziwsze, gdy niewypowiedziane :) Odbiegłam od tematu, ale kiedy dzisiaj czytałam tę notkę sprzed roku, uderzyło mnie jeszcze mocniej, jak ważna była dla mnie wtedy ta reakcja mojej mamy i jak ważne było to, że zareagowała właśnie tak. A pewnie są córki, które byłby taką reakcją mamy zawiedzione.
W ogóle niezwykłe jest czytać tego rodzaju notkę, jednocześnie mając przy piersi to dziecko, które wtedy, tamtego konkretnego dnia tak naprawdę było raptem drugą kreską na teście... Niesamowite, co fajnego z takiej kreski może wyrosnąć :):)

A na Noc Muzeów faktycznie nie poszliśmy... :) Ech, jakoś to przeżyłam ;)

wtorek, 19 maja 2015

I po urlopie

Każdy urlop ma jedną zasadniczą wadę - zawsze dobiega końca :( I nasz, a formalnie rzecz ujmując, Franka, właśnie dzisiaj się kończy. Jutro Franek idzie do pracy, a ja po raz pierwszy od dziewiętnastu dni będę od rana z Wikingiem sama. Boję się tego, bo do dobrego człowiek się bardzo szybko przyzwyczaja i ja bardzo przyzwyczaiłam się do tego, że sama nie jestem, że do opieki nad dzieckiem zawsze jest tata w podorędziu. Przyznać muszę, że faktycznie Franek dotrzymał słowa i bardzo mnie odciążał w ciągu tych prawie trzech tygodni. Miałam czas na blogowanie, na czytanie, szydełkowanie, na wszystko, co lubię robić, chociaż oczywiście nie w tak długim czasie, w jakim kiedyś się temu oddawałam :) Ale bywało, że Franek wychodził sam na spacer, że bawił się popołudniami z Małym, że zajmował się nim, podczas gdy był bardzo marudny - a ja mogłam po prostu schować się w drugim pokoju, naprawdę nie zwracać uwagi na płacz Wikinga i po prostu zasnąć... Wiecie, że nie umiem zasypiać na zawołanie, ale raz na jakiś czas - rzadko, bo rzadko (raz, czy dwa na parę tygodni) - łapie mnie chętka na krótką, dwudziestominutową zazwyczaj, drzemkę w ciągu dnia. Poza tym często kąpał małego sam a ostatnimi czasy nawet codziennie usypiał.
Oj, trudno będzie mi znowu przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości, w której będę musiała przez większość czasu radzić sobie sama.
Nie mówiąc już o tym, że trudno będzie mi również przywyknąć do tego, że nie spędzamy już ze sobą tyle czasu, ile w ostatnim czasie. Od początku maja spędzaliśmy z Frankiem razem całe dnie - jedynie wieczorami czasami się rozstawaliśmy podczas pobytu w Poznaniu, kiedy szedł na spotkania z kolegami. Bardzo dużo razem spacerowaliśmy - na co dzień to ja wychodzę z Wikingiem na spacer, a Franek odsypia wtedy wczesne wstawanie. Pogoda zazwyczaj sprzyjała, więc przynajmniej godzinę niemal każdego dnia mogliśmy spędzić na rozmowie, brakuje mi tego na co dzień. Bo oczywiście rozmawiamy ze sobą, ale często rozpraszają nas różne codzienne sprawy albo chcemy wolny czas poświęcić na swoje ulubione czynności i trochę się to rozmywa. A podczas takiego spaceru mogliśmy być skupieni głównie na sobie i pogawędce. Zresztą w ogóle będzie mi brakowało tego, że tyle czasu spędzaliśmy na świeżym powietrzu - zarówno w Poznaniu, jak i w Miasteczku wychodziliśmy przynajmniej dwa, a czasami nawet trzy razy dziennie. Tutaj nie ma za bardzo gdzie ani z kim chodzić (podczas urlopu na spacerach spotykaliśmy się ze znajomymi lub rodziną), więc zwykle spaceruję tylko raz dziennie, a kiedy jest ładna pogoda, to wystawiam Wikinga w wózku na balkon (bo mamy ogromny).
Boję się jeszcze jednego - Wikuś ma co prawda swoją rutynę (pojawiła się dość wcześnie, bo nawet ja zapomniałam, że pisałam o tym już dziesięć dni po jego narodzinach :P) - tyle, że lubi swoje przyzwyczajenia zmieniać. Bez powodu i bez zapowiedzi rzecz jasna :) A ostatnio, siłą rzeczy część tych zwyczajów uległa zmianie ze względu na warunki i naszą mobilność, więc nie wiem, jak będą wyglądały nasze dni. Pewnie będzie trzeba sobie wyrobić nowe zwyczaje. A jako przykład tej zmienności wikingowej podam Wam kąpiel ;) W Miasteczku Dzieciak kąpany był w normalnej "dorosłej' wannie, tyle, że na specjalnej gąbce. Tak mu się ta kąpiel spodobała, że zaczął nam wydziwiać w swojej wanience w Podwarszawiu! Już mu się nie podoba kąpiel tak, jak kiedyś, poza tym strasznie chlapie i się wierci - zdecydowanie zasmakował w luksusach i teraz wanna mu za mała :/ Mam nadzieję, że się jednak z powrotem przyzwyczai, bo wanny to my tu nie mamy jak wstawić :)
Jakoś muszę to wszystko przeżyć. Nie byłabym sobą, gdybym tego nie przeżywała ;) Doskwiera mi jeszcze jedno - nie mam do czego odliczać :) Odliczałam do przyjazdu rodziców, do wyjazdu na święta, do chrzcin, do urlopu... A teraz nie mam do czego :/ 
Cóż, tak to już jest, że wszystko co dobre, - szybko, czy nie szybko - zawsze się kończy. Nawet notki :P I ta się właśnie kończy, ale pochwalę się Wam jeszcze tą sukienką za 30 zł, bo tak bardzo mi się podoba, że aż sobie cyknęłam fotkę :)

 A tu z moim duużym synkiem :)
A w ogóle, ostatnio przez przypadek cyknęliśmy fotkę, która najlepiej oddaje "wzrost" Wikinga, bo jest punkt odniesienia w postaci półtoralitrowej butelki z wodą :) Wszystkim nam się Wikuś wydaje naprawdę duży (zwłaszcza od czasu, kiedy mu się wyprostowały nóżki) i dziwimy się, kiedy okazuje się, że w stosunku do innych dzieci w swoim wieku już taki nie jest :)







środa, 13 maja 2015

Urlopowy mix

Od niedzieli jesteśmy w Miasteczku. W związku z tym trochę mnie tu mniej, bo sporo czasu spędzamy na świeżym powietrzu, a kiedy nawet jesteśmy w domu, to dostęp do komputera mam utrudniony.  Poza tym Wiking znowu chyba ma tydzień marudzenia, a wtedy trzeba poświęcać mu więcej czasu :) Z nim to tak już jest - jak na huśtawce.
Ale zgodnie z moimi przypuszczeniami, kiedy przyjechaliśmy w niedzielę, synek był bardzo spokojny i nie histeryzował tak, jak wtedy, gdy przyjechaliśmy do Poznania. Myślę, że naprawdę wtedy przestraszył się tym szumem wokół jego osoby, który powstał. 
Jednak wbrew moim obawom w sobotę, podczas dużego spotkania rodzinnego, wszystko było ok. Przede wszystkim goście schodzili się stopniowo a spotkanie było na działce teściów. Wikuś był chyba trochę odurzony świeżym powietrzem, bo najpierw ciągle spał - budził się tylko na jedzenie, a potem znowu zapadał w drzemkę. Obudził się na dobre dopiero około 16tej, czyli w samą porę na witanie gości :) To było bardzo miłe popołudnie, mimo, że trochę się bałam, jak będzie, z różnych względów. A tymczasem spędziłam ten czas wspaniale, całkowicie się rozluźniłam, porozmawiałam z lubianymi przeze mnie żonami kuzynów Franka i mogłam nawet zapomnieć przez chwilę, ze mam dziecko :) Serio, tak się nim zajęły kuzynka i żona kuzyna, że ja byłam potrzebna tylko do karmienia :) Obie mają już dwójkę dzieci, ale nieco starszych (7,5,5 i 2 lata) więc z przyjemnością wzięły pod swoją opiekę niemowlaka, chyba się trochę stęskniły.
Ogólnie pobyt w Poznaniu można podsumować jako bardzo towarzyski. Trochę odpoczęłam, choć może nie aż tak bardzo, na ile liczyłam. Część moich obaw w ogóle się nie potwierdziła, a niektóre niestety tak, ale przynajmniej byłam na to przygotowana. Bardzo mile zaskoczył nas teść, przestał się już obawiać Wikinga, brał go na ręce, zabawiał go a nawet usypiał wieczorami, dzięki czemu Franek mógł wychodzić na spotkania z kolegami, a ja spokojnie oglądałam Na Wspólnej i czytałam. Z kolei teściowa trochę nas rozczarowała, choć tego się spodziewaliśmy. Nie chodzi konkretnie o opiekę nad wnukiem, czy jej brak, tylko ogólnie o jej zachowanie. Niestety od jakiegoś już czasu zauważyliśmy, że się zmieniła, na niekorzyść. Nie wiemy, co jest tego przyczyną, być może stres w pracy albo złe samopoczucie, ale od pewnego czasu naprawdę miewa dość nieznośne humory. Gdyby to było moje zdanie, myślałabym, że może jestem jakaś przewrażliwiona i uprzedzona. Ale to jest opinia Franka i to on jest tym dużo bardziej rozczarowany (co zresztą jest zrozumiałe). Niemniej jednak, poza kilkoma epizodami, było przyjemnie.
Ale jak wiecie, i tak zawsze z większym utęsknieniem czekam na przyjazdy do Miasteczka :) I właśnie się doczekałam. Dni zaczęły płynąć jeszcze szybciej. Moja mama wzięła sobie urlop, więc mogliśmy pozałatwiać kilka spraw - na przykład zrobiliśmy wczoraj zakupy. Franek musiał sobie kupić kilka koszulek z krótkim rękawem, po tym, jak mu ostatnio zrobiłam przegląd garderoby. Przy okazji i ja sobie coś kupiłam. Stwierdziłam, że opłaca się być chudą :P Pamiętacie może, że krótko po porodzie kupiłam sobie trzy pary spodni i dwie spódnice w Camaieau i zapłaciłam za wszystko 150 zł. Tym razem zakupiłam między innymi getry za 14 zł i sukienkę. Sukienki co prawda nie potrzebowałam, ale od razu wpadła mi w oko. W dodatku okazało się, że była jakaś zaniżona rozmiarówka i nikt nie chciał paniom w sklepie kupować rozmiaru 36, bo się w niego nie mieścił. Sukienki zostały przecenione za 100 na 30 zł. I ja się w tę małą 36 zmieściłam, więc grzechem byłoby taką promocję odpuścić :) 
W ogóle to już się przyzwyczaiłam do siebie tak, jak wyglądam i już mi się nie wydaje, ze jestem za chuda, więc wcale nie mam ochoty przytyć. Obawiam się, że wręcz będę bardzo niezadowolona, kiedy mi tych kilogramów zacznie przybywać.
Poza tym nareszcie odwiedziłam bibliotekę - od paru miesięcy czytałam tylko książki, które miałam w domu, a wypożyczalnię omijałam szerokim łukiem. Przeczytałam wszystko, łącznie z wszystkim częściami Harrego Pottera! Kurczę, przyznam, że naprawdę się wkręciłam. I stwierdzam, że zdecydowanie nie są to książki dla dzieci (przynajmniej nie od czwartej części). Wyobraźcie sobie, że tak się wczułam, że zdarzało mi się mieć złe sny z Lordem Vodemortem w roli głównej :) A kiedy skończyłam serię, poczułam nawet żal, ze to już koniec. W końcu przez dwa miesiące żyłam non stop sprawami Hogwartu :) Ale wczoraj się obłowiłam i wypożyczyłam sobie pięć grubych książek i już nie mogę się doczekać, aż je ugryzę. Tylko muszę jeszcze przebrnąć przez 150 stron kryminału, który teraz czytam.
I tak nam właśnie mija czas urlopowy, który ani się obejrzymy, dobiegnie końca... Ale póki co, jeszcze cztery dni. Staram się więc nimi cieszyć.


piątek, 8 maja 2015

Cztery miesiące

Wczoraj Wiking skończył cztery miesiące. Tak, tak, wygląda na to, że teraz tak będę wyliczać co miesiąc :P
Odnoszę wrażenie, że w ostatnim czasie nastąpił jeszcze większy skok rozwojowy, niż w tym trzecim miesiącu - w każdym razie teraz Wiking robi się naprawdę coraz fajniejszy. A w ciągu ostatniego tygodnia zrobił ogromne postępy - dosłownie każdego dnia ujawniał jakąś nową umiejętność. Od pewnego czasu potrafił już przewrócić się z pleców na brzuszek a dzisiaj po raz pierwszy zrobił to odwrotnie, wręcz znalazł sobie w tym zabawę i przez jakieś dwadzieścia minut przekręcał się w tę i z powrotem :) 
Coraz pewniej już chwyta zabawki do rączki, a od kilku dni uspokaja się, kiedy włoży mu się do łapki pieluszkę, chusteczkę albo kocyk. W tym tygodniu zauważyłam, że zaczął wkładać zabawki do buzi, a od wczoraj sam już chwyta te, które wiszą mu nad główką i ciągnie w swoją stronę.
Naprawdę, niebo a ziemia :) Coraz bardziej mi się to dziecko podoba! :) Uśmiecha się do nas już od dawna, a od miesiąca śmieje się już też na głos. I to prawda, że ten śmiech jest zaraźliwy. No nie da się nie uśmiechnąć na to skrzyżowanie osiołka z piszczałką ;) Jest już coraz bardziej kontaktowy i mam już coraz większą świadomość, że to mały człowieczek :)

Rośnie Wikuś, rośnie. Same ostatnio zauważyłyście, że on jest taaki duży :) Chociaż tu właśnie wiele zależy od punktu odniesienia i perspektywy, z jakiej się patrzy :) Kiedy ja go trzymam na rękach, to też mi się wydaje, że jest duży, podobnie, gdy jest u mojej mamy. Za to kiedy go widzę z Frankiem, moim tatą lub teściem, to jest malutki. Poza tym wiele zależy od tego, co ma na sobie - jeśli są to śpioszki, to wygląda jak maluszek, jeśli spodenki to jak całkiem duży chłopczyk :) W wózku też wydaje się duży, bo jeszcze niedawno zajmował w nim o wiele mniej miejsca, ale w porównaniu do innych dzieci jest raczej mały - albo drobny po prostu. Nawet dzieci młodsze od niego o kilka tygodni przeganiają go swoją wagą :) A on po prostu idzie cały czas swoim torem w siatce centylowej (po tej najniższej linii). Waży teraz niecałe 5,5 kg. Mierzy około 60 cm - wyrósł już w prawie wszystkich ubranek w rozmiarze 56 i nosi 62, więc na długość jest chyba dość standardowy - często jest tak, że dzieci mniej więcej w takim samym wieku ważą więcej, ale są tego samego wzrostu lub nieco niższe.
Mnie to nawet pasuje, bo zawsze mówiłam, że nie chciałabym, żeby moje dziecko było za bardzo pyzate :) Oczywiście ma trochę ciałka, jak na niemowlaka przystało, ale w porównaniu do innych maluchów, ma trochę mniejszą buzię i jest mniej pulchny. Generalnie to jest w dużej mierze taki, jakiego chciałam :) Pamiętacie, że chciałam, aby miał oczy po mnie i nos po Franku? No więc dokładnie tak właśnie jest. W ogóle oczy to ma duże - wszyscy na to zwracają uwagę. I ja też, choć o dziwo, dopiero od niedawna to zauważam. I przez te oczy właśnie większość osób twierdzi, że jest podobny do mnie, ale nie stwierdzają tego jednoznacznie, bo chwilami Franka też dostrzegają w Wikingu. Tak więc bez wątpienia jest to nasze dziecko, choć najbardziej podobny jest do siebie i tego będę się trzymać. Poza tym ma jasne włoski - choć jest na razie raczej łysolkiem -i mam nadzieję, że tak mu zostanie :)

Bóle brzuszka chyba faktycznie już minęły, ale ten jego histeryczny płacz jeszcze się niestety zdarza. Ale właściwie prawie zawsze wiemy, co jest jego przyczyną. Ogólnie nasze dziecko lubi sobie pomarudzić i dość szybko zaczyna lamentować. Wiking określany jest przez osoby postronne jako dziecko bardzo wrażliwe i wymagające. Albo "zero-jedynkowy" :) Ale o jego charakterze to może innym razem. W każdym razie i tak bym go nie zamieniła na inne dziecko, nawet takie niepłaczące. Lepsze dni lub okresy przeplatają się u nas z tymi gorszymi. Bywa, że jestem zmęczona i zwyczajnie zmartwiona, ale potem przychodzi dobry czas i moje niepokoje odchodzą, bo widzę, jakie fajne mamy dziecko. 
Chyba rzeczywiście doszliśmy do etapu, kiedy z dnia na dzień jest lepiej a nawet te trudniejsze dni już tak nie doskwierają. Być może to kwestia tego, że Wiking się zmienia, być może tego, że się przyzwyczailiśmy, a może to jedno i drugie, z domieszką czegoś jeszcze. Z wieloma rzeczami już sobie umiemy radzić, wielu się nauczyliśmy. Fajnie obserwować codzienne postępy, czekam na kolejne. Cieszy mnie, że synek już zauważa to, co się wokół niego dzieje, że jest taki ruchliwy, że słucha, kiedy się do niego mówi (możemy już mu czytać wierszowane bajeczki, jeszcze jakiś czas temu nie miał do tego cierpliwości), że odwzajemnia uśmiech i reaguje głośnym śmiechem na nasze zaczepki. Nie mogę się doczekać, kiedy usiądzie. A póki co delektuję się chwilami, kiedy czuję, jak jego małe, lepkie łapki dotykają mojej twarzy, szyi albo dekoltu, to, że ten dotyk jest jeszcze nieskoordynowany tylko dodaje mu uroku :)
A oto i nasz Wikuś podczas zabawy w samotności i z tatą :)



wtorek, 5 maja 2015

No to urlop :)

I mamy maj. Tak, wiem, że już od pięciu dni, ale o tym właśnie pisałam poprzednio :) 1 maja zabrałam się za pisanie o maju, a wyszła mi z tego notka urlopowa. W każdym razie, nie wiem, czy pamiętacie, że zawsze kwiecień nie był dla mnie zbyt pomyślnym miesiącem. Nie żeby coś niedobrego się działo, ale jakoś zawsze wtedy dopadał mnie paskudny nastrój, dołek albo przynajmniej jakaś dziwna melancholia.
Zastanawiam się, czy ten zły urok kwietniowy się już skończył, bo już drugi raz nie było to dla mnie miesiąc szczególnie płaczliwy. Wręcz przeciwnie, był całkiem przyjemny, co zdecydowanie bardziej do niego pasuje, jako że to często pierwszy miesiąc, kiedy wiosna zaczyna być już widoczna, nawet jeśli temperatury nie sprzyjają.
Wraz z majem zaczął się mój ulubiony okres roku, trwający aż do końca października. Jak tak dalej pójdzie, to może wydłuży się on o miesiąc :) Zobaczymy, jaka będzie tendencja, bo jak wiadomo, jedna jaskółka wiosny nie czyni ;)

A tymczasem nadaję z Poznania! Plan był taki, że "majówkę" spędzamy we własnym sosie w Podwarszawie, w poniedziałek rano mamy wizytę u lekarza (to znaczy Wiking) a we wtorek wyruszamy. Ale wróciliśmy wczoraj od tego lekarza. I nagle mówię do Franka: "wiesz, co mi przyszło teraz do głowy? Co my tu dzisiaj będziemy robić? na walizkach chyba siedzieć. Może jak się postaramy, to dzisiaj wyjedziemy..." Franek na to, że też mu to przeszło przez myśl, ale ponieważ to ja jestem "szefową" :P nie śmiał proponować. Postawiłam tylko jeden warunek - musimy się ze wszystkim wyrobić, porządnie spakować i posprzątać, bo nie znoszę wracać do bałaganu.
Była godzina 11:30. O 15:10 wjeżdżaliśmy już na autostradę :) 3,5 godziny wystarczyło na: spakowanie mnie, Wikinga i Franka, wyprasowanie sobotniej części prania, umycie lodówki, podlanie kwiatów, dwukrotne nakarmienie Wikusia a także na ogarnięcie mieszkania na tyle, że będzie przyjemnie wracać i nie miałam poczucia, że czegoś nie zrobiłam. A Wiking nawet zaliczył dwudziestominutową drzemkę (co wiązało się z tym, że trzeba było go ululać, bo sam raczej nie zasypia niestety)

Ha! Na pohybel tym wszystkim, którzy uwielbiali raczyć nas swoim "zobaczycie że..."! W tym wypadku mieliśmy zobaczyć, że jak będzie dziecko to nie będziemy się ruszać z domu a nawet jeśli, to będziemy wiecznie spóźnieni. Yhy. To mi trochę brzmi jak samousprawiedliwianie się, bo tak się składa, że najczęściej słyszeliśmy to od brata Franka, a już Wam chyba parę razy wspominałam o tym, że zawsze trzeba czekać na niego i jego rodzinę. Oni nawet jak mają tydzień wcześniej zaplanowane, że wyjeżdżają w sobotę o 12tej, to wyjadą minimum dwie godziny później :) Nie mam pojęcia, jak to robią (chociaż Franek ostatnio obserwował ich w akcji i stwierdził, że to na pewno nie wina dzieci, bo one były już dawno spakowane, a rodzice coś się zebrać nie mogli) - i niech sobie robią, jak chcą, ale niech nie twierdzą (tzn szwagier głównie), że to jest normalne i wszyscy mają tak samo. Na najbliższym spotkaniu pochwalimy się naszym wyczynem :)
W każdym razie jestem z nas dumna. Potrafimy więc być spontaniczni nawet z dzieckiem. A ja potrafię być nawet mimo tego, że normalnie uwielbiam żyć według grafiku, poukładana i zaplanowana do granic możliwości. I że wydatki mam rozpisane i rozliczone w każdym miesiącu (hihi, Kasia, przypomniała mi się po prostu Twoja notka i po prostu musiałam to dodać :)) - znaczy się, że nie jest ze mną tak źle :D

To druga taka podróż Wikinga. Tym razem też dobrze ją znosił, choć zupełnie inaczej - ostatnio prawie całą drogę przespał. Teraz spał tylko jakąś godzinę (jechaliśmy trzy z kawałkiem) - w pozostałym czasie siedział całkiem spokojnie, ku naszej uldze. Parę razy oczywiście zdarzyło mu się stęknąć, ale go zabawiałam. I raz zatrzymaliśmy się, żeby go nakarmić i żeby mógł "rozprostować kości". Zaparkowaliśmy pod blokiem i mały ani razu nie włączył syreny. Później przez jakiś czas też nie i na początku rozglądał się tak samo, jak miesiąc temu w Miasteczku. Ale potem tak się rozpłakał, że długo musieliśmy go uspokajać. Pierwszy raz widziałam u niego taki rodzaj płaczu i wydaje mi się, że się po prostu przestraszył. Zupełnie inaczej reagował miesiąc temu. Zobaczymy jak będzie w niedzielę, kiedy przybędziemy do Miasteczka - bo albo jest po prostu starszy o miesiąc i inaczej odbiera otoczenie, albo przytłoczyło go to, że się tutaj wszyscy (łącznie z koleżanką teściowej, która akurat wpadła z wizytą) "rzucili"na niego, żeby się przywitać - mówiłam Wam, że rodzina Franka jest dużo bardziej wylewna i daleko jej do stoicyzmu mojej rodziny. Może się synek wdał w mamusię, która również woli, aby jej przybycie było traktowane jako coś miłego, acz nienadzwyczajnego? :) Zobaczymy...
Wizyta tu będzie intensywna, grafik już ustalony :)
wtorek - Juska
środa - Dorota
czwartek - Ala i R.; Ala obok Doroty była najlepiej poinformowana jeśli chodzi o ciążę i narodziny Wikinga, śmiała się, że narobiłam jej ochoty na dziecko :), jakieś dwa tygodnie po jego przyjściu na świat dowiedziała się, że sama jest w ciąży, więc jest jeszcze bardziej głodna wszelkich informacji na ten temat :)
piątek - Karola i jej dwuipółmiesięczna Jowitka
sobota - spotkanie rodzinne na działce u teściów
Do tego dojdą jeszcze koledzy Franka i wizyta w paru sklepach. Staraliśmy się rozplanować wszystko tak, żeby te spotkania wypadały na czas spaceru Wikusia, bo nie chcemy go atakować zbyt intensywnie każdego dnia inną ciocią albo wujkiem :) Niech będzie towarzyski, ale subtelnie - liczymy na to, że na dworze wrażenia się trochę rozmyją. Tak, czy inaczej będziemy obserwować - najwyżej wyjdę sama na spotkanie z koleżankami, choć oczywiście każda chce zobaczyć Wikinga :)  I tak najbardziej boję się tej soboty - znowu ze względu na żywiołowość Frankowej rodziny. Ale damy radę :)


niedziela, 3 maja 2015

Notka autorefleksyjna

Macie tak czasami, że siadacie do napisania notki na jakiś temat, zaczynacie pisać i nagle, zazwyczaj już przy końcu, okazuje się, że wyszło zupełnie na inny temat, niż zamierzałyście? :) Ja tak mam całkiem często :) Ale nie narzekam, a nawet to lubię, bo to oznacza, że tego dnia wyjątkowo dobrze mi się pisze i wena przyszła sama.

Czasami bywa tak, że im więcej się dzieje, tym mniej ochoty mam na pisanie, bo ogrom tematów mnie po prostu przytłacza i nie wiem, czego się chwycić. Powstaje wtedy sporo szkiców, niektóre z nich do dzisiaj jeszcze nie zostały upublicznione. Czasami ze zdziwieniem odnajduję gdzieś prawie kompletną notkę :)
Innym razem z kolei mam ogromną ochotę o czymś napisać, ale nie wiem o czym :) Bo akurat nic konkretnego się nie wydarzyło, bo nie czuję w danej chwili niczego godnego uwagi, a na przemyślenia akurat nie pora, bo chciałoby się o czymś lekkim i prostym wspomnieć. A tu nic. Ochota wielka, paluszki świerzbią, gapię się w monitor i... nic. To jest tak zwane (przeze mnie :)) zaparcie blogowe :)

Innym razem z kolei chcę o czymś napisać i zbieram się do tego nawet kilka dni. W głowie niby układają mi się słowa, ale potem męczę tę notkę strasznie długo a i tak nie jestem zadowolona z efektu. I nie chodzi o to, że stawiam sobie jakieś wysokie wymagania odnośnie jakości tekstu (chociaż oczywiście z szacunku do czytelnika oraz języka polskiego staram się pisać bezbłędnie i poprawnie stylistycznie), tylko po prostu te myśli nie układają mi się w całość na ekranie. Nie raz sobie myślę, jakby to dobrze było mieć takie urządzonko, które by się uruchamiało, a ono zapisywałoby te nasze biegnące myśli - taki stream of consciousness. Potem by się tylko to przejrzało i zgrabnie ułożyło, i notka gotowa :)

O dziwo, chyba najtrudniej idzie mi pisanie o jakichś wydarzeniach - kiedy opisuję coś chwila po chwili. Zresztą to jeszcze zależy o jakie wydarzenia chodzi, bo jeśli są one naprawdę ważne, to zazwyczaj pisze mi się dobrze, choć długo - to wynika z tego, że jestem bardzo drobiazgowa, bo chcę uchwycić jak najlepiej każdy ważny moment, a poza tym delektuję się wspomnieniami. Ale jeśli są to jakieś wydarzenia mniejszej wagi, które jednak mam ochotę opisać, to często trudno mi się za to zabrać, bo dość kiepsko zwykle idzie mi ich odtwarzanie na piśmie - na przykład pisanie po kolei gdzie byliśmy, co robiliśmy i co widzieliśmy na urlopie bywa dla mnie o dziwo bardzo trudne, choć z drugiej strony nie chcę tego nie robić :)
Łatwiej jest trochę gdy piszę o emocjach, chociaż nie zawsze, bo tu z kolei potrzebne jest mi odpowiednie tło - takiej notki nie da się napisać byle kiedy, bo musi być odpowiedni nastrój - czytaj: zbliżony emocjonalnie do tych emocji, o których pisać mam zamiar :) Poza tym nie chodzi mi też o pisanie pod wpływem emocji - to nie zawsze jest bezpieczne, chociaż owszem, zdarza mi się (ale mam wrażenie, ze coraz rzadziej). Z jednej strony istnieje ryzyko, że dam się za bardzo ponieść, z drugiej to jest czasami bardzo zdrowe i oczyszczające. No i prawdziwe :) Raczej mam na myśli pisanie o swoich odczuciach w stosunku do różnych kwestii oraz o emocjach towarzyszących mi w różnych ważnych momentach życia.
Uważam też, że autor (a więc również ja) zawsze ma prawo napisać tyle, ile mu się podoba - nawet pod wpływem emocji. Jeśli więc nie chce pisać wszystkiego lub nie chce pisać wprost o jaką sytuację chodzi, tylko właśnie skupia się na swoich uczuciach, to czytelnik powinien to uszanować i nie dopytywać, a już tym bardziej nie obrażać się o taki wpis. Bo nie chodzi przecież o brak szacunku do czytelnika (piszę teraz rzecz jasna w swoim imieniu), a już na pewno nie o to, żeby zmusić go do zabawy w zgadywanki i domysły. Raczej o to, że z jakiegoś powodu nie ma się ochoty bądź nawet nie można o wszystkim napisać, za to jak najbardziej jest ochota, żeby wyrzucić z siebie trochę emocji i myśli.
Chyba najlepiej pisze mi się właśnie kiedy dzielę się z Wami swoimi refleksjami i przemyśleniami. Tak, jak dzisiaj na przykład :P Przemyślenia na temat pisania :) Zazwyczaj wcześniej powstaje jakiś zarys takiej notki, ale nie zawsze, bo czasami wypada zupełnie spontanicznie - na przykład ostatnio planowałam napisać zupełnie o czymś innym, a nie o urlopie, a czasami wiem, o czym chcę napisać, ale nie wiem jak - na przykład dzisiaj piszę na temat, który sobie zaplanowałam, ale treść powstaje na bieżąco :) Notki refleksyjnie zwykle są - jakżeby inaczej :P - przemyślane, bo najczęściej zanim w ogóle pomyślę o tym, że chcę o tym pisać, poświęcam tematowi sporo miejsca w swojej głowie. Poza tym przeważnie są ugruntowane, ponieważ opierają się na jakichś zasadach, których trzymam się na co dzień. Jest mi więc w jakiś sposób łatwiej.
Z drugiej strony wiele zależy od poruszanego tematu - czasami długo zastanawiam się nad tym, jak ugryźć dany temat, żeby nikogo nie urazić. Nie lubię wsadzać kija w mrowisko, ale czasami po prostu język mnie świerzbi, żeby na jakiś temat się wypowiedzieć. Zazwyczaj mam jasno sprecyzowane poglądy na większość spraw, ale wiem, że nie każdy się z nimi zgadza. I  nie zależy mi na tym, ale bardzo zależy mi, aby nikt nie próbował narzucać mi swojej opinii. Często jest tak, że uważam, że mam rację, ale jednocześnie wcale nie myślę, że mój oponent tej racji nie ma - po prostu jestem zdania, są sytuacje, kiedy obie strony mogą mieć swoją rację (ale mi się ładnie zrymowało :)) Cenię sobie dyskusje, ale nie zawsze podoba mi się sposób, w jaki ktoś ze mną dyskutuje. Jak już wspomniałam, nie lubię kiedy ktoś narzuca mi swoje zdanie lub pisze w sposób napastliwy bądź złośliwy. 
I owszem, uważam na słowa, bo nie chcę brzmieć zbyt radykalnie (nawet jeśli pogląd mam radykalny) i nie chcę być może komuś niechcący podpaść - co jednak nie ma nic wspólnego z pisaniem pod publiczkę, bo nie wstydzę się swoich opinii i nie boję się ich głośno wyrażać. Tak mi się teraz przypomniało, że ktoś kiedyś (jakieś trzy lata temu) mi zarzucił, że kiedyś (jakieś pięć, sześć lat temu) pisałam lepiej - że byłam bardziej naturalna. Cóż, akurat czuję się tak samo naturalnie, jak kiedyś, a może nawet bardziej, bo kiedyś nie wiedziałam do kogo piszę, teraz w większości przypadków jednak wiem :) Ten ktoś zarzucił mi także, że moje wypowiedzi są tak stoickie i perfekcyjnie przemyślane, że pewnie naczytałam się poradników psychologicznych, a w ogóle to piszę jak maszyna. Ten sam ktoś zarzucił mi jeszcze coś innego, ale o tym napiszę kiedy indziej, bo to w sumie dobry temat na całą notkę. W każdym razie - w gruncie rzeczy to, że ktoś uważa moje wypowiedzi za stoickie i przemyślane akurat dla mnie jest komplementem. Stoicyzm bardzo sobie cenię :) Żadnych poradników się nie naczytałam, ale faktycznie staram się być bardzo wyważona w swoich wypowiedziach, bo uważam, że zbyt emocjonalne komentarze mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. A ja staram się po prostu rozmawiać tak, aby nawet jeśli się z rozmówcą nie zgadzam, bądź rozmijamy się w swoich opiniach, nadal było kulturalnie i żeby nie rzutowało to na moje relacje z tą osobą. Tak czy inaczej, niezależnie jak mnie odbierał ten ktoś, czy ktokolwiek inny, jestem po prostu sobą i jestem szczera oraz konsekwentna. Nie oczekuję, że wszyscy mnie będą lubić, chociaż oczywistym chyba jest, że z ludźmi, którzy mnie nie lubią się nie trzymam ;) nie jestem masochistką ;)
Ale nie o mnie miało być, tylko o moim pisaniu...

Nie lubię za bardzo zamieszczać zdjęć - z bardzo prostej przyczyny, nie chce mi się ich obrabiać ;) Nie lubię używać wielkich słów, bo w zasadzie każde musiałabym opatrzyć gwiazdką i dodać swoją definicję :) Te z Was, które znają mnie najdłużej doskonale o tym wiedzą. Jak i o tym, że czasami mówimy o tym samym uczuciu czy zjawisku, tylko ja je trochę inaczej nazywam - znowu z obawy przed radykalizacją. Chyba bardzo nie lubię czerni i bieli w takich kwestiach. Ale w zasadzie musiałabym to jeszcze przemyśleć :) Lubię pisać o tym, co jest mi bliskie. O codzienności, o znajomych, rodzinie, drobiazgach życia. Nie zakładam, że ten blog będzie smutny albo wesoły - nie mam zamiaru pisać tylko o tym, co w moim życiu dobre, piękne, radosne i szczęśliwe ani udawać, że nic złego nam się nigdy nie przytrafia, że nie mam gorszych chwil i nastrojów. Z drugiej strony nie narzekam, kiedy nie mam powodu (generalnie to ja chyba raczej nie narzekam, prędzej się żalę i smucę, to dla mnie różnica) i jeśli ciągle się nie dzieje u mnie najlepiej, to pisać też mi się odechciewa, bo nie lubię ciągle smęcić. W życiu jest różnie a więc i ten blog jest różny - w zależności od tego, co mi akurat w duszy gra.

Co mnie dzisiaj naszło, żeby akurat o pisaniu pisać? Nie wiem. To nie był żaden z trzech przypadków, o których wspomniałam na początku. Bo czasami, a właściwie to najczęściej po prostu siadam i piszę :) Zazwyczaj jakoś idzie.Tak jak dzisiaj. 
Wykorzystałam po prostu chwilę, kiedy to Franek zabrał Wikinga na spacer. Mam co prawda pranie do powieszenia, ale to za chwilę...

piątek, 1 maja 2015

Mamy nie biorą zwolnienia...

Mamy urlop! Od dzisiaj. To znaczy Franek ma, ale obiecał mi, że i ja będę miała urlop. Jak będzie oraz czym będzie się on objawiał, to się dopiero okaże.
No właśnie, bo prawda jest taka, że pomimo całej pomocy, którą od Franka otrzymuję - mimo tego, że on gotuje, przygotowuje mi śniadania, kolacje, że robi zakupy, sprząta i że zazwyczaj nie ma problemu z tym, żeby się zająć Wikusiem po południu - to jednak często mam wrażenie, że dla niego sam fakt tego, że siedzę w domu jest równoznaczny z tym, że mam mnóstwo czasu dla siebie i że w ogóle nie jestem zmęczona.
Naprawdę nie chodzi mi o to, żeby się tu na niego skarżyć, bo w domu zawsze robił bardzo dużo i teraz się to nie zmieniło, a jeśli już to właśnie w drugą stronę - no bo śniadań kiedyś mi przecież nie robił (kolacji też nie, bo ich nie jadałam). Mieliśmy też co prawda lekki kryzys, który trwał nawet parę tygodni, kiedy to miałam wrażenie, że Wikuś jest tylko na mojej głowie - bo Franek przychodził z pracy zmęczony, chciał się wyspać, a ja miałam nadzieję, że posiedzimy trochę razem albo, że on po prostu się zajmie dzieckiem. Teraz na szczęście już jest ok i chociaż Franek zawsze po pracy odsypia wczesne pobudki, to te późne popołudnia zazwyczaj poświęca na zabawę z Wikusiem i łagodzenie efektów jego marudzenia (bo krótko przed kąpielą jest już bardzo marudny - Wiking, nie Franek:)). Rzecz w tym, że wtedy ja rzadko zajmuję się sobą tylko na przykład prasuję, odciągam pokarm albo idę się kąpać. No tak, wiem, że kąpiel to jest zajmowanie się sobą, ale chodzi mi o to, że i tak przecież muszę to zrobić :) A ja chciałabym mieć chwilę czasu, który poświęcę na coś, co mogłoby być nawet jego marnotrawstwem :) Wiecie, co mam na myśli? ;) Ogólnie nie narzekam, bo w zasadzie można powiedzieć, że ze wszystkim się wyrabiam - mieszkanie ogarniam na bieżąco, pranie, prasowanie, wszystko jest zrobione. Oprócz tego nie mam większych zaległości w ulubionych serialach, codziennie trochę szydełkuję, czytam, bloguję itp. Ale to wszystko udaje mi się zrobić, bo udaje mi się w miarę dobrze zorganizować. 
Franek natomiast, mając wolny dzień, mówi mi, że chciałby sobie dzisiaj posiedzieć przy komputerze na przykład, co oznacza, że ja będę usypiać Wikinga. Prawie codziennie przypada na mnie, bo w tym czasie Franek robi kolację, zmywa albo szykuje się już do spania (kładzie się często nawet tuż po ósmej). Nie jest to jakoś szczególnie uciążliwe, bo zazwyczaj synek zasypia szybko (odpukać! bo on nie lubi jak się go chwali :P), chodzi jednak o sam fakt - Franek ma wolne, więc chciałby ten wieczór/dzień spędzić inaczej niż zwykle. A co ze mną? Kiedy ja będę miała wolne? :)
Rozumiecie o co mi chodzi? :) Jak najbardziej uważam, że taka chwila na własne przyjemności się Frankowi absolutnie należy. I że zasługuje również na to, żeby odpocząć, skoro codziennie chodzi do pracy, która jest jednak pracą bardzo ciężką i wyczerpującą nie tylko fizycznie ale i psychicznie. Tylko chciałabym, żeby Franek rozumiał, że ja też pragnęłabym mieć czasami dzień wolny - czyli taki, który będzie wyglądał inaczej niż zwykle :) Bo jednak to, co robię w domu, opieka nad dzieckiem itp jest trochę takim etatem - tyle, że z ciągłymi nadgodzinami :P To jest trochę jak w tej reklamie - "Alicjo, poradzisz sobie?" :) i "mamy nie biorą zwolnienia" :) Nie czuję potrzeby, żeby wyrwać się z domu, pójść na imprezę albo zakupy. Nawet to, to ja w nocy muszę się budzić (Franek też się zwykle budzi, ale co innego jest się obudzić i móc zasnąć a co innego obudzić i zajmować dzieckiem, nawet jeśli to zajmowanie polega po prostu na przytuleniu albo podaniu smoczka - świadomość umysłu jest wtedy na pewno inna) nie jest dla mnie straszne.  Ale dobrze byłoby mieć poczucie, że mam teraz trochę wolnego czasu i tylko ode mnie zależy, jak go wykorzystam.

Także zobaczymy, jak to będzie z tym moim urlopem :) Czy rzeczywiście go odczuję :) Bo tak sobie myślę, że naprawdę to nie jest kwestia tego, ile tego czasu mam i jak długo Franek się Wikingiem zajmuje (generalnie jest to czas wystarczający), tylko zrozumienia :) Zrozumienia, że tak, jak Franek ma dzień wolny i chciałby odpocząć, tak i ja chcę mieć wolny i sobie odpocząć. Myślę, że jest mi i tak trudniej, bo siłą rzeczy tak się już zaprogramowałam, że jestem na każde zawołanie swojego dziecka. Przez to wszystko, czasami jest tak, że chociaż Franek się z Wikusiem bawi i mam chwilę tego czasu, to ja ciągle mam wrażenie, że muszę się spieszyć, bo Franek mnie tylko "zastępuje" :)) Co ciekawe, nie miałam tego uczucia w pierwszych tygodniach życia Wikinga, to się pojawiło chyba dopiero po 1,5 miesiąca. Co jeszcze ciekawsze, nie czuję się tak, kiedy towarzyszą mi moi rodzice :) Jakoś wtedy bez większych wyrzutów sumienia zajmuję się sobą. Nawet płaczący Wikuś mnie tak nie rusza wtedy. Cóż, powtórzę się - każda codzienna sytuacja wygląda zupełnie inaczej - o niebo lepiej i łatwiej - gdy ma się dziadków na stanie :)

Podczas urlopu będziemy więc ich mieli - bo najpierw jedziemy do Poznania a później do Miasteczka. Chociaż akurat co do dziadkowania ze strony teściów mam poważne obawy i trochę się boję jak to będzie...  Niestety mam wrażenie, że teściowa jest zdania, że dziecko nie powinno w ogóle płakać, a jak płacze to znaczy, że na pewno coś je boli :) i ma wtedy taką strasznie zbolałą minę, jakby to ją bolało - co poniekąd rozumiem, bo przecież komu, jak nie mnie, najtrudniej jest słuchać płaczu Wikinga? Ale wtedy z kolei mamy z Frankiem wrażenie, jakby to była nasza wina, że on płacze i że nie umiemy go uspokoić. No i jeszcze spanie - kiedy teściowa u nas była, ciągle próbowała tylko usypiać małego (a on generalnie z tych mało śpiących), nie pozostawiając mu czasu na nic innego, co oczywiście rodziło w nim bunt :) Ale wtedy miał raptem miesiąc, więc może teraz będzie inaczej.
W każdym razie będę musiała - poprawka, - będziemy musieli pewnie parę razy zacisnąć zęby :)Pewnie tak całkiem swobodnie poczuję się dopiero jak już będziemy w Miasteczku. Ale i teściowa na pewno mnie w kilku rzeczach odciąży (teść to się jednak boi małego na ręce wziąć, więc dopóki to małe nasze nie zacznie chodzić i gadać, pewnie za wiele nam nie pomoże :)). Bo pomimo tego, co tu przed chwilą napisałam, to i tak uważam, że to naprawdę niebywale dobroduszni ludzie i bardzo fajni teściowie. Tyle, że mentalność mają trochę inną niż ja. I na szczęście niż Franek :)

A tymczasem łyso mi trochę, bo jeszcze chyba nigdy Majówki (jak nazywam pierwsze trzy dni maja) nie spędzałam poza Miasteczkiem. A póki co jeszcze w Podwarszawie jesteśmy.