*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 29 września 2009

Przebranżowienie.

No dobra. Dość tych sentymentalnych bzdur. Bujało się ostatnio w obłokach, czas teraz zejść na ziemię i skupić się trochę na rzeczywistości. Która wcale różowa nie jest…
Franek z zawodu jest kucharzem i od ładnych paru lat wykonuje ten zawód. Tyle, że w lutym tego roku postanowił się przebranżowić zupełnie. Złożył papiery i został przyjęty. Będzie kierowcą miejskich autobusów. Jak tylko skończy kurs. A kurs, Moi Drodzy, trwa już od kwietnia. Tak jest. Najpierw pozaliczał wszystkie testy psychologiczne, refleksyjne i takie tam. Potem miał cykl wykładów. Potem musiał wyjeździć wszystkie godziny przygotowujące go do egzaminu na prawo jazdy kategorii D. Teraz został mu jeszcze egzamin, znowu cykl jakichś wykładów i potem jeszcze chyba jakieś symulatory. Ilość tych wykładów jest określona wymogami Unii Europejskiej. Ma być tego 280 godzin. Tak jest. I od dwóch tygodni wygląda to tak, że ja chodzę na siódmą do pracy. Wracam około czwartej. Natomiast Franek siedzi w domu a na trzecią leci na te wykłady. Trwają one do ósmej lub dziewiątej. Potem od razu leci do pracy na nockę. Pracuje do drugiej, trzeciej nad ranem. Czy ktoś dostrzega już problem? Tak jest, właśnie, szanse, żebyśmy się mogli zobaczyć są zerowe. Jak nie było mojej współlokatorki Eli, to jeszcze przychodził do mnie po pracy i chociaż trzy godziny spaliśmy razem – i czasami udało się porozmawiać o świcie. Teraz już nawet to odpada… Zostają jeszcze weekendy – owszem. Tyle, że w weekendy Franek chodzi do pracy za dwóch, bo w końcu tam mu poszli na rękę, to się musi odwdzięczyć w weekendy.  Tak jest. I też się nie widzimy. I tak będzie przynajmniej do grudnia, bo dokładnie 10 grudnia kończą się wykłady. Co będzie później sama nie wiem. Może znowu coś wynajdą.
A mnie, delikatnie mówiąc szlag już trafia. Bo kiedy się okaże, że akurat jakoś się uda, że mamy przez chwilę wolne w tym samym momencie, to i tak zwykle wypadnie coś, co uniemożliwi nam spotkanie. Może i czasami się widzimy. Ale dla mnie jest to zdecydowanie niezadawalające. Już bym czasami wolała w ogóle się nie widzieć przez jakiś czas, niż te pięć minut dziennie. Tak jest. Bo wtedy przynajmniej by się stęsknił.
Franek cały czas uzależnia naszą przyszłość od tej roboty. Już od dawna mówił, że on ma jakiś dokładny plan, ale nie chce nic o nim mówić, bo to ma być niespodzianka. Od żyje myślą, że wszystko zacznie się od tego, jak on zacznie tę pracę. Teraz najważniejsze jest osiągnięcie tego celu. Ok, to się chwali. Ale tak szczerze to ja mam dość tego gadania i tej sytuacji przejściowej. Na chwilę obecną wkurza mnie niemiłosiernie, że w ogóle nie ma czasu na to, żeby zwyczajnie razem spędzić czas. Co chwilę się o to kłócimy, bo jak długo tak można? To jest gorsze niż związek na odległość. Bo jak ja siedziałam za granicą a on w Polsce, to przynajmniej wiedziałam, że nie ma szans na spotkanie. A tak, polega to na wyszukiwaniu krótkich chwil, kiedy można by się spotkać, a kiedy te nie wychodzą, frustracja się nasila.
To mówiłam ja, sfrustrowana i zgorzkniała Margolka :/